Strona:Karol May - Szut.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   103   —

duje, wyziewy są o wiele silniejsze. Ostre, kolące jak woń wyskoku melisy lub opodeldoku, dostają się do drażliwego nosa i zaznaczają się już zdala. Ten „dziki“ zapach wionął w tej chwili ku mnie.
— Czy czujesz go? — szepnąłem do Halefa.
— Nie — odparł, węsząc na prawo i lewo.
— Nadchodzi, ja już czuję.
— To nos twój czulszy od mego. Ach! Teraz dostanie pozdrowienie, że się zdumieje.
Halef odwiódł kurki od strzelby.
— Tylko nie za wcześnie — upominałem go. — Masz bezwarunkowo strzelić dopiero po mnie, rozumiesz! Jeśli nie posłuchasz, rozgniewasz mnie naprawdę. Odegnałbyś mi zwierzę z pod strzału.
Nie odpowiedział, tylko oddychał w przyspieszonem tempie. Spokój hadżego już przepadł, porwała go myśliwska gorączka.
Wtem przeszedł przez powietrze cichy pomruk, taki niemal, jak u kota, a zaraz potem zarysował się przed nami ciemny przedmiot, zbliżający się do ścierwa końskiego.
— Czy to on, czy on? — wyszeptał Halef.
Oddech mu latał gwałtownie.
— Tak, to on.
— Więc strzelaj, strzelaj nareszcie!
— Cierpliwości! Ty się trzęsiesz?
— Tak, panie, porwało mnie całkiem dziwnie. Przyznaję, że się trzęsę, ale nie z trwogi.
— Wiem o tem; znam to.
— Więc strzelaj, strzelaj, żeby na mnie przyszła kolej!
— Hamuj się, mały! Nie strzelę, zanim nie będę miał dobrego celu. Czasu dość. Niedźwiedź nie je tak, jak lew. To smakosz i urządza sobie ucztę wygodnie. Wybiera kawałki, które mu smakują najlepiej, a mniej delikatne odsuwa, aby potem się zabrać do tego. Ten gałgan ucztować będzie pewnie godzinami, aby nie popsuć sobie żołądka zbyt pośpiesznie połkniętymi kąskami.