Przejdź do zawartości

Szut/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Szut
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Polowanie na niedźwiedzia
Wydawca Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schut
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Polowanie na niedźwiedzia.

Pobyt w nędznej wioszczynie trwał wbrew pierwotnemu zamiarowi przeszło godzinę. Aby się dowiedzieć, gdzie zatrzymamy się dziś w nocy, spytałem o to konakdżego. Odpowiedział mi na to:
— Zatrzymamy się u Junaka, gdzie lepiej wypoczniecie, niż we wsi.
— Jak daleko do niego?
— Dostaniemy się do jego domu, zanim jeszcze noc zapadnie. Bądźcie pewni, że chętnie was przyjmie.
Nie zasięgałem dalszych wiadomości z całkiem słusznych powodów. Lepiej było utrzymać konakdżego w przekonaniu, że mu bez zastrzeżeń ufamy.
Jechaliśmy jeszcze płaskowyżem, ale przed nami leżały na zachodzie wielkie masy gór, których odnogi wzięły nas wnet między siebie. Z prawej strony ciągnęły się ku północnemu wschodowi wyżyny Szar Daghu. Zbliżaliśmy się do południowo zachodniej ich odnogi, której stopy podmywają zimne wody czarnej Driny. Potem nadpływa z północy biała Drina, a połączywszy się razem, skręcają obie rzeki na zachód ku morzu Adryatyckiemu. To morze było teraz celem naszej niedługiej już podróży. Stamtąd, gdzieśmy się w owej chwili znajdowali, aż do wybrzeża morskiego wynosiła linia powietrzna nie więcej jak mil piętnaście. W trzech dniach mogliśmy tam dotrzeć. Pytanie tylko zachodziło, czy się nam uda. Mieliśmy do przezwyciężenia przeszkody, które nietylko we właściwościach terenu leżały.
Niebawem znaleźliśmy się wśród gór niebotycznych. Dotąd jechaliśmy wprawdzie ciągle po drogach nieutorowanych, ale w każdym razie dość szybko. Teraz trzeba się było przeciskać przez parowy, prawie niedostępne. Ciężkie złomy skalne tamowały nam drogę. Potężne pnie, spadłe ze zboczy, zmuszały konie do przełażenia przez nie. Z powodu braku miejsca posuwaliśmy się naprzód po dwu, a często przez długie przestrzenie nawet po jednemu. Konakdżi był jako przewodnik oczywiście na przedzie, a Halef tworzył straż tylną. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego. Z pewnością zabrał się do swego pakuneczka, a bał się, żeby go nie przyłapano.
Wjechaliśmy właśnie w zagłębienie, które dawało miejsce tylko dla dwóch jeźdźców. Ja byłem przedostatni i zrobiłem Halefowi tę przyjemność, że nań nie zważałem. On zbliżył się potem do mnie i trzymał się mego boku.
— Zihdi, czy zauważył kto?
— Co?
— Że zjadłem zakazaną szynkę świńską.
— Nikt; nawet ja nie widziałem.
— Mogę więc być spokojnym. Powiadam ci jednak, że prorok ciężko grzeszy względem swoich wiernych, zakazując im tej potrawy. To rozkosz! Pieczona kura nie wytrzymuje z tem porównania. Skąd to jednak pochodzi, że nieżywa świnia lepiej pachnie od żywej?
— To zależy od przyprawienia mięsa. Marynuje się je i wędzi.
— Jak to się robi?
— Wkłada się mięso do soli, ażeby usunąć zeń wodę i zabezpieczyć je przed prędkiem gniciem.
— Ach, więc to jest pastyrma[1], o której słyszałem?
— Tak jest. Potem się to wędzi, a dym dodaje zapachu, który ci się tak podoba. Ile zostało z twoich zapasów?
— Szynkę już zjadłem, a kiełbasy jeszcze nie kosztowałem. Jeśli pozwolisz, to nadkraję.
Wydobył z torby przy siodle kiełbasę, a nóż z za pasa.
— Oczywiście chcesz także kawałek, effendi?
— Nie, dziękuję!
Myśl o opakowaniu i kobiecie, która zapewne sama nadziewała kiełbasą, odebrała mi apetyt. Spostrzegłem, że Halef męczył się bezskutecznie nad ukrojeniem kiełbasy. Piłował i piłował, ale nóż nie przechodził.
— Co jest?
— Za mocne! — odrzekł.
— Mocne? Może za twarde?
— Nie, nie jest za twarde, ale ogromnie mocne.
— A może dostała się tam kostka. Spróbuj obok!
Przyłożył nóż w innem miejscu i poszło łatwo. Powąchał odkrojony kawałek, zrobił minę zachwytu, skinął do mnie tryumfująco głową i zapuścił zęby. Gryzł i gryzł, trzymał zębami i ciągnął obydwoma rękami, ale napróżno.
— Allah l’ Allah! Ta kiełbasa, to skóra wołowa! — zawołał. — Ale ten zapach, ten smak! Muszę dać radę i dam!
Gryzł i ciągnął z całej siły, aż mu się nareszcie udało. Żyłowate miejsce puściło i kawałek się oderwał. Jedna część została w ustach, a drugą trzymał Halef w ręku. Zaczął żuć i żuł długo, ale nie połykał.
— Co tak żujesz, Halefie?
— Kiełbasę — odrzekł.
— Czemu nie połykasz?
— Jeszcze nie można.
— A jak smakuje?
— Znakomicie! Ale mocne to, nadzwyczaj mocne, jak skóra.
— W takim razie to nie mięso. Zbadaj to!
Wyjął z ust kąsek i przypatrzył mu się. Dusił, ciągnął i cisnął, zbadał bardzo troskliwie i rzekł w końcu, kiwając głową:
— Nie pojmuję tego. Przypatrz się ty!
Uczyniłem zadość jego życzeniu. Wyglądało to rzeczywiście nieapetycznie, ale gdy odkryłem istotę tego, zrobiło mi się jeszcze gorzej. Czy powiedzieć to hadżemu? Tak! Przekroczył zakaz proroka i okazał się skutek grzechu. Halef miał zęby wspaniałe, ale nie potrafił przegryźć tego kawałka skóry. Rozsunąłem go palcem tak, że przybrał postać pierwotną, zanim się dostał do kiełbasy i podałem Halefowi.
Przypatrzywszy się, rozwarł hadżi dwa razy tak szeroko oczy, a usta prawie tak, jak wtedy, kiedy się napił tłustego raki.
— Allah, Allah! — zawołał. — Szi mahuhl; szi biwak kif sza’r irrahs — to straszne; włosy stają na głowie!
Choćby kto mówił dwudziestu językami i latami całemi tylko obcym językiem, posłuży się zawsze w chwili wielkiego strachu lub radości mową ojczystą. Tak się i teraz stało. Halef przemówił arabszczyzną w moghrebińskim dyalekcie. Niewątpliwie więc przeraził się nadzwyczajnie.
— Czemu krzyczysz? — spytałem go z najniewinniejszą miną.
— O zihdi, co ja gryzłem! Szi aib, szi makruh — to ohydne, to wstrętne. B’irdak, biilah alaik — błagam ciebie, zaklinam!
Patrzył na mnie rzeczywiście błagalnie. Wszystkie rysy jego twarzy pracowały kurczowo, aby przezwyciężyć wrażenie nieszczęsnego odkrycia.
— Mówże! Co takiego?
— Ja Allah, ja nabi, ja maschara, ja hataja — o Allah, o proroku, o wzgardo, o grzechu! Czuję każdy włos na swojej głowie! Słyszę swój żołądek, brzmiący jak dulun[2]. Wszystkie palce u nóg mi się chwieją, a w palcach u rąk swędzi mnie, jak gdyby ścierpły!
— Wciąż jeszcze nie wiem, dlaczego?
— Zihdi, czy szydzisz ze mnie? Wszak sam widziałeś, co to jest. To laska es zuba.
— Laska es zuba? Co to jest?
— Od kiedyż to zapomniałeś po arabsku? Powiem ci więc po turecku. To jest parmak kabuli[3]. Może nie?
— Tak ci się zdaje?
— Tak — zapewniał, spluwając. — Kto robił tę kiełbasę? Może ta baba?
— Prawdopodobnie.
— Nieszczęście! Skaleczyła się w palec, odcięła kciuk od diw eldiweni[4] i założyła go sobie na plaster, którym był owinięty chory palec. Nadziewając potem kiełbasę, wepchała także i to. Szu haida — tfu!
— To byłoby ohydne, Halefie!
— La tihki walah kilmi. Nie mów więcej ani słowa!
Trzymał jeszcze wszystko w ręku; oba pogryzione kawałki kiełbasy i nieszczęsny palec z rękawiczki. Był to istotnie palec z rękawiczki o jednem okryciu na kciuk, a drugiem na resztę palców. Twarzy jego niepodobna opisać. W tej chwili czuł się najnieszczęśliwszym na ziemi. Spozierał to na mnie, to na kawałki kiełbasy. Tak przytem był przejęty odrazą, że nie myślał o tem, co należało uczynić najpierwej.
— Wyrzućże to! — rzekłem.
— Wyrzucić? Dobrze! Co mi z tego? Ciało moje zbezczeszczone, dusza shańbiona, a serce wisi mi w piersi, jak ta smutna kiełbasa. Przodkowie moi przewracają się w grobie, jak mój żołądek, a synowie moich wnuków będą łzy wylewali, wspominając tę chwilę ukaranego łakomstwa. Powiadam ci, zihdi, że prorok ma zupełną słuszność. Świnia jest najgorszą bestyą w całym wszechświecie, uwodzicielką rodzaju ludzkiego, córką matki dyabelskiej. Należy świnie wytępić z krainy stworzenia, ukamienować i wytruć wszelkiemi szkodliwemi lekarstwami. A człowiek, który dokonał niecnego wynalazku napychania pokrajanym trupem, tłuszczem i krwią tego zwierzęcia jego własnych kiszek, niech się smaży w najgorętszym kącie piekielnym. Kobietę natomiast, która wsadziła do kiełbasy palec z rękawicy i plaster ze swego palca niewiernego, tę pohańbicielkę Halefa, niechaj dręczy dzień i noc nieczyste sumienie do tego stopnia, żeby się aż poczuła jeżem odwróconym, któremu kolce rosną do środka!
— To silne przekleństwo! — zaśmiałem się. — Nie pojmuję całkiem twojej twarzy, nie poznaję cię wcale. Czyś ty istotnie dzielny i dumny hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah?
— Milcz, effendi! Nie przypominaj mi dzielnych ojców moich dziadów. Żaden z nich nie miał nieszczęścia gryźć palca od rękawicy, która tkwiła najpierw na chorym palcu ludzkim, a potem w jeszcze bardziej chorej i beznadziejnej kiełbasie. Cała moja męska wymowa nie wystarczy na opisanie męki ust moich, przerażenia przełyku i bezradności kiszek. Ten dzień jest najopłakańszym z całej mojej ziemskiej pielgrzymki. Najpierw napiłem się tranu rybiego, że mi omal nie zgasło światło żywota i zaledwie zaczęło migotać na nowo, a już gryzę marynowaną okrywkę nędznej bolączki na palcu. To jest naprawdę więcej, niż znieść zdoła zwykły śmiertelnik!
— No, czy wyrzucisz to nareszcie?
— Tak, precz, precz! Niechaj grzech dnia dzisiejszego nie lepnie ani chwili dłużej do moich palców. Wszelkie rozkosze ziemskie zaprawiłem sobie żółcią. Pierwszemu, który mi pokaże kiełbasę, wpakuje w brzuch wszystkie moje kule. Nie chcę nic o świni wiedzieć, ani słyszeć; to najbezecniejsza kreatura na ziemi.
Odrzucił wszystko i dodał:
— Oby był ten, co pojedzie za nami tą drogą, zatwardziałym grzesznikiem! Skoro znajdzie i zje tę kiełbasę, pęknie jego sumienie ze zgrozy, jak wór, a uczynki jego wypadną na światło dzienne, bo ta kiełbasa to potrawa, która wyjawia wszelkie tajemnice wnętrza ludzkiego. Muszę natężyć wszystkie siły, byś nie zobaczył wnętrza twego śmiertelnie chorego i ciężko doświadczonego Halefa.
Najwstrętniejszy przedmiot przybierał zwykle Halef w kwiecistą szatę Wschodu. Uskutecznił to i w tym haniebnym wypadku. Potem jechał w milczeniu obok mnie. Dopiero, gdy go zapytałem o powód tego zamknięcia się w sobie, chcąc go trochę podrażnić, odpowiedział:
— Żaden naród nie posiada takiego języka, któregoby skarb słów wystarczył do opisania boleści i przygnębienia mej duszy i mego ciała. Dlatego lepiej robię, że wcale się nie odzywam. Muszę czekać cierpliwie, dopóki nie ustanie wzburzenie mojego wnętrza.
Parów, w którym powstała ta boleść, skończył się, a przed nami ukazała się wązka, ale jak się zdawało, bardzo długa równina, pokryta trawą i przerżnięta strumieniem. Tu i ówdzie rosło kilka krzaków malin i ożyn z mnóstwem ponętnych jagód o zdumiewającej wielkości. Gdyby nie spóźniona pora, bylibyśmy zeszli z drogi, by się uraczyć.
— Nad tym strumykiem leży chata Junaka — objaśnił konakdżi. — Dostaniemy się do niej za kwadrans.
Tu mogliśmy jechać obok siebie, ponieważ było dość: miejsca. Puściliśmy konie cwałem. Nawykły do baczenia na wszystko nawet w jeździe najszybszej, starałem się i teraz otoczenie mieć na oku. To też zaprzątnęła wnet i moją uwagę pewna okoliczność, która skłoniła mnie do wstrzymania konia. Towarzysze uczynili to samo.
— Co zobaczyłeś? Co jest w tych zaroślach? — zapytał Halef.
Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie wspomniane krzaki i czołgające się gałęzie były tak gęste, że człowiek nie mógł się przez nie przedostać bez nadzwyczajnego wysiłku. Mimo to były w nich wyrwane przejścia, krzyżujące się wielokrotnie.
— Czy nie widzisz, że ktoś był tutaj? — odpowiedziałem Halefowi.
— Widzę. Czy to podejrzane? Ktoś zbierał jagody.
— Mógł je tu znaleźć o wiele łatwiej dokoła. Nikt rozsądny nie będzie się tam i napowrót przebijał, skoro to, czego szuka, może mieć bez trudu.
— Widoczne przecież, że ten ktoś szukał tylko jagód. W przejściach, które utworzył, są one pozrywane na długość ręki ludzkiej.
— Ktoś? Hm, tak! Jego odzienie musiało być z bardzo trwałej materyi, prawdopodobnie z mocnej skóry. W przeciwnym razie zostałyby strzępy na kolcach. Przejścia są szersze, niż człowiekowi potrzeba.
— Sądzisz więc, że to nie był człowiek?
— Przypuszczam. Popatrz tylko, jak gwałtownie połamane są te gałęzie.
— Może to był bardzo silny człowiek.
— Nawet najsilniejszy nie przedziera się w ten sposób. Człowiek przełazi przez przeszkody, gdzie tylko potrafi. Ale tu tego nie było. Gałęzie i łodygi leżą nizko powalone na ziemię. Połamane są tak, jak gdyby walec je przygniótł.
— To prawda. Nie pojmuję, jakby to mógł człowiek zrobić nogami.
— Hm! Gdybyśmy nie byli w Turcyi, lecz w puszczy amerykańskiej, wiedziałbym, o co idzie. Odzież tego miłośnika malin była rzeczywiście ze skóry. Było to, zdaje się najgęstsze futro, jakie tylko istnieje i tęgo przyrośnięte do ciała.
— Więc przypuszczasz naprawdę, że to zwierzę?
— Oczywiście, ale zwierzę, które nie żyje w twej ojczyźnie i dlatego nie znasz go.
— Effendi, ja wiem, co masz na myśli — rzekł konakdżi, cofając konia o kilka kroków od naszego stanowiska, aby oddalić się od zarośli. — Ty mówisz o ajy[5].
