Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy pan mię naprawdę nie poznaje, czy też tylko poznać nie chce?...
Pytająca osóbka odrzuca krepowy welon i ze zdumieniem widzę — znajomą z Halicza.
— To pani, Anno Piotrowno, wołam, — pani w żałobie i po kim?
— Po mamie, — odpowiada panienka i łzy tryskają jej z oczu.
— Biedactwo! mówię ze szczerem współczuciem. Co pani porabiasz w Warszawie?... z kim przyjechałaś i poco?
— Przyjechałam sama. Przyjechałam w celu znalezienia zarobkowej pracy. Ze śmiercią mamy, zarazem straciłam byt oparty na emeryturze. Pan zna przecież Halicz i wie, że tam trudnoby nawet marzyć o jakimkolwiek zarobku. W Warszawie, jak słyszałam, o lekcye rosyjskiego języka nietrudno. Ja skończyłam instytut w Moskwie, mam patent... Więc przyjechałam się starać o lekcye... W braku znajomych stanęłam w hotelu... Ja wczoraj wieczorem na werandzie u Loursa spostrzegłam już pana i, ucieszyłam się ogromnie. Ale pan był w licznem, wesołem towarzystwie, przeto nie śmiałam się zbliżyć...
— I — przerywam gwałtownie — i dwa razy wyrzekłaś pani półgłosem: „pan Szymon Tokarzewski“. Czy tak?
— Tak! tak właśnie.
— Bodaj też panią Bóg kochał, napędziłaś mi kolosalnego strachu, no! — wybucham