Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nerwy, bo skończywszy grać, wraca do mojej izby i spokojnie mówi:
— Proszę was, bracie Szymonie, odłóżmy na bok retorykę, odłóżmy deklamacye, wstrzymajcie się od niewczesnych żartów, pogadajmy seryo. Odpowiedzcie mi po męzku, odpowiedźcie szczerze: czy chcecie jechać do Warszawy?
— Odpowiadam wam seryo, drogi kanoniku, odpowiadam szczerze: projekt wyjazdu do Warszawy powziąłem, skoro tylko zdjęto ze mnie nadzór policyjny i zamiar ten postanowiłem uskutecznić bezzwłocznie, gdyśmy się z obmierzłej dziury: z Halicza, do Kostromy przenieśli.
— Toć przecież manifest korononacyjny, którego się można za kilka miesięcy spodziewać, da wam swobodę zupełną.
— Da?... zkąd wiecie?... Czy moglibyście kanoniku zaręczyć, że łaski z koronacyjnego manifestu i na mnie spłyną?
Wszak ja „recydywista“ „mener rzemieślników“, jak mnie w wyroku nazwano, już z paru manifestów bywałem wyłączany.
Ksiądz Rogoziński zamilkł. Nakłada fajkę. Ja ciągnę:
— Kanoniku, wszak od r. 64 jednym gościńcem idziemy. Zdarzało się rozmaicie, bywaliśmy naprzemian przyjmowani przekleństwy i kamieniami, chlebem i solą, serdecznością, lub złorzeczeniem... Za współczucie wdzięczni, obojętni na zniewagi, — katorgę, wygnanie, tę szarą dolę z moral-