— Zgadłeś. Boisz się go?
— O, nie! Niedźwiedzie są tu nadzwyczaj rzadkie; ale jeśli się raz, jaki w nasze góry zabłąka, to jest zawsze wściekły i żartować z nim niebezpiecznie.
— To się rozumie. Młody zwierz, żyjący tylko owocami, nie zapędzi się tutaj. Jestem prawie pewien, że tym poszukiwaczem był niedźwiedź. Przypatrzę się przejściom, które powyrywał w zaroślach.
— Na Allaha, nie czyń tego!
— Ba! To jeszcze jasny dzień.
— A jeśli się z nim spotkasz?
— To i on spotka się ze mną. Jedno i drugie bardzo niebezpieczne.
— On ci poszarpie ciało i rozgryzie głowę. Słyszałem, że niedźwiedź mózg bardzo lubi. Dlatego stara się pierwszem ukąszeniem zmiażdżyć człowiekowi czaszkę.
— Zobaczymy, czy ten niedźwiedź ma te same zwyczaje — rzekłem i zsiadłem z konia.
— Zostań tu, zostań! — wołał dzielny przewodnik. — Idzie nietylko o ciebie, lecz także o nas. Jeśli rzeczywiście jest w tej gęstwinie, a ty go stamtąd wystraszysz, rozłości się i wpadnie na nas!
— Nie biadaj! — krzyknął na niego Halef. — Effendi zabił czarną panterę, najgorszego drapieżnika i lwa, króla potężnych. Co znaczy niedźwiedź dla niego! On zdusiłby ręką to zwierzątko.
— Oho! — zaśmiałem się. — Masz nieco błędne wyobrażenie o tem miłem zwierzątku. Gdy się wyprostuje przed tobą, przewyższy ciebie o głowę. Dorosły niedźwiedź potrafi jednem uderzeniem łapy czaszkę rozwalić. Spotkania z nim nie należy bynajmniej lekceważyć.
— Gdyby był nawet dziesięć razy większy, to hadżi Halef Omar nie bałby się go. Zostań tu zihdi i pozwól mnie go poszukać. Dałbym mu sallam alejkum pomiędzy żebra lub w głowę.
— Wątpię trochę, czy twoja kula przebiłaby mu czaszkę. Do tego trzeba, jeżeli się nie ma kuli zaostrzonej, strzelby, podobnej do mojej starej rusznicy. Twoja kula nie wyrządziłaby mu może żadnej przykrości. Pogruchotałby ci strzelbę na kawałki i wziąłby cię potem w objęcia, ażby ci tchu zabrakło.
— Sądzisz, że nie potrafiłbym mu zgnieść klatki piersiowej, ażby mu iskry stanęły w oczach i dusza z ciała uciekła!
— Nie, to ponad twe siły, Halefie. Zostań tu i czekaj spokojnie!
— Skoro to istotnie tak niebezpieczny hultaj, to i ty nie możesz tam wejść bezemnie. Jestem twym przyjacielem i opiekunem i chcę być w niebezpieczeństwie przy tobie.
— Zawadzałbyś mi tylko, ale pójść możesz, bo nie widziałeś jeszcze tropu niedźwiedzia. Tutaj niema zwierzęcia.
— Wiesz to napewno?
— Wiem, jak musi wyglądać legowisko niedźwiedzia. Te zarośla nie nadają się wcale do tego. Jeśli to rzeczywiście był niedźwiedź, to przyszedł tu tylko na maliny. Jako drapieżnik wolał być podczas tego ukryty w zaroślach. Instynkt nakazuje mu we dnie unikać miejsc otwartych. Tem się tłómaczy, że nie zrywał jagód tam, gdzie łatwiej można było do nich się dostać. Chodź więc, ale trzymaj strzelbę w pogotowiu. Nawet niedźwiedź może czasem odstąpić od swych zwyczajów.
Wziąłem rusznicę i wszedłem w gęstwinę, a Halef za mną. Przejścia podobne były, tylko w zmniejszonych rozmiarach, do „gościńców“, wydeptywanych przez bawoły w wysokich trawach preryi. Połamane gałęzie wdeptane były w ziemię. Miśko był niezawodnie tęgi.
Uszliśmy zaledwie kilka kroków, gdy znalazłem dowód, że mieliśmy istotnie do czynienia z niedźwiedziem brunatnym. Na kolcach wisiał kudeł z jego futra.
— Popatrz! — zwróciłem uwagę Halefa. — Co to jest tutaj?
— Kudły.
— Ale z jakiego futra?
— Z długowełnistej owcy.
— Tak, ale ta owca nazywa się, w zwykłem życiu niedźwiedziem.
— Kaddaisz hassi kbir — jakże się cieszę, panie! Idź prędzej naprzód, żebyśmy go pochwycili.
Porwała go myśliwska gorączka.
— Tylko cierpliwości! Przypatrzmy się najpierw dobrze hemu kudłowi.
— Na co?
— Aby się dowiedzieć, ile ma lat niedźwiedź.
— Czy da się to wywnioskować z kilku włosów?
— Tak, dość dobrze. Im młodszy niedźwiedź, tem więcej wełniste jego futro. Stare niedźwiedzie nie mają wełny spodniej, a futro robi się tak liche i rzadkie, że widać czasem nagie miejsca. Przypatrz się, czy ten kudeł wełnisty?
— Nie, włosy prawie proste.
— Nie są też jednako grube i zabarwione. Tam, gdzie włos tkwi w skórze, jest on cieńszy niż u góry i prawie niezabarwiony. To znak, że skóra nie może już włosów wyżywić. To drab bardzo stary. Nie życzyłbym ci dostać się w jego objęcia. W tym wieku i w tej porze roku może ważyć ze cztery cetnary.
— Allah! A ileż ja ważę?
— Coś około cetnara.
— O, nieszczęście, coza różnica! W takim razie istotnie nie jestem stosowny dla jego ramion i jego serca. W każdym razie lepiej mu kulę posłać. A więc naprzód! Szukajmy go!
— Jego tutaj już niema. Jeżeli przyglądniesz się podeptanym zaroślom, to zobaczysz, że są powalane. Przypuszczam, że zwierzę było tu wczoraj, nie dzisiaj. Nie potrzeba badać gęstwiny. Okrążymy ją poprostu, a to wygodniejsze i zobaczymy, na którem miejscu wszedł i wyszedł.
Opuściliśmy gąszcz kolczasty i obeszliśmy go dokoła. Znaleźliśmy wkrótce miejsce, na którem niedźwiedź wdarł się w zarośla. Leżało po stronie lasu i poznać je było po tem, że połamane gałęzie i łodygi zwracały się do środka. Tam, gdzie wyszedł, musiały być skierowane na zewnątrz. Miejsce to było od strony strumienia. Szukałem śladów, ale zauważyłem tylko kilka ledwie widocznych odcisków, prowadzących do potoku. Poszliśmy za nimi i dostaliśmy się na miejsce, gdzie miśko pił wodę. Woda mętna była widocznie, bo wlazł był przedniemi łapami do wody. Teraz była czysta jak kryształ; to też ujrzeliśmy w miękkiem dnie płytkiego strumyka wyraźne odciski łap. Nie ruszał niemi podczas picia i wyciągnął je potem tak ostrożnie, jakby chciał zostawić dla nas dokładne ślady.
Mój poprzedni domysł się sprawdził. Miś był znacznej wielkości. Podeszwy były bardzo pełne, stąd wniosek, że nosił na sobie niemałą warstwę tłuszczu. Z wody podreptał na miejsce piaszczyste, gdzie się wytarzał. Dalej wyraźnych śladów nie było, tylko lekkie oznaki wskazywały, że poszedł w las.
— Jaka szkoda! — skarżył się Halef. — Ten syn matki niedźwiedziej nie zdobył się nawet na tę uprzejmość, żeby na nas zaczekać.
— Może to była córka, a zarazem matka i babka wielu wnuków. Tu gdzie się tarzała, wydrapała piasek. Pazury są bardzo tępe i starte. To stara ciocia. Ciesz się, że nie spotkałeś jej niespodzianie.
— A jednak chciałbym, żeby teraz nadeszła, aby nam się pokłonić. Czy mięso niedźwiedzia jest jadalne?
— Rozumie się, ale nie tak jak jabłko z mięsem i łupą. Szynki i łapy, dobrze przyrządzone, są prawdziwymi przysmakami. Ozór także pyszny. Wątroby nie należy tykać. Są ludy, które uważają ją za truciznę.
— Szynki i łapy? — zawołał hadżi. — Zihdi, czy nie pójdziemy go poszukać i zażądać od niego tych przysmaków?
— Halefie, Halefie! Pomyśl o innych przysmakach, które ci bardzo dobrze...
— Przestań! — przerwał mi prędko. — Czy sądzisz, że prorok zakazał szynkę i łapy niedźwiedzie?
— Nie zakazał. Język proroka ma wprawdzie wyraz na oznaczenie niedźwiedzia, jest nim „dibb“. ale słowem tem oznacza czasem także hyenę. Nie wiem, czy Mahomet widział kiedy prawdziwego niedźwiedzia.
— Gdybył zakazał, nie chciałbym za żadną cenę szynki niedźwiedziej, ale skoro tak nie jest, to nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy sobie odmówić tej rozkoszy. Pójdziemy do lasu i zastrzelimy to zwierzę.
— Czy ci się zdaje, że on na nas tam czeka?
— On z pewnością ma stałe legowisko!
— Niekoniecznie. Gdyby nawet tak było, to mimoto nie znaleźlibyśmy legowiska. Straciliśmy już jego ślad i zaczyna się ściemniać. Musimy się wyrzec polowania.
— Effendi, zrób przecież, żeby to było możliwe! Pomyśl, że twój wierny Halef pragnie pochwalić się przed Hanneh, iż położył trupem niedźwiedzia. Byłaby zachwycona i dumna ze mnie.
— Aby spełnić twoje życzenie, musielibyśmy zatrzymać się tu dzień lub dwa, a na to brak czasu. Za kwadrans noc już zapadnie. Musimy się spieszyć, by się dostać do domu Junaka!
— Do szatana z tym domem! Wolałbym spać dzisiaj w jaskini niedźwiedzia i nakryć się futrem, z niego ściągniętem. Ale muszę być posłusznym. Allah pozwala i Allah odmawia. Nie szemrzę przeciwko niemu.
Dosiedliśmy znowu koni i pojechaliśmy dalej.
W pewien czas odsunęły się wzgórza, pokryte szpilkowemi drzewami jeszcze dalej wstecz tak, że zamykały półkolistą polanę, na której ujrzeliśmy dom i przypierające do niego dwa budynki, podobne do szop lub stajni. Tylko po prawej stronie wynurzyła wyżyna w dal wązką, językowatą odnogę o skalistym gruncie, porosłą krzakami, drzewami liściastemi i szpilkowemi.
Na końcu tego języka ujrzeliśmy osobę, której ubranie nie wskazywało, czy to mężczyzna, czy kobieta.
— To Guszka, panie — rzekł konakdżi. — Czy ją zawołać?
— Kto ona jest?
— Żona Junaka, handlarza sadzą i węglami.
— Nie potrzeba jej wołać, ponieważ widzę, że już nas spostrzegła.
Było to imię, czy tylko nazwa pieszczotliwa, z której należało wnosić o duchowych właściwościach tej kobiety? Guszka po serbsku znaczy gąska. Z tego jednak, co nam o niej powiedział nasz ostatni gospodarz, owczarz, nie należało się spodziewać, żeby posiadała znane przymioty tego ptaka. Zdjęła mię ciekawość, jak ona nas przyjmie.
Już teraz grała komedye. Udała, że nas nie zauważyła i poszła powolnym krokiem ze spuszczoną głową, ku domowi. Określenie „dom“ zakrawało właściwie na wielkie pochlebstwo. Ściany były z kamieni, poukładanych na sobie bez wapna, a szpary pomiędzy nimi pozatykane ziemią i mchem. Nakrycie stanowił najzwyklejszy dach z łat, pokrytych mchem wodnym i suszoną paprocią. Drzwi były nizkie i wązkie, jak gdyby dla dzieci, a otwory okienne miały takie rozmiary, że można było tylko nos przez nie wystawić.
Jeszcze smutniej przedstawiały się dwa drugie budynki. Gdyby nie przylegały tak czule do domu, upadłyby z pewnością natychmiast.
Kobieta zniknęła w jednej z tych bud, nie rzuciwszy na nas okiem. Zsiedliśmy z koni przed domem, a konakdżi przystąpił do drzwi i uderzył w nie kolbą, bo były zaryglowane.
Otworzono dopiero po dłuższej chwili, a w szparze ukazała się kobieta.
Jest baśń o starej czarownicy, która, żyjąc w głębokim lesie, wsadza każdego, kto się tam zbliży, do pieca, aby go upiec i pożreć. Mimowoli przyszła mi na myśl ta czarownica na widok tej kobiety w tej chwili. Jeżeli imię jej Guszka, gęś, miało określać jej indywidualność, to można ją było porównać tylko z jedną z tych starych gęsi, które na każdego obcego rzucają się, jak złośliwe psy łańcuchowe i dlatego tylko nie wchodzą w styczność z kompotem, lub sałatą, że mięso ich jest zbyt twarde.
Była przerażająco długa i chuda. Aby nam się mogła przypatrzyć przez drzwi, musiała górna część jej ciała utworzyć z dolną, niemal kąt prosty. Twarz miała także bardzo wydłużoną. Wogóle wszystko było w niej długie. Ostry, jak sierp zakrzywiony nos, spiczasta, ku dołowi wydłużona dolna szczęka, szerokie usta bez warg i zębów, wielkie, podobne do szmat uszy, blizko siebie położone małe oczy i głębokie zmarszczki, w których brud można było namacać, to wszystko działało odpychająco. Na głowie nic nie miała. Rzadkie włosy, z pod których przezierała skóra, podobna do łuski rybiej, były niezaplecione i zwisały w pomierzwionych, kołtunowatych kosmykach. Pomyśleć sobie do tego niewypowiedzianie brudną koszulę, tak samo czyste, związane w kostkach, spodnie kobiece i dwie chude, jak u szkieletu, stopy, które nie widziały chyba nigdy kropli wody, a można będzie uwierzyć, że ta nieporównana Guszka wyglądała całkiem jak starożytna Gorgona lub Furya.
Zadrzałem niemal, gdy przemówiła. Głos jej chrapliwy brzmiał zupełnie tak, jak gdyby zakrakała rozgniewana wrona.
— Czego chcecie? Kto jesteście? Po co się zatrzymujecie? Jedźcie dalej! Udawała, że chce drzwi zamknąć, ale nasz przewodnik wsunął się w nie i rzekł:
— Dalej jechać? Nie, tego nie uczynimy. Zostaniemy już tutaj.
— To nie może być! Nie macie tu czego szukać. Nie przyjmuje u siebie nikogo obcego!
— Ja przecież nie jestem obcym. Znasz mnie chyba!
— Ale tamtych nie.
— To moi przyjaciele.
— Ale nie moi.
Ona starała się wypchnąć go na dwór, a on bronił się przed tem, oczywiście pozornie.
— Bądźże rozsądną, Guszko! — prosił. — Nie żądamy od ciebie niczego daremnie. Zapłacimy dobrze i uczciwie za wszystko.
To poskutkowało widocznie, a przynajmniej tak powinno się było nam wydać. Przybrała mniej odporną postawę i spytała:
— Chcecie zapłacić? To co innego! Nad tem mogę się przynajmniej namyślić, czy pozwolić wam tu pozostać.
— Tu niema się nad czem namyślać. Prosimy cię tylko o dach nad głowę i coś do jedzenia.
— Czy to nie dość?
— To więcej niż dość. To za wiele — odezwałem się. — Jadła i napoju nie wymagamy od ciebie, a miejsce na spoczynek wyszukamy sobie sami. Jeśli w domu za ciasno, to prześpimy się na wolnem powietrzu.
