Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odchodzę od okna pogrążony w kontemplacyi krajobrazu.
Daleko majaczą słomiane strzechy wioskowych chat i świeżo zorane rżyska i bory sosnowe.
Tu i owdzie przebłyskują stawy i strumyki.
Wszystko wesołe, rozsłonecznione, różowe.
Pociąg skroś ściernisk leci.
Mija od plantu odsunięte mendle snopów i niby żółte, baszty okrągłe — sterty świeżo z wiezionych zbóż.
Chłonę w siebie każdy wiew powietrza.
Każdy najdrobniejszy szczegół stęsknionem, rozkochanem spojrzeniem ogarniam i, schylając głowę, z pobożną adoracyą szepcę:
— Witaj, ty moja ziemio, rodząca chleby, które pracowite rzesze żywią. Witaj!
A gdy tak myśl moja w ekstazie powtarza: „Ave Patria!“, do przedziału wchodzi ktoś...
Jako natręta wskraczającego w moje domeny, obrzucam nowego pasażera niechętnem spojrzeniem.
Ach!... jestto oficer żandarmów.
Młody, przystojny, blondyn jasny, wysmukły, tak rosły, że głową sięga sufitu wagonu, mimo porannego chłodu, jest tylko w mundurze; ma płaszcz niedbale zarzucony na lewem ramieniu, szabla z brzękiem wlecze się za nim... ruchem bardzo zmęczonego człowieka rzuca się na ławkę i papierosa zapala. Lecz zobaczywszy napis: „dla niepalących“ wciska papieros w popielniczkę i, doty-