Byłoby wprost niemożliwem zjeść coś z tych szponowatych, oblepionych brudem, palców. A tam spać? Za żadną cenę. Izba wyglądała całkiem tak, jak gdyby się w niej roiło od skaczących, łażących, kłujących i gryzących mieszkańców, których zawsze poddostatkiem nawet w najdostojniejszych domach na Wschodzie. Tu zaś, w tej budzie, skakały, łaziły, podrygiwały i maszerowały te krwi chciwe Myrmidony w niezliczonych gromadach i szwadronach.
Miło jest może czytać opisy z podróży przez Wschód, pełen woni i baśnią osnuty, ale samemu odbyć taką podróż, to coś zupełnie innego. Wzgląd na to, co wypada, nie pozwala często pisać o tych właśnie, szczególnie charakterystycznych, rysach. Wschód, to jak Konstantynopol, który nazywają blaskiem oblicza świata. Z zewnątrz przedstawia widok wspaniały, ale gdy wstąpić — w te ciemne uliczki, pryska złudzenie. Wschód posiada wszystko, tak wszystko, tylko nie należy być zaraz estetykiem!
Podróżny nie potrzebuje jechać na Wschód dla wielkich przygód. Znajdzie ich aż nadto codziennie i co godzinę. Ale co to za przygody? Nie odnoszą się do wielkich zdarzeń, lecz do skromnych stosunków codziennego życia.
Opowiadającemu nie wolno mówić o tych przygodach. Najczęściej przeżywa je w walce z urągającą wszelkim opisom nieczystością tamecznej ludności. Jadłem raz w towarzystwie słynnego szejka, który podczas obiadu wyciągnął sobie z za kołnierza kilka zbyt ruchliwych zwierzątek i w oczach wszystkich stracił je między paznokciami, a potem nie umywszy rąk wcale, wsadził je w pilaw i utoczył z niego kulę, aby mnie jako „el lukme esz szaraf[6]“ wetknąć do ust.
Niewielu chyba uwierzy, że była to wprawdzie mała, a jednak niebezpieczna, przygoda. Odrzucenie tego kąska honorowego jest obrazą, którą w pustyni śmiercią się zawsze przypłaca. Miałem więc do wyboru między kulą ołowianą lub pchnięciem noża, a zjedzeniem kuli ryżowej. Po lewej ręce siedział szejk, który mi podał ów kąsek i czekał, żebym otworzył usta, na prawo Kryger bey, znany pułkownik gwardyi władcy Tunisu. On to — tak samo, jak ja, mieszkaniec Zachodu — zauważył stracenie tych małych istot, wiedział dobrze, w jakim jestem kłopocie i w twarzy jego czytałem ogromne zaciekawienie, czy ja wybiorę kulę ryżową, czy ołowianą. W takich razach zawisło wszystko od przytomności umysłu. Powiedziałem do szejka tonem najwyższej uprzejmości:
— Ma binza dżamihlak kuli umri. — Na całe życie zapamiętam sobie twą dobroć.
Biorąc z rąk jego kąsek, dodałem:
— Ridd inna’zar, ja m’allmi — wybacz mi, o panie!
A następnie zwróciwszy się do Kryger-beya, zakończyłem:
— Dachihlal, ent kain haun el muhtaram — proszę cię, tyś tu najgodniejszy!
Poczciwy komendant gwardyi przybocznej zadrżał ze strachu i był na tyle nieostrożny, że usta otworzył, by mi odpowiedzieć odmownie. Ta chwila mi wystarczyła. Zanim słowo wydobył, leżał już w jego ustach ryżowy knedel. Wyrzucić go już nie wypadało.
Był najstarszy z nas wszystkich. To, że dałem mu kęs honorowy, nie było obrazą, lecz dobrze przyjętym dowodem mego uszanowania dla wieku. Biedny „najgodniejszy“ zrobił minę, jak gdyby trzymał w zębach ból całego życia ziemskiego. Międlił to w ustach i łykał, twarz mu posiniała, aż wreszcie przełknął knedel. Jeszcze po kilku latach twierdził niewdzięcznik, że nie zapomniał mi tego figla.
Takich wypadków jest więcej, niżby się zdawało. Można je zaznaczyć, ale nie opisać wyczerpująco. Walka z brudem i robactwem jest istotnie okropna i zdolna obmierzić wszelkie inne rozkosze.
Pani Guszka nie przeczuwała, co skłoniło mnie do odezwania się. To utrudniało spełnienie powierzonego jej zadania oddzielenia nas od siebie; to też rzekła czemprędzej:
— Miejsce mam dla was, panie. Jeśli dobrze zapłacicie, to odstąpię tobie łóżko, a towarzysze będą spali obok ciebie na kocach.
— Gdzie to łóżko?
— Wejdź, to ci pokażę!
Posłuchałem jej nie w chęci zbadania łóżka, lecz aby rzucić okiem na gospodarstwo „gęsi“.
Do jakiejże wszedłem nory! Były cztery gołe ściany. Na prawo w kącie leżały kamienie pod ognisko, a w drugim kącie ujrzałem kupę suchych paproci, liści i łachmanów. Wskazując na nią, rzekła gospodyni:
— Tam jest łoże, a tu palenisko, na którem upiekę mięso.
W tej jamie panował prawdziwie piekielny zaduch, z wonią spalenizny i wszelkimi innymi smrodami. O kominie ani mowy nie było. Gryzący dym wychodził oknami. Po towarzyszach, którzy weszli wraz ze mną, widać było, że odczuwali to samo.
— Jakie masz mięso? — spytałem.
— Końskie.
— Skąd?
— Z naszego własnego konia — rzekła, sięgając obiema rękoma do oczu.
— Czyście go zarznęli?
— Nie; został nam rozszarpany.
— Ach! Przez kogo?
— Mąż powiada, że to niezawodnie był niedźwiedź.
— A kiedy się to stało?
— Ubiegłej nocy.
Allah l’ Allah! — zawołał Halef. — A więc ten niedźwiedź zjada nie tylko maliny! Czy zabiliście go potem?.
— Jak możesz się tak pytać! Aby zabić niedźwiedzia, trzeba wielu ludzi zgromadzić.
— Może mi powiesz coś bliższego o tem nieszczęściu? — poprosiłem ją.
— Tego oczywiście dobrze nie wiemy. Koń jest dla nas niezbędny do handlu. On ciągnie nam wóz z węglami i...
— Nie widziałem tu nigdzie wozu!
— Tu go trzymać nie możemy dla braku drogi, po której dałoby się go sprowadzić do domu. Stoi zawsze u węglarza. Koń jednak przebywa zwykle tutaj, gdy jesteśmy w domu. W nocy zostaje na dworze, aby się paść. Nie ujrzawszy go dzisiaj rano, wyszliśmy go szukać i znaleźliśmy trupa tam obok skały. Był rozszarpany, a gdy mąż przypatrzył się śladom, powiedział, że to był niedźwiedź.
— Gdzie znajduje się teraz reszta mięsa?
— Tam w budzie.
— Pokaż mi je!
— Panie, tego mi nie wolno — rzekła z przestrachem. — Mąż zabronił mi wpuszczać tam obcych.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
— A gdzież on teraz?
— Poszedł wyszukać legowisko niedźwiedzia.
— Ależ to wielce niebezpieczne! Czy twój mąż jest takim odważnym myśliwym.
— Tak jest.
— A kiedy wróci?
— Wkrótce zapewne.
— Tak! Czy byli dziś u was obcy?
— Nie. Czemu się o nich pytasz?
— Ponieważ mąż zakazał ci wpuszczać obcych do budy.
— Nie było tutaj nikogo, ani wczoraj, ani dzisiaj. Żyjemy tak samotnie, że rzadko kto do nas zagląda.
W tem zabrzmiał przeraźliwy, rozdzierający uszy, wrzask. Gospodyni mówiła szybko dalej, aby odwrócić naszą uwagę, ja jednak spytałem:
— Słuchajno! Kto to krzyknął?
— Nic nie słyszałam.
— Ale ja słyszałem bardzo wyraźnie.
— To pewnie jakiś ptak.
— Nie, to był człowiek. Czy rzeczywiście nikogo niema u ciebie?
— Jestem zupełnie sama.
Przytem skinęła ku drzwiom na konakdżego. Spostrzegłem to, odwróciłem się i wyszedłem.
— Panie! — zawołała za mną. — Dokąd idziesz?
— Do szopy.
— Tego ci nie wolno!
— O! Chcę zobaczyć, kto krzyczał.
Na to konakdżi zastąpił mi drogę, mówiąc:
— Zostań tutaj, effendi! Słyszałeś przecież, że nikomu obcemu...
Nie dokończył. Krzyk znowu zabrzmiał głośniej i niebezpieczniej, niż przedtem.
— Czy słyszysz? — odpowiedziałem. — To wygląda zupełnie tak, jak gdyby się ktoś w niebezpieczeństwie znajdował. Musimy zajrzeć.
— Tego ci przecież nie wolno...
— Milcz! Nikt nie śmie przeszkadzać mi w tem, co mnie się podoba zrobić.
Spróbował jeszcze raz mnie zatrzymać, kobieta także, lecz bez skutku. Towarzysze udali się za mną, a za nimi konakdżi z gospodynią. Oboje szeptali coś z sobą, przyczem on przybrał minę bardzo strapioną.
Odemknąłem jedną budę, ale nie znalazłem w niej nic prócz rozmaitych rupieci. Gdy zbliżaliśmy się do drugiej, zabrzmiał z niej znowu okrzyk. Był rzeczywiście okropny. Wewnątrz było prawie zupełnie ciemno.
— Czy jest tu kto? — zapytałem.
— O Allah, Allah! — odpowiedział głos, który poznałem natychmiast. — Szejtan, szejtan! O idzie! Chwyta mnie! Zabiera mnie do piekła!
— Toż to stary Mibarek! — szepnął mi Halef.
— Tak jest. Tamci są albo w pobliżu, aby urządzić zasadzką, albo udali się w dalszą drogę do węglarza, a tego tu zostawili. On ma gorączkę.
— Panie, nie idź tam! — rzekła kobieta. — Tam leży chory.
— Czemu zataiłaś to przedemną?
— Żeby mu nie przeszkadzano.
— Cóż mu dolega?
— Ma hawa ils far[7]. Nie wchodź tam! Zarazisz się i będziesz zgubiony!
— Cholera? Teraz? Tu w głębi lasu? Hm! W to nie wierzę.
— To prawda, panie!
— Któż on jest?
— Mój brat.
— Tak! To stary człowiek?
— Nie, jeszcze całkiem młody chłopiec.
— Kobieto, kłamiesz! Ja znam tego człowieka, który tu leży. Może być twoim bratem, gdyż oboje jesteście rodzeństwem czarta, ale młody on nie jest. To stary Mibarek, któremu chcę się dokładniej przypatrzyć. Czy masz lampę?
— Nie.
— A smolaki?
— Także nie.
— Słuchaj, zaraz mi przynieś smolaki i poświeć, a jeżeli nie wrócisz w przeciągu minuty, dostaniesz baty, że ci brudna skóra popęka!
Wziąłem harap do ręki i to poskutkowało.
— Effendi — rzekł konakdżi. — Ty nie masz prawa tak postępować, jak gdybyś tu był panem i władcą. Jesteśmy tutaj gośćmi i...
— I zapłacimy, jak na to sobie zasłużą: piastrami, albo cięgami — wpadłem mu w słowo. — Tam leży Mibarek. Gdzie on jest, tam grozi nam niebezpieczeństwo. Zachowam się więc zupełnie tak, jak tego wymaga wzgląd na nasze dobro. Jeżeli mnie chcesz zbałamucić, to muszę przyjąć, że jesteś tajnym stronnikiem naszych wrogów. Powodów jest dość, jak ci wiadomo. Miej się zatem na baczności!
Zamilkł i nie odważył się wyrzec już ani słowa. Gospodyni przyniosła smolaki, z których jeden już płonął. Zapaliliśmy kilka, wzięliśmy w lewe ręce, a w prawe rewolwery z odwiedzionymi kurkami i zabraliśmy się do zbadania wnętrza budy.
Zobaczyliśmy tu tylko dwie rzeczy: Mibareka, leżącego w kącie bez przytomności i trupa końskiego w drugim kącie. Z tego drugiego zerwała się za naszem zbliżeniem chmara wstrętnych much.
— Czyś oszalała? — zapytałem kobietę. — Tam leży człowiek w gorączce, a obok trup koński, który żrą tysiące owadów. I my mielibyśmy jeść to mięso? Czy ty nie wiesz, jakie to niebezpieczne?
— Cóż to szkodzi?
— To może życie kosztować. Okłamałaś nas. Ten człowiek, to nasz wróg śmiertelny, godzący na nasze życie. Chcąc to przed nami zataić, dowiodłaś, że jesteś z nim sprzymierzona. Możesz to drogo przypłacić!
— Panie — rzekła — nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz.
— Ja ci nie wierzę.
— Mogę na to przysiąc.
— Twoja przysięga także w moich oczach nieważna. Jak się ten stary dostał do ciebie?
Rzuciła konakdżemu pytające spojrzenie, a on skinął jej głową. Odgadłem, co jej przez to powiedział, udałem jednak, że nic nie widziałem.
— Jeźdźcy tędy przejeżdżali — objaśniła. — Jeden z nich, chory, nie mógł jechać dalej, dlatego prosili mnie, bym go tu zatrzymała, dopóki się nie wzmocni, lub go stąd nie zabiorą. Zapewnili mnie, że otrzymam za to dobrą zapłatę.
— Czy ty ich znałaś?
— Nie.
— Czemu się wyraziłaś, że ten stary grzesznik jest twój brat?
— Nie wiem, czy jest grzesznikiem. Życzyli sobie, żebym tak mówiła i nie puszczała do niego nikogo, bo ścigają go nieprzyjaciele.
— Czy opisali ci tych nieprzyjaciół?
— Tak.
— A ten opis zgadza się z nami?
— Całkiem dokładnie. Dlatego starałam się nie dopuścić ciebie do chorego.
Wtem zabrzmiał od wejścia gniewny głos:
— Co tu się dzieje? Kto śmie włazić tu bez mego pozwolenia?
Zbliżyłem się ze smolakiem do mówiącego. Kobieta podbiegła ku niemu i zaczęła z nim szeptać pocichu. Nie widziałem powodu jej w tem przeszkadzać. Gdy oboje skończyli, zwrócił się do mnie mężczyzna:
— Panie, żona mi się skarży, że groziliście jej. Tego ja nie ścierpię. Przyjmując w dom nasz tego chorego, spełniliśmy uczynek miłosierny, a wy nie macie prawa nam tego wyrzucać.
— Kto zrobił jaki wyrzut?
— Ty!
— To nieprawda. Ona go chciała ukryć przed nami.
— Co was to obchodzi? Czy nie wolno nam robić, co nam się podoba?
— Możecie, ale gdy ja słyszę krzyk człowieka, a na moje pytanie odpowiada się, że niema nikogo, to nasuwa mi się naturalne podejrzenia; muszę przypuścić, że ktoś znajduje się w niebezpieczeństwie; aby go ocalić, wszedłem tu, chociaż żona twoja sprzeciwiała się gwałtownie.
— Ponieważ ty jesteś jego wrogiem śmiertelnym.
— To jest także zmyślone. Oszczędzaliśmy go, chociaż on godził na nasze życie. Nie żywię bynajmniej zamiaru wyrządzić mu coś złego. Gotów jestem nawet dopomóc mu. Przynieście go do izby. Tam go łatwiej opatrzyć. Zbadam mu ranę. Ucieszę się, jeśli mu sprawię ulgę w cierpieniach. Nie odbieram życia nikomu, chyba w obronie własnego i to tylko w ostateczności.
— Czy rzetelnie go zbadasz i nie dasz mu lekarstwa, które go dobije?
— Nie dostanie wogóle żadnego lekarstwa. Należy mu tylko ranę prawidłowo opatrzyć. Wnieście go więc natychmiast. Czekam tutaj na ciebie, gdyż mam potem pomówić z tobą o koniu.
Teraz dopiero w świetle smolaków zobaczyłem, że trzyma w ręku paczkę. Poznałem ją natychmiast i zwróciłem uwagę Halefa, skinąwszy nań niepostrzeżenie.
Konakdżi, handlarz węglem i jego żona podnieśli Mibareka z ziemi i przenieśli go koło nas. Ranny był nieprzytomny, lecz czuł widocznie ból, bo krzyczał okropnie.
— Panie — rzekł Halef — a co będzie, jeśli Mibarek nie jest tutaj sam?
— Nie ulega wątpliwości, że reszta odjechała istotnie, zarządzę jednak wszelkie środki ostrożności.
— A co będziesz mówił o koniu z handlarzem węgli?
— Chcę odkupić od niego przynajmniej kawał.
— Do dyabła! Czy mamy jeść to mięso?
— Nie my, lecz ktoś inny.
— Kto?
— Nasz gość. Poznasz go dziś jeszcze prawdopodobnie.
Halef zamilkł.
— Poświećcieno tu i przypatrzcie się trupowi końskiemu — rzekłem do towarzyszy. — Zobaczycie, jaką siłę posiada niedźwiedź w zębach i łapach.
Potężny drapieżnik rozłupał koniowi czaszkę. Jama mózgowa, zawierająca największy przysmak niedźwiedzi, była tak wypróżniona do czysta, jak gdyby ją kto wytarł gąbką. Potem nadgryzł brzuch. Jelit, które pożarł później, także nie było. Objadł mięso na szczękach, a w końcu zabrał się do piersi.
Koń był grubokościsty, dobrze odżywiony i mógł ciągnąć wielkie ciężary. To też Halef zapytał:
— Ale jak zdołał niedźwiedź zwyciężyć takiego konia, który umie przecież uciekać i bronić się kopytami?
— Niedźwiedź wie o tem tak samo, jak ty i odpowiednio napada. Zresztą to stary hultaj, który zdobył już pewien zasób doświadczenia.
— Ale pomyśl sobie, że koń jest rączy, a niedźwiedź niezgrabny i ociężały.
— Kto tak sądzi, ten nie zna go wcale. Zazwyczaj się wydaje, że wynosi powolność nad pośpiech, ale powiadam ci, że byłem świadkiem, jak szary niedźwiedź dopędził umykającego przed nim jeźdźca. Niedźwiedź postrzelony wpada w wściekłość, a wówczas rozwija szybkość, która go czyni wysoce niebezpiecznym.
— Jak mogło się udać niedźwiedziowi pochwycić tego konia?
— Najpierw był na tyle mądry, że skradał się pod wiatr, aby go koń nie poczuł węchem. Zbliżywszy się do swego łupu, wykonał kilka wielkich i nagłych skoków i pochwycił konia z przodu. Widzisz po ranach, że go przodem powalił. Porwał konia przedniemi łapami za szyję, a tylne oparł o przednie jego nogi. Przy swej przysłowiowej sile za jednem pociśnięciem konia powalił. Potem kark mu zgruchotał. Widać to wyraźnie po ranach. Czy i teraz jeszcze życzysz sobie pójść w jego objęcia?
— O obrońco, o zbawco! Ani mi się śni. Nie zdołałbym mu zgnieść klatki piersiowej, jak myślałem poprzednio. Nie bałbym się go jednak, gdyby przyszło między nami do walki. Musiałbym tylko mieć strzelbę ze sobą. To przecież najpewniejsze.
— Tak. Są jednak myśliwi, którzy idą na niedźwiedzia tylko z nożem w ręku.
— Czy to możliwe?
— Rozumie się. Ale do tego potrzeba zimnej krwi, siły fizycznej i pewnego uderzenia. Jeśli nóż nie trafi w serce, to zwykle już po człowieku. Rusznicą można niedźwiedzia położyć trupem rozmaicie. Ja nie strzelam jednak nigdy z wielkiej odległości. Najlepiej posuwać się ku niemu ze strzelbą, złożoną do strzału. On podnosi się zwykle na przyjęcie Strzelca. Na dziesięć kroków strzela się pewnie w serce. Ponieważ zwykle roztwiera przytem paszczę, przeto łatwo mu wpakować kulę w mózg przez podniebienie. Lecz nawet wówczas, gdy runie, należy zachować ostrożność. Zanim się pochylisz na powalonym niedźwiedziem, musisz się dokładnie przekonać, czy rzeczywiście zabity.
Pouczyłem towarzyszy pobieżnie o tem umyślnie, bo spodziewałem się jeszcze tego wieczora spotkać z niedźwiedziem.
Wtem wrócili obydwaj mężczyźni, a kobieta została przy chorym. Handlarz węgli zapytał:
— Co miałeś ze mną pomówić o koniu?
— Chciałem się dowiedzieć, czy wszystko mięso zamierzasz zużytkować dla siebie.
— Tak. Zachowam je sobie.
— To weź, co lepsze, a gorsze kawałki sprzedaj mnie.
— Tobie? Na co?
— Dla niedźwiedzia.
— O! On dość już zjadł. Chcesz go jeszcze obdarzyć za to, że mi zniszczył konia?
— Nie; to nie będzie podarunek. Nie wiesz, czy ten drapieżnik grasuje już dłużej w tych stronach?
— Nie widziałem zeń jeszcze ani śladu. Sąsiedzi mieszkają tu zdala od siebie, ale jeżeliby już kiedy dokonał takiego rabunku, to byłbym słyszał o tem napewno, gdyż jako handlarz odwiedzam często te miejscowości.
— Więc jest tu obcy i nie zna jeszcze sposobności do łatwego zaspokajania apetytu. Dlatego sądzę, że dziś wieczorem znów przyjdzie, aby zabrać resztę konia. Czy daleko stąd zabił go?
— Wcale nie. Słyszałem od żony, że tam właśnie stała, gdy wyście przybyli. Koń leżał wśród kamieni na końcu tej leśnej odnogi.
— Zamierzam zanieść tam część mięsa i czekać na niedźwiedzia.
— Panie, co ci na myśl przychodzi!
— Nic nadzwyczajnego!
— Nie mów tego na miłość Boską! Chcesz na takie olbrzymie zwierzę czekać w nocy? Nie słyszano jeszcze czegoś podobnego. Jeżeli rzadko kiedy zabłąka się niedźwiedź w te strony, schodzą się odważni ludzie z całej, okolicy i biorą psy z sobą, albo się wojsko wysyła. Następuje bitwa, w której ginie wiele psów i ludzi, a niedźwiedź opuszcza pole walki jako zwycięzca, dopóki nie zmogą go w drugiej, trzeciej lub czwartej bitwie.
— W takim razie wyświadcza się temu zwierzęciu zaszczyt zbyt wielki. Wystarczy zupełnie jeden człowiek z dobrą rusznicą.
— Panie, czy sam wyjdziesz na niego?
— Chcesz mi może towarzyszyć?
— Za żadne skarby świata! — krzyknął, wyciągnąwszy wszystkich dziesięć palców przed siebie.
— Nie pójdę sam, lecz z jednym z towarzyszy.
— Ze mną, naturalnie ze mną — zawołał Halef z iskrzącemi oczyma.
— Tak, z tobą hadżi, abyś mógł to opowiedzieć Hanneh, najpiękniejszej z uszczęśliwiających.
— Hamdullillah! Chwała i dzięki Allahowi. Zaniosę Hanneh szynkę niedźwiedzią i nauczę ją marynować i wędzić, jak... jak... hm: O szczęście, o rozkoszy niebiańska!
W zachwycie omal nie zdradził tajemnicy swego przekroczenia Koranu. Twarz mu promieniała radością, ale Osko i Omar spozierali z niezadowoleniem.
— Effendi — rzekł Osko — czy sądzisz, że my balibyśmy się niedźwiedzia?
— Nie, gdyż znam wasze męstwo.
— Więc prosimy cię, żebyś nas zabrał ze sobą.
— To niemożebne. Nie powinno nas być zbyt wielu. Odpędzilibyśmy niedźwiedzia, bo chytry, chociaż często mówią o nim przeciwnie. Zresztą powierzam wam bardzo ważny posterunek. Kto wie, czy nie nastręczy się wam sposobność okazania męstwa. Niedźwiedź może wam łatwo złożyć wizytę.
— Jakto?
— Będziecie pilnowali koni, które tutaj zamkniemy. Na dworze ich dzisiaj nie zostawimy, bo drapieżnikowi może się zachcieć świeżej koniny. Teraz idzie wiatr stąd tam, gdzie go będziemy oczekiwać. Jest obdarzony węchem dość na to delikatnym, aby zwietrzyć, że tu są konie. Gotów porzucić mięso nieżywe i spróbować, czy tu nie dostanie żywego. Musimy z Halefem być na to przygotowani, że wcale nam się nie pokaże i zwróci się tu do budy. W takim razie dałyby nam o tem znać wasze wystrzały.
— Dziękuję ci, etfendi. Widzę, że ufasz nam przecież. Będziemy wiernie stali na posterunku. Niech tylko przyjdzie, a powitamy go kulami.
— Ale nie tak, jak może myślicie. Będziecie tutaj wewnątrz przy koniach, a nie na dworze. Brak wam odpowiedniego doświadczenia i byłoby to zuchwałem wystawianiem na szwank waszego życia.
— Czy mamy się przeciwko takiemu zwierzęciu oszańcowywać deskami?
— Tak. My się także schowamy za skałą. Waszym strzelbom trudno zaufać i gdybyście nawet trafili niedźwiedzia, byłby to tylko przypadek, jeślibyście go zabili. Gdyby was zastał na dworze, musiałby to przynajmniej jeden z was życiem przypłacić.
— Ale co my mu zrobimy, gdy on będzie na dworze, a my tu? Przecież go nie zobaczymy?
— Tem lepiej go usłyszycie. Ta szopa jest bardzo słabo zbudowana, a wy nie macie pojęcia, jaki spryt niedźwiedź posiada. Wie całkiem dobrze, co to są drzwi i próbuje wyważyć je, lub wyrwać potężnemi łapami. Jeśli mu się to nie uda, chodzi dokoła całego budynku, bada każdą deskę, czy się nie da wyłamać. Gdy znajdzie choć mały otwór, wówczas przy swej ogromnej sile bez trudności się już przebija. Zadanie wasze jest zatem jasne. Gdyby rzeczywiście przyszedł do budy, poznacie po jego drapaniu, gdzie się znajduje i strzelicie doń przez cienkie deski. My usłyszymy wystrzały, a reszta to już rzecz nasza.
— A zatem nie przyjdzie do rzeczywistej walki między nim a nami!
— Nawet bardzo łatwo. Lekka rana nie robi na niedźwiedziu wielkiego wrażenia, ale zdwaja jego wściekłość. Mimo waszych strzałów gotów załamać cienką ścianę z desek. W takim razie rzuci się na was i wtedy będziecie musieli bronić własnej skóry. Na strzał już czasu zabraknie, bo nie zdołacie nabić powtórnie. Jedynym środkiem obrony będą wówczas uderzenia kolbą w nos, jednakże nie w czaszkę, bo kolbaby pękła, lub pchnięcia nożem. Tak moglibyście się trzymać, dopóki my nie nadejdziemy. Zresztą sprawa nie zaszła jeszcze tak daleko. Później dam bliższe objaśnienia.
— Ależ — rzekł Halef — teraz już ciemno, a konie jeszcze na dworze. Gdyby tak teraz nadszedł i zabił twojego Riha?
— Teraz jeszcze nie przyjdzie, a Rih nie jest koniem węglarskim. Nie byłoby nawet zbyt niebezpiecznie zostawić karemu rozprawę z niedźwiedziem. Takie rasowe zwierzę zachowuje się całkiem inaczej niż koń zwyczajny. Teraz mogą się jeszcze paść śmiało. Niedźwiedzia należy się spodziewać najrychlej na dwie godziny przed północą. Aby nie zaniedbać niczego, rozniecimy ogień, przy którym usiądziemy. W ten sposób będziemy mieli konie na oku, a zarazem będziemy mogli przyjść im w pomoc ze strzelbami. Zresztą ogień będzie świecił szeroko i powstrzyma niedźwiedzia, nawet mimo przynęty, od zbyt wczesnych odwiedzin. Teraz idzie o końskie mięso.
Handlarz węgli zgodził się chętnie na mój plan. Dla niego było rzeczą najważniejszą zabicie drapieżnika. Odkroił od kości kawały mięsa, na których mu zależało, zostawiając dość jeszcze dla niedźwiedzia. Zażądał za to trzydzieści piastrów, które mu zaraz zapłaciłem.
Pod przednią ścianą domu leżało sporo drzewa opałowego. Kupiłem je od gospodarza za dziesięć piastrów i kazałem nieopodal drzwi, wychodzących na leśną odnogę, rozniecić ogień, który miano podtrzymywać aż do wyruszenia na polowanie. Ognisko świeciło tak daleko, że mogliśmy widzieć i strzec pasących się w pobliżu koni. Osko został przy ogniu, my zaś udaliśmy się najpierw do izby. Chciałem zobaczyć Mibareka.
Przez cały czas pobytu na dworze słyszeliśmy nieustannie jęki. Przedstawiał okropny widok. Jego wykrzywione rysy twarzy, krwią nabiegłe oczy, piana na ustach, przekleństwa, które miotał i buchający odeń fetor, były tak odrażające, że ledwie zmusiłem się do uklęknięcia przy nim celem zbadania rany.
Opatrunek założony był niedbale i niezręcznemi rękoma. Gdy go chciałem zdjąć i dotknąłem przytem ręki chorego, ryknął z bólu jak dzikie zwierzę i podniósł się przeciwko mnie. Wziął mnie za szatana, który mu groził rozszarpaniem, odpychał mnie ręką zdrową i prosił o łaskę i pozwolenie powrotu na ziemię. Obiecywał jako okup tysiące ludzi, których postanowił pomordować, aby mi dusze ich przysłać do piekła.
Gorączka dała mu chwilowo taką siłę, że musiałem użyć przemocy. Trzy osoby go trzymały, by mi ułatwić odwinięcie szmat z rany. Przekonałem się odrazu, że już nie było ratunku. Nawet amputacya uszkodzonej części ręki byłaby już spóźniona. Obnażyłem jego plecy, przeciąwszy kaftan. Zaczęła się już gangrena i proces gnilny, a wstrętny wyciek rozszerzał dokoła fetor, wprost okropny.
Tu nie zostawało już nic innego do zrobienia, jak dać mu wody, której się krzykiem domagał. Zleciliśmy to kobiecie. Było to niemal cudem, że wytrzymał jazdę konną aż tutaj. Staliśmy przy nim, przejęci zgrozą i niepomni już jego wrogich na nas ataków, widząc potworny koniec, jaki sam sobie zgotował. Konakdżi rzekł:
— Panie, czy nie byłoby lepiej go zabić? Wyświadczylibyśmy mu przez to największe dobrodziejstwo.
— Ja też tak myślę — odparłem — lecz nie mamy prawa do tego. Nie wymówił jeszcze ani słowa skruchy; przeciwnie, chce nawet czarta przekupić obietnicą straszliwych morderstw. Z tego łatwo sobie wyobrazić, jak czarna dusza siedzi w tem żywcem gnijącem ciele. Może mu Bóg wróci przytomność, a z nią ostatnią sposobność do wyznania grzechów. Męczarnie jego zresztą nie są niezasłużone. Nie powinniście tego przeoczyć, że leży on przed wami jako odstraszający przykład, którego wyraźna, porywająca, wymowa zwraca się wprawdzie do nas wszystkich, ale szczególnie do was, do ciebie konakdżi, do Junaka i do Guszki.
— Do nas? — spytał z zakłopotaniem pierwszy z wymienionych. — Czemu?
— Chcę was tylko przestrzec, że kto chodzi drogami tego człowieka, ten naraża się na taki sam okropny koniec. Nie widziałem jeszcze nigdy szczęśliwego bezbożnika.
— Więc tobie się zdaje, że ten świątobliwy człowiek był bezbożnikiem?
— Tak, a ty wiesz bardzo dobrze, że mam słuszność.
— Ależ on zawsze za świętego uchodził. Czemu Allah nie ukarał go prędzej?
— Bo Allah jest łaskawy i cierpliwy; nawet najzatwardzialszemu grzesznikowi daje czas do zawrócenia z drogi grzechu i do poprawy. Allah jednak tym przypatruje się tylko przez chwilę, a gdy się nie skorzysta z okresu miłosierdzia, spada sąd tem groźniejszy i kara. Jest w naszym kraju przysłowie: „Bóg nierychliwy, lecz sprawiedliwy“. Słowa te odnoszą się także do was i zawierają prawdę straszliwą. Życzę wam, żebyście ją uznali i wedle niej postępowali. Jeśli tego nie uczynicie, podpadniecie, jak Mibarek, sądowi i karze.
— Panie, mnie twoje słowa nie dotyczą — rzekł ze śmiechem konakdżi. — Jestem twym przyjacielem i nie mam nic wspólnego z tym starcem. Allah zna moją prawość i wie, że nie zasłużyłem na karę. Handlarz i jego żona także są uczciwi. Wygłosiłeś przemowę, której nie możemy stosować do siebie. Niechaj każdy troszczy się o własne błędy.
Ponieważ był dobrze świadom swoich złych względem nas zamiarów, przeto słowa te zakrawały jedynie na bezczelność. Halef sięgnął za pas tam, gdzie tkwił harap, dałem mu jednak znak zabraniający i odpowiedziałem konakdżemu:
— Słusznie mówisz, bo wszyscy jesteśmy grzeszni i mamy swoje błędy. Mimo to jest obowiązkiem ostrzec bliźniego, jeśli on naraża się na niebezpieczeństwo, w którem może zginąć. Nie znam zaś większego niebezpieczeństwa nad bawienie się cierpliwością i miłosierdziem Boskiem. Spełniłem tę powinność, a teraz jest waszą rzeczą posłuchać lub nie posłuchać przestrogi. Nasza rola tutaj skończona, teraz zaniesiemy mięso tam, gdzie niedźwiedź napadł na konia.
Poszliśmy do budy. Szkielet konia trzymał się jeszcze razem, więc udało się przenieść go w całości. Halef i węglarz wzięli z przodu, ja z tyłu i ruszyliśmy w drogę. W pobliżu wskazanego miejsca poleciłem położyć mięso; na ciężkim szkielecie było go jeszcze z cetnar. Skórę zdjął już gospodarz.
Kazałem podeszwy powycierać dobrze o mięso, aby niedźwiedź nie zwietrzył naszych śladów. Woń mięsa powinna była go zmylić. Poszliśmy dalej.
Dostawszy się na miejsce, zauważyłem, że doskonale nadawało się do naszego celu. Mimo zmroku wieczornego rozpoznałem szczegóły terenu, obszedłszy je półkolem w ten sposób, że znalazły się między nami a blaskiem ogniska. Pod światło rysowały się ostro ich kontury.
Wysuwająca się naprzód odnoga lasu kończyła się prostopadłym cyplem skalnym, z którego pospadały potężne prostokątne bloki i leżały rozrzucone dokoła. Pomiędzy nimi znaleziono nieżywego konia. Położyliśmy go dokładnie w tem samem miejscu. Teraz zależało wszystko od tego, czy odpowiednio pod wiatr za którymś z głazów siądziemy, bo wtedy drapieżnik, gdyby tylko nadszedł, nie mógłby ujść naszym oczom.
Handlarz czuł się tutaj nieswojo i oddalił się wkrótce, a my za nim powoli.
— Ten drab nie chce się dać pożreć — zaśmiał się Halef. — Teraz w ciemności mogłoby mu się to zdarzyć; ale założyłbym się, że za dnia niedźwiedź, ujrzawszy go, potrząsnąłby tylko głową, mówiąc: jesteś dla mnie za brudny! Zihdi, zwróciłeś mi uwagę na paczkę, którą miał w ręku.
— Tak. Czy wiesz, co zawierała?
— Naturalnie! Poznałem zaraz szmatę, którą właścicielka tranu owinęła wędlinę. Wyrzuciłem ją razem z kiełbasą. Czyżby to znalazł?
— Najprawdopodobniej, bo zawartość szmaty miała kształt kiełbasy.
— Więc niech ją zje i odczuje dalszy ciąg mojej męczarni! Wartoby mu się wtedy przypatrzeć. Sprawiłoby to niezwykłą rozkosz moim oczom.
— Może cię spotka ta przyjemność. Ze znalezienia tego wnioskuję, że był tam, gdzie się znajdowała kiełbasa. Czego tam szukał? Żona twierdziła, że wyszedł, aby znaleźć trop niedźwiedzia, ale to nieprawda. Dowiedział się, że przybędziemy i niecierpliwość wypędziła go naprzeciw nas. Widocznie zależy mu na naszem przybyciu, pomimo że z pewnością pomyślał sobie, pod jego nieobecność łatwiej znajdziemy Mibareka, niż gdyby on sam był w domu. Przypuszczam, że temu łotrowi obiecano część łupu po zamordowaniu nas.
— W takim razie niech sobie obetrze usta, nie zjadłszy i nie wypiwszy. Powiadam ci, zihdi, że postępujemy z tymi ludźmi zbyt oględnie. Powinniśmy ich powystrzelać; ludzkość byłaby nam za to wdzięczna.
— Wiesz, jak ja się na to zapatruję. Ja także strzelałem. Mibarek umrze od moich obu kul. Z zasadzki nie zabiję ich. To byłby mord. Gdy na nas jednak napadną i zagrożą naszemu życiu, wówczas będziemy się bronili wszelkimi środkami.
Wróciliśmy do ogniska, dokoła którego zebrali się tymczasem wszyscy. Konakdżi wbił w ziemię dwa widlaste konary i zajęty był właśnie nadziewaniem kawałka koniny na trzeci, mający zastąpić rożen. Jeżeli sądził, że nas ugości tą koniną, to musiał się tego wyrzec. Szczęściem mieliśmy jeszcze z sobą pewien zapas żywności, który od biedy wystarczył na ten wieczór.
Handlarz, ujrzawszy nas jedzących, nabrał takiego apetytu, że nie czekał na pieczeń z koniny. Poszedł do domu, przyprowadził żonę i przyniósł podejrzaną paczkę. Odwinął szmatę, w której istotnie znajdowała się kiełbasa, tylko bez palca od rękawicy. Podzielił kiełbasę na dwa nierówne kawałki i dał żonie mniejszy, a sobie wziął większy. Zapytany przez kunakdżego, skąd ma kiełbasę, oświadczył, że przywiózł ją z jednej ze swych podróży. Oboje jedli z wielkiem zadowoleniem, ponieważ nie byli mahometanami. Halef przypatrywał im się uważnie. Byłby chętnie coś zauważył, ale nie mógł nic mówić przez wzgląd na samego siebie.
Z wnętrza domu dochodziły ustawicznie stękania i jęki Mibareka, pomieszane z okrzykami trwogi. Zdawało się, że ten człowiek jest na torturach. Jego sprzymierzeńcy nie dbali o to. Wezwałem kobietę, żeby znowu zaglądnęła do niego i podała mu wody, ale wzbraniała się uczynić zadość memu życzeniu, ponieważ pieczeń była właśnie gotowa. Wstałem więc sam, żeby to zrobić.
W chwili właśnie, gdy się podniosłem, wydał chory z siebie taki ryk, że mię zimny dreszcz przejął. Chciałem do niego pospieszyć, gdy on ukazał się w drzwiach i krzyknął:
— Pomocy! Pomocy! Gore! Stoję w płomieniach!
Rzucił się ku nam. Podniecenie gorączkowe urągało wyczerpaniu sił. Po kilku krokach stanął, wytrzeszczył oczy na ogień i wrzasnął przerażony:
— I tu płomienie! Wszędzie płomienie, tu i tam! Mnie pali także, pali, pali! Ratunku! Na pomoc!
Wyrzucił w górę zdrową rękę i runął ciężko na ziemię, gdzie zaczął jęczeć cicho, lecz tak przejmująco, że aż serce pękało.
Dźwignęliśmy go, żeby go zanieść do izby; ale nie poszło nam to łatwo, gdyż uważał nas za złe duchy i bronił się rozpaczliwie. Gdyśmy go umieścili na łożu zesłabł i zamknął oczy na chwilę; wkrótce jednak zaczął na nowo i to tak, że trudno było wytrzymać. Uspokoił się dopiero po długim czasie. Wszedłem, by na niego popatrzeć. Leżał w ciemności, więc zapaliłem smolak i poświeciłem mu w twarz.
Szeroko rozwarte oczy były na mnie zwrócone. Powróciła mu przytomność i poznał mnie.
— Psie! — syknął do mnie. — A więc przecież przybyłeś? Niechaj cię Allah przeklnie!
— Mibareku — rzekłem poważnie — pomyśl o swoim stanie. Zanim się słońce podniesie, powoła cię sędzia odwieczny przed siebie. Czy zdołasz zliczyć swe grzechy? Wejdź w siebie i proś Allaha o łaskę i miłosierdzie!
— Szatanie! Jesteś moim mordercą! Ale ja nie chcę umrzeć; nie chcę! Ciebie, ciebie pragnę widzieć, jak będziesz umierał!
Klęczałem tuż obok niego z garnkiem wody, którą go chciałem orzeźwić. Sięgnął szybko ręką, wyrwał mi nóż z za pasa i równie prędko uderzył. Byłby mnie trafił w piersi, gdybym nie odparowmł był ciosu garnkiem. W następnej chwili wyrwałem mu już nóż z ręki.
— Mibareku, tyś naprawdę człowiek okropny! Przed samą śmiercią obciążasz duszę nowem morderstwem. Jak możesz...
— Milcz! — przerwał mi gwałtownie. — Dlaczego trapi mnie gorączka! Czemu jestem tak osłabiony, że muszę dać sobie broń wydrzeć z ręki! Posłuchaj, co ci teraz powiem!
Podniósł się zwolna. Oczy iskrzyły mu się jak u pantery. Cofnąłem się mimowoli.
— Boisz się m nie? — szydził. — O to rzeczywiście okropne mieć we mnie wroga!... Allah, Allah! Już znowu pali! Widzę, ogień się zbliża! Idzie, idzie coraz to bliżej; gore, gore!
Upadł i wył w dalszym ciągu. Przytomność umysłu zniknęła i gorączka opanowała go znowu. Odór był w izbie nie do wytrzymania. Odetchnąłem głęboko, znalazłszy się na świeżem powietrzu.
Kto widział umierającego w ten sposób człowieka, ten nigdy tego nie zapomni. Dziś jeszcze przejmuje mnie zgroza na myśl o owym wieczorze. Czem jest człowiek, że się waży powstawać przeciw prawu boskiemu?
Zegarek mój wskazywał dziesiątą godzinę. Ponieważ Turek liczy godziny od chwili zachodu słońca, który dnia tego przypadł na pół do ósmej, więc według miejscowej rachuby czasu było pół do trzeciej. Napoiliśmy konie w potoku i zaprowadziliśmy je do budy.
— Panie, gdzież my zostaniemy, ja, żona i konakdżi? — zapytał gospodarz.
— Idźcie do koni! — odrzekłem.
— Nie, nie! Sam powiedziałeś, że niedźwiedź może się dostać do budy. Pójdziemy do izby, a jak niedźwiedź nadejdzie, umkniemy na strych i wciągniemy tam drabinę. Mibareka niech sobie pożre!
To, co nazwał drabiną, było ponacinaną belką. Stała w izbie, nad którą znajdowała się warstwa luźnych drągów, tworzących powałę.
Zagasiliśmy ogień, poczem tych troje uciekło czemprędzej do izby. Osko i Omar udali się do koni, otrzymawszy odemnie wskazówki, jak się mają zachować.
Następnie wyruszyliśmy obaj z Halefem. Hadżi przekonał się najpierw napewno, że go strzelba nie zawiedzie. Ja wziąłem z sobą tylko rusznicę; sztuciec nie przydałby się na takiego niedźwiedzia.
— Teraz powinien ten hultaj być już tam, gdy przyjdziemy — rzekł Halef. — Tak ciemno, że dostrzeglibyśmy go dopiero, gdybyśmy przed nim stanęli.
— Dlatego nie możemy teraz iść prosto. Wiatr stąd pociąga i zwierz zwęszyłby nas niezawodnie. Okrążymy dokoła tak, że przyjdziemy prawie od strony przeciwnej.
Zbliżając się w ten sposób na miejsce, zachowaliśmy jak największą ostrożność, ponieważ niedźwiedź mógł się nie tylko tam już znajdować, lecz nadejść z tej samej strony.
Trzymając strzelby w pogotowiu, przystawaliśmy często, by nadsłuchiwać. Jeżeli był już przy szkielecie, to dałoby się słyszeć mlaskanie i chrupanie kości. Nie dochodziło nas jednak nic prócz lekkiego szelestu wiatru w koronach drzew.
Wreszcie zbliżyliśmy się tak, że wyjrzawszy z poza rogu, dostrzegliśmy trupa końskiego. Niedźwiedzia przy nim nie było. Wydrapaliśmy się na leżący nieopodal złom skalny, o podwójnej wysokości dorosłego mężczyzny; zabezpieczał więc nas przed bezpośrednim atakiem drapieżcy. Głaz był mchem porosły i tworzył wygodne podłoże. Zajęliśmy miejsca obok siebie i czekaliśmy, kto przyjdzie.
— Zihdi — szepnął Halef. — Czy nie byłoby lepiej się rozdzielić?
— Pewnie; moglibyśmy wziąć z dwu stron niedźwiedzia.
— Więc zróbmy tak.
— Nie, gdyż ty nie doceniasz niebezpieczeństwa, a to zawsze jest błędem. Twoja pewność siebie może cię łatwo pchnąć do czegoś nierozważnego. Przedewszystkiem żądam, żebyś strzelał dopiero wówczas, gdy ci na to pozwolę.
— Więc chcesz strzelić przedemną?
— Tak, ponieważ moja kula z pewnością skórę przebije, a co do twojej jest to wątpliwe.
— Żałuję, zihdi, gdyż ja chciałem położyć go trupem. Jaka to dla mnie sława, gdy Hanneh, najwspanialsza z kobiet, dowie się, że ty zabiłeś niedźwiedzia? Chciałbym jej powiedzieć, że padł od mojej kuli.
— Może ci się to uda, bo należy się spodziewać, że jedna kula nie wystarczy. Jeżeli nie padnie niedźwiedź odrazu, przyjdzie tu pewnie, żeby nas zaatakować. Wówczas przypuścimy go całkiem blizko, a gdy się podniesie, aby się wspiąć na kamień, wtedy wpakujesz mu całkiem spokojnie kulę w paszczę lub oko.
— Mówisz tak tylko, by mnie pocieszyć, wiem jednak, że ty go pierwszym strzałem położysz. Kiedy to widziałem, żebyś chybił?
— No tak, nie chybię, ale wątpię, czy odrazu trafię w miejsce właściwe. Źle stąd mierzyć.
— Nie sądzę. Koń leży o piętnaście kroków przed nami!
— Mimoto nie zobaczymy dokładnie konturów niedźwiedzia, ponieważ patrzymy z góry na ciemny grunt. Gdybyśmy leżeli na dole, ciało jego odcinałoby się lepiej od ziemi. Jeślibym sam był, położyłbym się z pewnością na dole w trawie.
— Więc to przezemnie wylazłeś tutaj?
— Tak, dla twego bezpieczeństwa.
— Oho! Jeżeli o to chodzi, to gotów jestem wziąć niedźwiedzia za ogon i zmusić go do przechadzki tyłem.
— Ta śmiałość niepokoi mnie właśnie. Kto wie, czy niedźwiedź nie użyje przechadzki, ale z hadżim Halefem Omarem w pysku. A więc nie strzelaj przedemną! Teraz milczmy. Jeśli będziemy rozmawiać, nie zauważymy niedźwiedzia w odpowiedniej chwili.
— Zdaleka wogóle go nie spostrzeżesz — rzekł Halef. — Zwierzęta drapieżne zwykły cicho stąpać. Wątpię, czy niedźwiedź ma zwyczaj lwa, który w swej dumnej nieustraszoności zapowiada swoje zbliżanie się już zdaleka głośnym rykiem.
— Co do tego, to niedźwiedź nie odznacza się taką otwartością. Zachowuje się bardzo milcząco. Tylko, gdy jest w dobrym humorze, albo gdy go coś gniewa, wydaje z siebie pomruk zadowolenia, lub złości.
— A więc nie umie ryczeć?
— Owszem, chociaż jego narządy głosowe nie nadają się do wydobywania lwich dźwięków. Gdy wpadnie w największą wściekłość, wówczas wydaje coś jak ryk, co brzmi tem straszniej, że mu nie jest właściwem. Zresztą cicha złość, z jaką niedźwiedź pragnie się zemścić, jest straszniejsza niż zapalczywość innych zwierząt drapieżnych. Miejmy nadzieję, że tego dziś nie zaznamy.
Od tej chwili przestaliśmy mówić. Wsłuchiwaliśmy się w ciszę nocną. Wiatr tylko szemrał po lesie, jak echo dalekiego wodospadu. Ponieważ szmer ten trwał nieustannie w jednakiej sile, łatwo było odróżnić odeń każdy dźwięk obcy.
Cierpliwość nasza wystawiona była na ciężką próbę. Zegarek, jak zbadałem, dotykając wskazówek, pouczył mnie, że już północ.
— On już wcale nie przyjdzie — szepnął Halef. — Cieszyliśmy się daremnie. Chyba nigdy...
Zamilkł, gdyż podobnie jak ja posłyszał toczenie się kamienia. Nadsłuchiwaliśmy uważnie.
— Zihdi, to kamień upadł — szepnął hadżi. — Ale to nie jest niedźwiedź, bo usłyszelibyśmy ich więcej.
— O nie. Upadek tego kamienia pobudził jego przezorność. Może to być także inne zwierzę, ale sądzę, że to on. W każdym razie poczuję go, zanim go ujrzę.
— Czy to możliwe?
— Dla wprawionego. Dzikie zwierzęta mają szczególnie ostry odór. U niedźwiedzia nie jest on oczywiście tak silny, jak u lwa, tygrysa lub pantery, ale go zauważę. Słuchaj!
Z prawej strony zatrzeszczało, jakby ktoś konar złamał. Zwierz schodził po stromem zboczu leśnej odnogi. Kto widział dzikie zwierzęta, choćby tylko w klatce, tego uderzyć musiały ich niemiłe wyziewy; osobliwie u wielkich kotów. Gdy się jednak zwierzę na wolności znajduje, wyziewy są o wiele silniejsze. Ostre, kolące jak woń wyskoku melisy lub opodeldoku, dostają się do drażliwego nosa i zaznaczają się już zdala. Ten „dziki“ zapach wionął w tej chwili ku mnie.
— Czy czujesz go? — szepnąłem do Halefa.
— Nie — odparł, węsząc na prawo i lewo.
— Nadchodzi, ja już czuję.
— To nos twój czulszy od mego. Ach! Teraz dostanie pozdrowienie, że się zdumieje.
Halef odwiódł kurki od strzelby.
— Tylko nie za wcześnie — upominałem go. — Masz bezwarunkowo strzelić dopiero po mnie, rozumiesz! Jeśli nie posłuchasz, rozgniewasz mnie naprawdę. Odegnałbyś mi zwierzę z pod strzału.
Nie odpowiedział, tylko oddychał w przyspieszonem tempie. Spokój hadżego już przepadł, porwała go myśliwska gorączka.
Wtem przeszedł przez powietrze cichy pomruk, taki niemal, jak u kota, a zaraz potem zarysował się przed nami ciemny przedmiot, zbliżający się do ścierwa końskiego.
— Czy to on, czy on? — wyszeptał Halef.
Oddech mu latał gwałtownie.
— Tak, to on.
— Więc strzelaj, strzelaj nareszcie!
— Cierpliwości! Ty się trzęsiesz?
— Tak, panie, porwało mnie całkiem dziwnie. Przyznaję, że się trzęsę, ale nie z trwogi.
— Wiem o tem; znam to.
— Więc strzelaj, strzelaj, żeby na mnie przyszła kolej!
— Hamuj się, mały! Nie strzelę, zanim nie będę miał dobrego celu. Czasu dość. Niedźwiedź nie je tak, jak lew. To smakosz i urządza sobie ucztę wygodnie. Wybiera kawałki, które mu smakują najlepiej, a mniej delikatne odsuwa, aby potem się zabrać do tego. Ten gałgan ucztować będzie pewnie godzinami, aby nie popsuć sobie żołądka zbyt pośpiesznie połkniętymi kąskami. Potem podrepce na lewo do wody, aby sobie popić porządnie i pójdzie na spoczynek.
— Ależ my nie możemy tak czekać godzinami!
— Nie zamierzam też tego. Zaczekam tylko, dopóki się nie podniesie. Robi to chętnie podczas jedzenia. Staje przytem na tylnych łapach, a przedniemi pysk sobie wyciera.
Wtenczas zobaczymy go lepiej, niż teraz. Przedtem strzelać do niego byłoby największem głupstwem, gdyż trudno odróżnić jego ciało od koniny i od ziemi.
— O i owszem i owszem! Widzę go tak dobrze, że wystrzelę.
Wiercił się niespokojnie, wreszcie przyłożył nawet kolbę do policzka.
— Precz ze strzelbą! — szepnąłem doń gniewnie.
Odjął strzelbę, ale był taki podniecony, że niepotrafił ani chwili uleżeć spokojnie. Takiem zachowaniem mógł zdradzić naszą obecność, gdyby kamień mchem nie był porosły.
Niedźwiedziowi uczta smakowała widocznie. Siorbał i mlaskał, jak źle wychowane dziecko nad miską zupy. Co prawda, nie tylko dzieciom można wytknąć takie zachowanie. Wystarczy nieraz zasiąść do hotelowego table d’ hote’u, a usłyszy się dość takich siorbiących i mlaskających niedźwiedzi.
Miśko był istotnie smakoszem. Rozgryzał od czasu do czasu rurę i wysysał szpik, co dość wyraźnie słyszałem.
W tem nastąpiła pauza. Mruknął z zadowoleniem, wbił łapy w mięso, aby się dotykiem przekonać o różnej jakości kawałków. W reszcie się wyprostował.
Zanim usiadł napowrót, wstał i opadł kilkakrotnie. Gdy niedźwiedź podnosi się podczas takiej pauzy, powiada. Indyanin o nim, że „nadsłuchuje do żołądka“. Ta chwila najlepiej się nadaje do strzału. Złożyłem się.
Teraz widać było dobrze postać zwierzęcia. Niedźwiedź był, jak to przypuszczałem, olbrzymi. Gdyby jego koła towarzyskie postąpiły na tyle w rozwoju społecznym, żeby miały stowarzyszenia, otrzymałby pewnie tytuł członka honorowego w jakimś klubie atletów. Ale mimo wyrazistości, z jaką nam się teraz przedstawiał, odjąłem strzelbę.
— Allah, Allah! Strzelajże, strzelaj! — krzyknął Halef niemal że głośno.
— Ciszej, ciszej, bo cię usłyszy!
— Ależ czemu nie strzelasz?
— Czy nie widzisz, że zwrócony do nas plecyma?
— Cóż to szkodzi?
— Strzał jest niepewny. Niedźwiedź zerka ku domowi. Czyżby zwietrzył już konie? Bardzo możliwe. Odwrócił się od uczty, a to mnie zastanawia. Musimy zaczekać, dopóki się nie odwróci; potem... do pioruna! A ty co znowu!
Wydałem głośno już ten okrzyk gniewu. Hadżi nie mógł już zapanować nad sobą, złożył się tak szybko, że powstrzymać tego nie zdołałem i wypalił. Zaraz potem wystrzelił raz drugi, ale nierozumnie, bo wyprostowanej postaci nie było już widać.
Nie zważając na wybuch mojego gniewu, zerwał się, wywinął wystrzeloną strzelbą w powietrzu i krzyknął:
— Nusret, safer, elmisz dir, miteweffa dir. — Zwycięstwo, tryumf, nie żyje, poszedł!
— Czy będziesz milczał, ty kruku złowróżbny? Spłoszyłeś niedźwiedzia!
— Spłoszyłem? — zawołał, starając się wyrwać, gdyż chwyciłem go za pas. — Położyłem go trupem. Przecież widzę, że leży.
Wyrwawszy mi się, podskoczył znowu i krzyczał, ile mu głosu starczyło:
— Omarze, Osko, słuchajcie, coza rozkosz niebiańska! Słuchajcie okrzyku przyjaciela i uważajcie na surmy mej wspaniałości! Zastrzeliłem niedźwiedzia, wyprawiłem go do jego ojców i dziadów, ja hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn...
Nie mógł już krzyczeć dalej, gdyż i ja się zerwałem, pochwyciłem go za kark z tyłu i przygniotłem do ziemi. Rozgniewałem się istotnie bardzo i przycisnąłem go tak mocno, że zgiął mi się pod ręką, jak pajac z tektury.
— Jeśli jeszcze głos wydasz ze siebie, to dostaniesz pięścią, ty właścicielu mózgu baraniego! — zagroziłem mu. — Zostań tutaj na górze i nabij czemprędzej obie lufy. Zobaczę, czy łup da się jeszcze ocalić dla nas.
Z temi słowy, nie zważając na niezbyt pewną jeszcze nogę, zeskoczyłem z kamienia. Na dole przykucnąłem czemprędzej, rozluźniłem nóż i przyłożyłem strzelbę do ramienia. Jeżeli niedźwiedź był jeszcze tutaj, to musiał się zaraz do mnie zabrać. Z góry słychać było chrzęst nabijania, ale na dole panowała cisza. Nic nie było słychać, ani widać. Zauważyłem tylko, że niedźwiedzia już nie było przy zwłokach konia.
Mimo to należało być bardzo ostrożnym. W jego wieku można się było spodziewać po nim tyle chytrości, że się wprost na mnie nie rzuci, lecz skrycie obejdzie kamień dookoła. Byłoby to dla mnie niebezpieczne, gdyż jeśliby wyszedł z za rogu, spotkalibyśmy się z tak blizka, że mógłby mnie łapą dosięgnąć. Dlatego odsunąłem się w bok na kilka kroków od skały tak, że miałem równocześnie na oku ją i trupa końskiego.
Nadsłuchiwaliśmy czas jakiś z wytężoną uwagą, ale bezskutecznie. W tem zabrzmiał od domu krzyk jeden, a potem drugi, a potem słowa rozpaczy:
— Puśćcie mnie, puśćcie! Precz z temi mękami! Ratunku, pomocy!
— To Mibarek! — rzekł Halef.
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie zdołałem, ponieważ doleciał nas z tej samej strony odgłos dwu szybko po sobie następujących wystrzałów. Znałem ten osobliwy, przytłumiony huk, była to czarnogórska rusznica Oski.
— Niedźwiedź tam koło budy — zawołałem do Halefa, przyciszonym głosem. — Chodź prędko!
— Hurra! Dostaniemy go jeszcze — zawołał mały.
Zeskoczył, upadł na ziemię, poderwał się i przebiegł obok mnie. Ruszyłem za nim z tym samym pośpiechem. Zaledwie jednak ubiegłem kilka kroków, poczułem w kostce ukłucie. Skok ze skały zaszkodził nodze widocznie. Musiałem cwał zmienić w kłus umiarkowany. Robiłem przytem wielkie kroki nogą zdrową, a chorą dosuwałem ostrożnie, dotykając ziemi tylko palcami.
Nieopisanie przeraźliwy okrzyk przerwał znów ciszę nocną. Czy to był Mibarek, czy Halef, który teraz niewątpliwie był już koło domu? Czyżby nieostrożny hadżi wpadł niedźwiedziowi prosto w łapy? Zdjęła mnie o małego trwoga, która mi pot wycisnęła wszystkimi porami. Zniknął już wzgląd na nogę i gnałem, jak tylko mogłem najprędzej.
W tem zabrzmiały także głosy Oski i Omara i znowu wystrzał! Nieszczęściem kamień mi leżał na drodze. Nie dostrzegłem go, potknąłem się i runąłem, jak długi, na ziemię. Strzelba wypadła mi z ręki i poleciała niewiadomo gdzie.
Zerwałem się czemprędzej i rozejrzałem dokoła. Strzelby nie było widać. Nie miałem czasu szukać jej, macając po ziemi. Bałem się, że hadżi w niebezpieczeństwie i nie wolno mi było stracić ani chwili. W jego obronie rzuciłbym się był na więcej niż jednego niedźwiedzia. Pośpieszyłem więc dalej, wydobywszy nóż z za pasa.
Był to mój stary wierny gnyp bowie, o skrzywionej klindze, który towarzyszył mi tyle lat bez zawodu. Jedno dobrze wymierzone pchnięcie sprowadzało śmierć nawet u szarego grizzli; doświadczyłem już tego.
Pośpieszyłem oczywiście ku szopie.
— Osko, gdzie niedźwiedź, gdzie? — zawołałem już zdala.
— Na dworze, na dworze — odpowiedział z wnętrza.
— Czy Halef był tu?
— Tak, ale pobiegł znów za niedźwiedziem.
Stanąłem obok drewnianej ściany. Dwie deski były wyrwane.
— Tędy chciał się niedźwiedź dostać — rzekł Osko. — Dałem mu dwie kule.
— I trafiłeś go?
— Nie wiem. Deski załamały się dopiero po strzale.
— W którą stronę pobiegł Halef?
— Słyszeliśmy, że na prawo.
— Zostańcie tu i uważajcie! Zwierz może znowu nadejść.
Popędziłem w wymienionym kierunku. Drzwi do domu były otwarte, a ktoś stał w nich. Poznałem to po cieniu, który padał od postaci, ponieważ wewnątrz płonęły smolaki.
Poczułem pod nogami jakieś ludzkie ciało, potknąłem się o me, lecz nie upadłem.
— Strzelajże, strzelaj! — doleciały mnie z izby dwa głosy.
Byłem już tylko z dziesięć kroków od drzwi oddalony i poznałem, kto stał w nich. Był to Halef. Zmierzył strzelbą do izby. Huknął strzał, poczem Halef wyleciał i padł na ziemię, jakby wyrzucony silną jakąś ręką. W chwilę potem ukazał się niedźwiedź. Przecisnął się na czterech łapach przez wązkie, nizkie drzwi i podniósł się znowu szybko.
Halef poderwał się także natychmiast. Obaj, on i niedźwiedź, stali groźnie tylko o trzy kroki naprzeciw siebie Hadżi odwrócił strzelbę i zamierzył się do uderzenia kolbą. Poznał mnie, bo znajdowałem się w świetle.
— Zihdi, nie mam już kuli! — krzyknął do mnie.
Wszystko to przeszło o wiele prędzej, niźli się da opowiedzieć lub przeczytać.
— Odskocz! Nie bij!.
Krzyknąwszy te słowa, pchnąłem go, że się daleko zatoczył. Zwierz zwrócił się ku mnie, otworzył paszczę i wydał przeciągły ryk wściekłości, którego nie można nazwać ani rykiem, ani wyciem, lecz chyba jednem i drugiem zarazem. Przebiegając koło niego, poczułem gorący, smrodliwy oddech tej paszczy. Skręciłem w bok błyskawicznie; niedźwiedź sięgnął za mną, ale machnął łapą w powietrzu, ponieważ nie byłem już przed nim, lecz po jego prawej stronie. Uchwyciwszy go lewą ręką za kudły na tyle głowy, wziąłem silny rozmach prawą ręką i wbiłem mu nóż dwukrotnie aż po rękojeść między dwa znane żebra.
Stało się to tak szybko, że otrzymał oba pchnięcia, zanim ryk przebrzmiał.
Rzucił się za mną na tylnych łapach, ale pazury przesunęły się po mnie tylko bez szkody. Oczywiście nie zostawiłem noża w ranie, lecz wyjąłem. W dwu skokach wydostałem się z pobliża pazurów. Stanąłem z oczyma zwróconemi na zwierza i ręką wzniesioną do pchnięcia, gdyby się okazała potrzeba.
Ale niedźwiedź nie ruszył za mną. Stał zupełnie bez ruchu z szeroko rozwartą paszczą i iskrzącemi oczyma, wlepionemi we mnie z niewysłowioną wściekłością. Potem zamknęły się one zwolna, choć usiłował je daremnie otworzyć. Drżenie przebiegło olbrzymie cielsko. Potem opadło ono na przednie nogi, które drapiąc ziemie, starały się mocno stanąć. Daremnie; zwolna i drgając, legł na boku.
Ciche, bełkocące mruczenie dobyło się jeszcze z zamykającego się pyska, nogi się wyprężyły i niedźwiedź nie żył.
— Allah akbar! — zawołał Halef, stojąc jak skamieniały na swojem miejscu. — Allah jest wielki, a ten niedźwiedź prawie taki sam wielki. Czy już nie żyje, zihdi?
— Tak sądzę.
— To było straszne!
— Dziękuj Bogu po tysiąc razy, że się tak szczęśliwie skończyło!
— Tak, niechaj będą dzięki i chwała Allahowi! Nie wyobrażałem sobie niedźwiedzia takim wielkim. On większy od lwa, największego z drapieżców!
Chciał się zbliżyć do zwierza.
— Zostań! — rozkazałem mu. — Nie jesteśmy jeszcze pewni, że już martwy. Zbadam dopiero.
Podszedłem, przyłożyłem niedźwiedziowi rewolwer do zamkniętego oka i wypaliłem dwukrotnie. Nie poruszył się wcale.
— Teraz możesz przystąpić i przypatrzyć mu się. Czy nie jest o wiele większy od ciebie? — spytałem.
— Tak, zdaje mi się nawet, że większy od ciebie. Powiadam ci: nie drżałem, gdy się znalazłem naprzeciw niego, ale serce mi bić ustawało. Miałem jeszcze tylko jedną kulę.
— A gdzie się druga podziała?
— Posłałem mu ją na dworze, gdy go po raz pierwszy ujrzałem. Pobiegł od budy do drzwi, gdzie zniknął. Widocznie go nie trafiłem. Ale druga kula wbiła mu się niezawodnie w piersi, bo znajdował się tylko o dwa kroki odemnie i stał prosto. Mogłem więc dobrze wymierzyć.
— Opowiedz krótko, jak się wszystko odbyło!
— Popędziłem oczywiście do budy, bo poznałem po huku strzelbę Oski i domyśliłem się, że niedźwiedź chce się dostać do koni. Nie dobiegłem tam jeszcze, kiedy usłyszałem krzyk, ale nie troszczyłem się o to. Dobiegłszy do budy, zobaczyłem, że dwie deski wyrwane i dowiedziałem się od Oski i Omara, że niedźwiedź to zrobił. Ruszyłem więc dalej. Jakiś ciemny przedmiot leżał na ziemi, a nad nim stał jakiś większy. To zapewne był niedźwiedź. Stanąłem, wymierzyłem i strzeliłem. Niedźwiedź pobiegł ku drzwiom, a ja za nim. Dostawszy się do drzwi otwartych, spostrzegłem go w izbie. Obwąchiwał łoże Mibareka.
— Nic mu nie zrobił?
— Nie widziałem wcale starego. Zniknął. Zobaczyłem tylko niedźwiedzia, a on mnie. Odwrócił się ku mnie i powstał. Ze strachu zapomniałem w pierwszej chwili wystrzelić, ponieważ przeraził mnie jego ogrom tak, że ledwie odetchnąłem. Ktoś krzyknął do mnie, żebym wystrzelił. Nie wiedziałem, gdzie się ten ktoś znajdował i słyszałem go tylko, ale te słowa wróciły mi przytomność. W chwili właśnie, gdy niedźwiedź łapę ku mnie wyciągnął, posłałem mu kulę, lecz otrzymałem takie pchnięcie, że wyleciałem przez drzwi na ziemię. Kuli już w strzelbie zabrakło, a o nożu nie pomyślałem. Chciałem się bronić kolbą, gdy wtem ty nadszedłeś.
— Chyba w sam czas!
— Tak, gdyż jestem pewien, że kolba roztrzaskałaby mu się na czaszce. Wówczas byłby mnie rozdarł. O zihdi, ja ci życie zawdzięczam!
Ujął mnie za rękę i przycisnął do piersi.
— Daj pokój. Postąpiłbyś tak samo, gdybyśmy byli role zamienili.
— Tak, ale wątpię, czy udałoby mi się zabić nożem tego olbrzyma. Ty już przedtem zabijałeś niedźwiedzie, szare niedźwiedzie, daleko większe i niebezpieczniejsze od tego, a ja nie. Ten zwierz naprawdę większy od lwa.
— Tak, jest tęższy. Ciało, które leży tam za domem, to pewnie trup Mibareka. Prawdopodobnie nie żyje. Wypędził go ostatni napad gorączki. Ale dziwi mnie, że tak prędko umarł.
— Niedźwiedź stał nad nim. Może go zabił.
— Być może. Zaglądnijmy teraz do tamtych.
Weszliśmy do izby. Blask oświetlający ją pochodził z góry. Spojrzawszy tam, zobaczyłem konakdżego i oboje gospodarzy, siedzących na drągach. Trzymali w ręku płonące smolaki.
— Ty sam przychodzisz, panie? — spytał pierwszy z nich. — Gdzie niedźwiedź?
— Leży przed drzwiami.
— Allah, Allah!
Zleźli po belce, zaczerpnęli głęboko powietrza, a gospodarz powiedział:
— Widzisz, że nie byliśmy przed nim bezpieczni. Co za potwór! Był prawie taki jak wół.
— Mieliście przecież broń z sobą, czemu nie strzelaliście do niego?
— Albośmy tacy głupi? Bylibyśmy zwrócili tem jego uwagę na siebie, a on wydrapałby się do nas. Niedźwiedź wspina się lepiej, niż człowiek. Czy nie wiesz o tem?
— Wiem. Wy sami nie strzelaliście, ale mego hadżego zachęcaliście do tego.
— Naturalnie. On chciał zwierza trupem położyć; my nie podjęlibyśmy się czynu tak zuchwałego i — dodał z miną przebiegłą — jeżeliby on był zaatakował niedźwiedzia, zwierz byłby zapomniał o nas.
— To bardzo rozsądne, lecz tchórzliwe zarazem! Gdzie jest Mibarek?
— Na dworze. Porwała go gorączka i wybiegł. Gdyby on był drzwi nie otworzył, nie byłby niedźwiedź wszedł tutaj. Gdzie może być ten nieostrożny człowiek?
— Leży zabity na dworze. Rozniećmy znowu zgaszone ognisko!
Wyszli za nami, lecz nie mieli odwagi przystąpić do zwierza. Chcieli wprzód rozniecić ogień, aby zobaczyć, czy niedźwiedź rzeczywiście nie żyje. Halef poszedł sprowadzić Oskę i Omara.
Ci dwaj nie mogli także znaleźć dość słów podziwu dla wielkości niedźwiedzia. Miśko miał ze dwa metry od nosa do nasady ogona i ważył pewnie ze cztery cetnary. Trzech mężczyzn zmęczyło się dobrze, zanim go przywlekli do ogniska.
Ja wziąłem tymczasem płonący konar i poszedłem do Mibareka, a Halef ze mną. Starzec nie umarł z ran, chociaż i one nie byłyby mu pozwoliły dłużej żyć. Głowę miał w kark głęboko wciśniętą, a piersi były wprost, żeby się tak wyrazić, jedną masą mięsa, krwi i pogruchotanych żeber. Niedźwiedź skręcił mu kark, a potem rozerwał piersi, ale odpędził go strzał Halefa.
Nie powiedziawszy ani słowa, wróciliśmy do ogniska. Tam oznajmił Halef, co widzieliśmy i opowiedział, jak niedźwiedź został zabity.
Wobec wielkości zwierzęcia nie łatwo uwierzyli nawet Osko i Omar, że odważyłem się zaatakować je nożem. U reszty wziął interes górę nad podziwem. Handlarz węgli obmacał niedźwiedzia i zapytał:
— Jest bardzo tłusty i będzie z niego dużo mięsa. Za skórę można także otrzymać znaczną kwotę. Effendi, do kogo ten zwierz należy?
— Do tego, który go trupem położył.
— Tak? Ja sączę inaczej.
— Jak?
— Że do mnie, bo na moim padł gruncie.
— Przypuszczam jednak, że te okolice należą do padyszacha. Jeżeli mi udowodnisz, że kupiłeś ten kraj od niego, to uwierzę, że jesteś właścicielem. Powtóre musisz mi dowieść, że masz prawo do wszystkiej zwierzyny, zabitej na twoim gruncie. Gdy niedźwiedź nadszedł, ukryłeś się przed nim, a w tem dowód, że go wcale nie chciałeś. Myśmy się jednak zabrali do niego, a zatem jest nasz.
— Panie, jesteś w błędzie. Niedźwiedź nie należy do ciebie, lecz...
— Do mego hadżego Halefa Omara — przerwałem mu. — Jeśli to chciałeś powiedzieć, to masz słuszność. Ty nie możesz sobie żadnych praw rościć. Jeżeli powodowani szczególną dobrocią zostawimy ci kawałek mięsa, to podziękujesz nam za to. Wszak nawet za przynętę kazałeś sobie zapłacić.
— Jak? — spytał Halef. — Ja mam dostać niedźwiedzia, zihdi. On nie mój, lecz twój, ty bowiem położyłeś go trupem.
— Ja zadałem mu tylko śmiertelne pchnięcie nożem. Byłby zginął i bez tego, choć nie tak rychło. Popatrz! Tuż obok pchnięć jest dziura od twojej kuli. Przeszła mu koło serca i była stanowczo śmiertelna. Dlatego zwierzę jest twoją własnością.
— O effendi! Właściciel byłby już nie żył, gdybyś był nie nadszedł, by go ocalić! Robisz mi podarunek, którego przyjąć nie mogę.
— A zatem postąpimy wedle dawnych praw myśliwskich. Ty postrzeliłeś zwierzę, więc ty weźmiesz skórę. Ja potem zakłułem je, więc do mnie należy mięso. My zabierzemy szynki i łapy, a resztę Junak, żeby nam nie zarzucał, że nie uszanowaliśmy jego prawa własności.
— Panie, prawda to? Ja mam dostać skórę? To najlepsze z niedźwiedzia. W jakież zdumienie wpadnie Hanneh, najukochańsza z kobiet, gdy pokażę jej ten łup! A mój synek, nazwany według twego i mego imienia, Kara Ben Nemzi Halef, spać będzie na tem futrze i zostanie sławnym wojownikiem, ponieważ siła niedźwiedzia przejdzie na niego. Przyjmuję skórę. A kto ją ściągnie?
— Ja. Zmieszamy razem mózg, tłuszcz i popiół drzewny i natrzemy tem skórę, aby zmiękła i nie gniła. Twój koń będzie musiał dźwigać ciężar podwójny.
To rozstrzygnięcie zyskało ogólną pochwałę. Handlarz przyniósł stary drewniany ceber, w którym miało się mięso zamarynować. To naczynie godne było swego właściciela. Kto wie, co się w niem już znajdowało! Nie myto go nigdy. Zabrawszy się do roboty, spytałem Junaka, co się stanie z Mibarekiem.
— Pochowamy go — odrzekł — i to koniecznie jeszcze tej nocy. Wy mnie w tem pomożecie.
— Kopać dołu nie będziemy. Nie posiadaliśmy jego przyjaźni w tym stopniu, żeby można od nas żądać tej pracy. Masz narzędzia?
— Jedną baltę i jeden kirek[8].
— W takim razie kopać mogą tylko dwie osoby. Tę pracę wykonasz ty z konakdżim przy pomocy swej żony. Wyszukaj odpowiednie miejsce. My będziemy na pogrzebie. Niechaj nienawiść poza grób nie sięga.
— Pochowamy go tam, gdzie niedźwiedź konia powalił. Nie chcę mieć grobu blizko domu.
Przyniósł wymienione narzędzia. Żona i konakdżi wzięli na siebie po dobrej wiązce drzewa i jednej głowni, by móc pracować przy świetle i poszli kopać dla zmarłego grób, którego on nam tak życzył.
Po obraniu niedźwiedzia ze skóry zatknęliśmy na konarze, który miał służyć za rożen, jedną z przednich łap. Była tak wielka i tłusta, że czterech nas mogło dostatecznie głód zaspokoić.
Przy pomocy towarzyszy zeskrobałem resztki mięsa ze skóry, poczem wysmarowałem ją mózgiem, tłuszczem niedźwiedzim i popiołem. Wreszcie złożyliśmy ją tak, że można ją było z łatwością przywiązać do siodła.
Gdyśmy się z tem uporali, zobaczyliśmy grabarzy, którzy nam oznajmili, że grób już gotów. Oni wzięli zwłoki, a my poszliśmy za nimi.
Stanąć nad grobem człowieka, to rzecz zawsze poważna. Czy się zostawało z nim w dobrych, czy złych stosunkach, niczem to wobec myśli, że on stoi teraz przed sędzią, którego wyrok i nas kiedyś dosięgnie. Znika nienawiść i zemsta tu milknie. Myśl cała zaprzątnięta jest jednem najpoważniejszem we wszystkich ziemskich językach słowem: wiecznością. Ja przynajmniej nie odczuwałem teraz nic, prócz litości nad wrogiem, zgasłym śmiercią tak straszną i bez żalu za grzechy. Halef także powiedział:
— Przebaczamy mu wszystko, co nam uczynił i zamierzał uczynić. Jestem wiernym synem proroka, a ty posłusznym wyznawcą twojej wiary. Nie wolno nam nienawidzić zmarłego; spełnijmy mu ostatnią przysługę i pomódlmy się na jego grobie.
Przy świetle ognia dostrzegliśmy bujne paprocie. Nacięliśmy ich trochę, by dół wyścielić. Spuściliśmy weń potem zwłoki i nakryliśmy znowu paprocią. Halef zapytał:
— Kto odmówi modlitwę? Ty, zihdi?
— Nie. Ja nie jestem mahometaninem. Niech to zrobią jego przyjaciele!
— Nie jesteśmy jego przyjaciółmi — oświadczył konakdżi. — Mnie jest to obojętne, czy nad jego grobem odmówi się surę śmierci, czy nie. Nie dbam także o to, czy ten, kto ją wygłosi, jest mahometanin, czy chrześcijanin. Ja się modlić nie umiem. Nie mam do tego zdolności i nie znam Koranu na pamięć. Od Junaka tem mniej można tego wymagać.
— Dobrze, wobec tego ja się pomodlę — rzekł Halef. — Ty zaś, zihdi, odmówisz najpierw fathę, wstęp do Koranu, która musi poprzedzić każdy obrzęd. Zgadzasz się?
— Owszem.
— Więc odmów ją, lecz w narzeczu proroka. Zmarły był w świętych miejscach i pił wodę ze źródła Cem-Cem. Jego grzeszna dusza znajdzie może łaskę u Allaha, skoro usłyszy z ust twoich dyalekt, którym archanioł Czebrail[9] rozmawiał z prorokiem. Ja nie potrafię nim tak mówić jak ty. Uklęknijmy więc do modlitwy.
Wszyscy uklękli nad grobem i zwrócili twarze ku Mekce. Ja tylko stałem. Chętnie spełniałem wolę tych ludzi, ale nie chciało mi się odmawiać fathy na klęczkach. Gdy się wszyscy trzy razy pokłonili, Halef obwołał siedm najważniejszych przymiotów Boga, a potem ja zacząłem ze szczególną rytmiką w narzeczu Koreisz:
— „Chwała Allahowi, panu światów, miłościwemu i łaskawemu, władcy w dniu sądu! Ciebie czcimy, ciebie błagamy o pomoc; wprowadź nas na prostą drogę. Na drogę tych, którym łaski dowiodłeś, a nie tych, na których się gniewasz, ani tych, którzy się po manowcach błąkają.
Następnie zabrał głos Halef, podnosząc w górę złożone ręce:
— „W imię Boga wszechmiłościwego! Posłuchajcie ludzie, oto zbliża się godzina sądu. W onej godzinie śmiertelnych oczy strasznie patrzeć będą przed siebie. Nie drgnie ani jedna powieka, a z serc ich krew upłynie.
„Ziemia się zatrzęsie i zrzuci swoje ciężary, a ludzie wtedy zawołają: „Biada, co jej się stało!“ A potem obwieści rozkaz, dany jej przez Allaha.
„Zadrżą słońca, zbledną gwiazdy, a góry, się zachwieją. Wielbłądzica zapomni o swoich młodych, a drapieżne zwierzęta zbiegną się w przerażeniu. Morze się wzburzy, a nieba będą usunięte. Piekło się rozpali, a raj się zbliży do ziemi. Księżyc pęknie, a ludzie krzyczeć będą daremnie o schronienie.
„Dlatego biada ci, biada! I jeszcze raz biada ci, biada! Jeśli nie przygotowałeś twej duszy, by mogła stanąć przed sędzią, to lepiej byłoby ci, gdybyś się był nie urodził. Potępienie ciebie pochłonie i nie wyrzuci cię już nigdy po wszystkie wieki.
„Ale dobrze ci, dobrze! I jeszcze raz dobrze ci, dobrze! Jeśli grzechy twe zmyłeś w wodzie skruchy i tutaj je zostawiłeś, nie obawiaj się, że w onym dniu piekło się zbliży, gdyż przyjdzie Allah z hufcem aniołów i wprowadzi cię do swego raju“.
Hadżi skłonił się po trzykroć i powstał. Modlitwa była skończona. Zdaliśmy na konakdżego, handlarza i jego żonę przysypanie jamy ziemią i wróciliśmy do domu, gdzie usiedliśmy koło ogniska.
Teraz mogliśmy już konie wypuścić z budy na paszę. Przed niedźwiedziem już nie było obawy, my zaś tak potrzebowaliśmy spoczynku. Nie mieliśmy już nic do czynienia, wzięliśmy więc siodła pod głowę, aby się przespać. Dla pewności jednak musiał jeden z nas czuwać, w tym celu postanowiliśmy zmieniać się co godzinę. Nie można było zaufać tym trojgu, zajętym teraz przy grobie.
Najpierw zbadałem nogę. Mimo troskliwego i silnego naciskania nie czułem bólu. Rusznicę po krótkiem poszukiwaniu znalazłem. Broń była przy nas, gotowa do użycia każdej chwili. Leżeliśmy tak z zamkniętemi oczyma.
Ale jeszcze raz nam przeszkodzono. Nadeszli obaj mężczyźni i kobieta, aby zabrać niedźwiedzia do domu. Przytem wpadło mi coś na myśl. Wstałem i odkroiłem tęgi kawałek sadła zwanego przez amerykańskich myśliwych bear-fat, niedźwiedzią słoniną. Wszyscy troje stali przytem, nie pytając, na co to czynię. Zauważyłem zarazem, że u lewej nogi handlarza węgli, który chodził boso, brakowało małego palca.
— Masz tylko cztery palce u lewej nogi. Jak utraciłeś piąty?
— Przejechało po nim koło mego ciężko naładowanego wozu i zmiażdżyło go. Wisiał u stopy tak, że musiałem go odciąć. Dlaczego pytasz?
— Bez żadnego zamiaru. Zobaczyłem tylko nogę i to mię zastanowiło.
— Czy weźmiesz jeszcze co z mięsa, czy też możemy je zanieść?
— Zabierzcie sobie; to wasze.
Powlekli z trudem ciężar za sobą. Towarzysze moi patrzyli na wszystko, a Halef spytał:
— Na co uciąłeś tłuszczu? Nam go już nie potrzeba.
— Może się nam bardzo przydać. W Jaskini Klejnotów będzie ciemno.
— Czy chcesz tam wejść rzeczywiście?
— Nie wiem jeszcze. Przypuszczam, że to zrobię, a przy pomocy tego sadła sporządzę sobie kaganek.
— To postaraj się także o knot. Tam leży jeszcze szmata, w której była kiełbasa. Gospodarz ją zostawił na ziemi. Można w nią zawinąć sadło, a potem użyć jako knota.
— Zrób ty to! Przykroby mi było brać to do ręki.
— A ja mogę?
— Tak, bać się przecież nie będziesz. Zjadłeś wszystko, co tam było, z wielkiem...
— Milcz, zihdi! — zawołał pośpiesznie. — Nie chcę nic słyszeć i spełnię twoją wolę.
Wstał, zawinął sadło i schował do swej torby przy siodle.
Odtąd już nam nie przerywano snu. Ja jednak wstałem już po godzinie, bo padł na mnie los drugiej straży.
W domu się jeszcze świeciło. Chcąc mimo wielkiego znużenia zachować czujność, przechodziłem się tam i napowrót. Tak doszedłem do drzwi domu. Spróbowałem je odemknąć, lecz były zaryglowane. Gryzący dym wychodził oknami, a miał woń pieczonego mięsa. Zaglądnąłem do środka i ujrzałem wszystkich troje, piekących mięso niedźwiedzie, pomimo że już wieczorem pochłonęli dużo koniny. Widziałem ich dobrze. Rozmawiali bardzo żywo, odkrawując sobie kawałek po kawałku. Nie mogłem nic zrozumieć, bo stałem po stronie frontowej, a oni siedzieli po przeciwnej.
Ale wprost nad nimi znajdowało się także okno bez szyb. Udałem się tam i zacząłem podsłuchiwać. Ulatywał tamtędy dym, wziąłem więc chusteczkę, przyłożyłem ją do ust i nosa, zamknąłem oczy i wsunąłem głowę w otwór jak najdalej. Zobaczyć mnie tam nie mogli, bo ściana była gruba, a okno wysoko nad ich głowami.
— Tak, trzeba z tymi łajdakami postępować bardzo mądrze i ostrożnie — rzekł konakdżi. — Ten cudzoziemiec, jak słyszeliście, podejrzewa mnie i was, że jesteśmy po stronie naszych przyjaciół. Te giaury mają dyabła w ciele, a szczególnie w oczach. Widzą wszystko, ale to ich ostatnia noc.
— Czy rzeczywiście? — spytał gospodarz.
— Tak, to już pewne.
— Należałoby sobie tego życzyć! Ja także tak przypuszczałem, bo znam mego szwagra węglarza. On się piekła nie boi. Ale odkąd zobaczyłem tych ludzi, zacząłem wątpić. Są ostrożni i odważni równocześnie.
— Oh! To im się na nic nie przyda.
— No, kto idzie z nożem na niedźwiedzia i zakłuwa go, nie odniósłszy najmniejszej rany, ten rzuci się także memu szwagrowi na gardło.
— Do tego nie powinno się dopuścić. Zwabią ich w pułapkę i tam zabiją.
— Ich się kula nie ima.
— Ja w to nie wierzę. Effendi sam się śmiał z tego. A gdyby nawet, to czyż niema innej broni prócz palnej. Nie dojdzie zresztą do tego, żeby strzelano lub kłuto. Zaprowadzą ich podstępem do jaskini, zapalą tam nagromadzone przedtem drzewo i w ten sposób uduszą się te łotry.
— Możliwe, że mój szwagier przedstawi taki plan, ale obaj Aladży domagają się, żeby effendi zginął z ich ręki, zaś Barud el Amazat chce zabić tego, który się Osko nazywa. Pragną zemścić się nad sobą nawzajem. Odradzałem im, lecz oni trwają przy zamiarze, żeby zaczaić się na Czartowej Skale i pozabijać ich z procy i Czekanami. W tym celu zabrali moje obydwie proce.
— Głupcy! W takim razie bezwarunkowo przyjdzie do walki.
— O nie! Obcy nie będą mieli czasu do obrony, gdyż zostaną napadnięci z zasadzki.
— Nie spodziewaj się zbyt wiele. W Czartowej Skale, o ile ten przesmyk znam, nie można wcale urządzić zasadzki. Musieliby się z prawej i z lewej strony ukryć w zaroślach. To jednak nie da się uskutecznić, ponieważ skały z obu stron takie strome, że wyleźć na nie wprost niepodobna.
— Mylisz się bardzo. Jest jedno jedyne miejsce, które ułatwi wydostanie się na górę. Z lewej strony spływa potoczek. Jego łożyskiem potrafi wspinać się ten, kto nie boi się wody.
— Czy wiedzą o tem?
— Aladży znają te strony tak dobrze, jak ja.
— I chcą tam wleźć rzeczywiście?
— Naturalnie.
— Cóż zrobią z końmi?
— Zaprowadzą je najpierw do mego szwagra, bo stamtąd do niego niedaleko. Powrócą i wylezą na skałę. Czekan, rzucony z jej wysokości, musi roztrzaskać każdą czaszkę, w którą rzut wymierzono. Znam dokładnie to miejsce. Trzeba piąć się przez wodę pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków, by się dostać na skalną ścianę.Przeszedłszy na górze ze sto pięćdziesiąt kroków między zaroślami i drzewami, dochodzi się do miejsca, gdzie parów się zagina. Siedzącemu tam nikt ujść nie zdoła. Tam będzie grób dla obcych.
— Do dyabła! To niebezpieczne dla mnie.
— Czemu? — zapytał Junak.
— Bo mnie także mogą trafić.
— Eh! Umieją przecież celować!
— To nie uspakaja mnie. Przypadek, to bardzo chytra sztuka.
— To zostań cokolwiek w tyle!
— Ale w takim razie muszę być na to przygotowany, że obcy zatrzymają się także.
— Jedź tedy naprzód. Źródło zauważysz z pewnością. Gdy zobaczysz zakręt, udasz tylko, że koń ci się zaciął. Po kilku dobrych batach koń pogalopuje, a ciebie nie dosięgnie ani kamień z procy, ani czekan.
— Tak, to jedyne, co się da zrobić.
— Zresztą ostrzegę towarzyszy, żeby w ciebie nie trafili przypadkiem.
— Czy rozmówisz się z nimi?
— Napewno! Kto nie jest obecny przy podziale, ten gotów nic nie dostać. Teraz podwójnie mnie to złości, że koń mój nie żyje. Muszę pieszo odbyć tę drogę.
— Przyjdziesz zapóźno.
— Sądzę, że nie. Jestem doskonałym piechurem.
— Ale koni naszych mimoto nie dościgniesz.
— Myślisz, że ja dopiero po was wyruszę? Skoro tylko zjem, zaraz się puszczę w drogę.
— W takim razie będziesz tam przed nami.
— Jeżeli temu effendiemu nie przyjdzie na myśl bardzo wcześnie wyjechać dalej.
— Postaram się oto, żeby się to nie stało. Wynajdę dla nich tyle przeszkód, że nie prędko się będą posuwać. W razie potrzeby zabłądzę. Zachodzi jednak obawa, że powezmą podejrzenie, gdy ciebie rano tu nie zobaczą.
— Na to znajdzie się przecież odpowiednia wymówka.
W tej chwili wcisnęło mi się za dużo dymu do nosa; musiałem cofnąć głowę i zejść trochę na bok. Gdy potem znowu zajrzałem, Junak już powstał. Trzeba było przestać podsłuchiwać, bo byłby mnie zauważył na pierwszy rzut oka. Wróciłem więc do towarzyszy i usiadłem cicho koło nich.
Rozmyślając nad tem, co przed chwilą słyszałem, postanowiłem wyruszyć natychmiast, lecz wnet porzuciłem ten zamiar. Nie znaliśmy okolicy, a konakdżi mógł swoją groźbę wykonać i przez taki czas błąkać się z nami, w którymby handlarz węgli doszedł do celu. Dlatego lepiej było pozostać. Junak opisał tak dokładnie niebezpieczne dla nas miejsce, że nie mogło ujść mej uwagi. Spodziewałem się znaleźć sposób uniknięcia niebezpieczeństwa.
Gdy Halef potem objął po mnie straż, opowiedziałem mu, co podsłuchałem i postanowiłem, a on zgodził się ze mną.
— Ja także będę podsłuchiwał, zihdi — rzekł. — Może usłyszę coś ważnego.
— Zaniechaj tego lepiej! Słyszałem dość, a gdyby cię przyłapano, ponieślibyśmy tylko szkodę. Niech nawet nie wiedzą, że ktoś z nas czuwa.
Było już po drugiej godzinie, gdyśmy się spać położyli, a około szóstej zbudził nas Omar; on bowiem miał wartę ostatnią.
Udaliśmy się nad potok, aby się obmyć, a potem chcieliśmy wejść do domu. Był zamknięty, a na nasze pukanie wyszła gospodyni.
— Gdzie nasz przewodnik? — zapytałem.
— Tu w izbie. Śpi jeszcze.
— W takim razie zbudzę go.
Leżał na łachmanach, które tworzyły łoże Mibareka i udawał, że śpi. Gdy trąciłem go mocno kilka razy, zerwał się, ziewnął, wytrzeszczył na mnie oczy, niby bardzo zaspany i powiedział:
— To ty, panie? Dlaczego mnie już budzisz?
— Bo chcemy ruszać.
— Która godzina?
— Pół do siódmej.
— Dopiero? Czas spać jeszcze z godzinę.
— Moglibyśmy spać i cały dzień, ale tego nie uczynimy.
— Pośpiech zupełnie zbyteczny.
— Ja lubię jechać wczesnym rankiem. Obmyj się, byś się orzeźwił!
— Obmyć? — spytał zdumiony. — Głupibym był! To szkodzi myć się tak wcześnie.
— Gdzie Junak? — zapytałem.
— Niema go?
Spojrzał dokoła, jakgdyby szukał. Stara odrzekła:
— Mąż poszedł do Głogowika.
— Tam, skąd my przybywamy? Czemuż nie pożegnał się z nami?
— Nie chciał wam przeszkadzać.
— Tak! A cóż tam robić zamierza?
— Chce kupić soli do marynowania.
Wskazała na leżące w kącie kawałki niedźwiedziego mięsa. Wyglądały one bardzo nieapetycznie.
— A w domu soli nie macie?
— Tyle nie.
— Niebyło się znów co tak śpieszyć, żeby aż nie zaczekać, kiedy my wstaniemy. Zresztą zdaje mi się, że Ibali leży o wiele bliżej. Czemuż poszedł do Głogowika?
— W Ibali nie sprzedają soli.
— To nędzna dziura w takim razie. Ale to wasza szkoda, że poszedł. Nie zapłaciłem mu jeszcze.
— Dasz pieniądze mnie!
— Nie, płacę tylko gospodarzowi. Zresztą powiedz, za co jestem wam winien?
— Daliśmy wam przytułek!
— Spaliśmy pod gołem niebem. Za to nic się wam me należy. Konakdżi, wyruszamy!
— Muszę najpierw coś zjeść — oświadczył.
— To jedz, ale prędko!
Rozniecił ogień, przypiekł kawał niedźwiedziego mięsa i zjadł je napół surowe. My osiodłaliśmy tymczasem konie. Szynki i pozostałe trzy łapy niedźwiedzie zawinięto w koc, a Osko wziął tę paczkę za siebie na konia. Wnet i przewodnik był gotów, wybraliśmy się więc w drogę.
Kobieta nie chciała nas puścić bez zapłaty. Wrzeszczała, że ją oszukujemy. Ale Halef dobył harapa i strzelił jej z niego tak blizko twarzy, że z wyciem umknęła do domu i zaryglowała drzwi za sobą. Przez okno jednak wysłała za nami kazanie i długo jeszcze słyszeliśmy głos jej za sobą.
Nie szło nam o kilka piastrów, ale ci ludzie godzili na nasze życie. Byłoby szaleństwem płacić za to, czegośmy tu użyli, to jest za nic.





  1. Mięso marynowane.
  2. Kobza.
  3. Kapturek na palec.
  4. Rękawiczka z dwoma palcami.
  5. Niedźwiedź.
  6. Kęs honorowy.
  7. Cholera.
  8. Motykę i rydel.
  9. Gabryel.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.