Szut/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szut |
Podtytuł | Powieść podróżnicza |
Rozdział | Halef w niebezpieczeństwie |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der Schut |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jazda nasza dobiegała już końca, należało się jednak spodziewać, że ostatnia jej część będzie najuciążliwsza. Trudności te powodowały częścią właściwości terenu — mieliśmy bowiem przed sobą góry, skały, doliny, parowy, bory i bagna, przez które nie łatwo było się przedostać — częścią zaś polegały one na tem, że zamiary i zdarzenia, które dotąd kierowały naszymi krokami, parły ku zakończeniu ostatecznemu, a przewidywaliśmy, że to zakończenie dojdzie do skutku tylko po wielkich wysiłkach i pokonaniu z naszej strony niebezpieczeństw, może groźniejszych od dotąd przebytych.
Przewodnik nasz Izrad okazał się wesołym młodzieńcem. Opowiadał zajmujące zdarzenia ze swego życia i tak żywo opisywał kraj i ludzi, że nam się czas wcale nie dłużył.
Żyzna równina Mustafy leży właściwie po lewym brzegu Wardaru, skąd przybyliśmy właśnie. Na prawym, gdzieśmy się obecnie znajdowali, teren się wznosi powoli, ale kraj jest mimoto urodzajny. Mijaliśmy bogate plantacye bawełny i tytoniu i pokryte owocem gaje cytrynowe. Izrad jednak powiedział, że to się skończy niebawem i że po drugiej stronie Treski pojedziemy nawet przez okolice „meratli“.
Aby wiedzieć, co znaczy to słowo, trzeba sobie przypomnieć, że ziemia w państwie otomańskiem dzieli się na pięć różnych klas.
Pierwsza klasa, to „mirieh“, czyli obszar domen państwowych, do których oczywiście należy ziemia najurodzajniejsza. Potem następuje „wakuf“, własność pobożnych fundacyi. Tej klasie przypadają bez zastrzeżeń wszelkie grunty, których właściciel umiera bez spadkobierców w linii prostej. Trzecia klasa obejmuje „milk“, czyli własność prywatną. Tytuł posiadania wydaje się zazwyczaj nie jak u nas na podstawie dokładnego pomiaru, lecz wedle oszacowania w przybliżeniu. Do każdej zmiany własności potrzeba zezwolenia rządu, co w tamecznych stosunkach można uzyskać tylko przez przekupienie urzędników. „Milk“ cierpi także nadzwyczajnie z powodu nadużyć przy poborze podatków. Gospodarstwo rolne naprzykład płaci dziesięć procent przychodu w naturze. Dzierżawcy podatków zwlekają z poborem tej dziesięciny dopóty, dopóki płody prawie że gnić nie zaczną i dopóki rolnik nie daje więcej niż dziesięć procent, byle tylko uratować dochód ze zbiorów. Do następnej klasy, zwanej „metronkeh“, zaliczają się gościńce, place publiczne i grunta gminne. Drogi komunikacyjne znajdują się po największej części w stanie opłakanym, co jest głównym powodem złego położenia ekonomicznego w całym kraju. Ostatnia klasa zowie się „merat“ i obejmuje pustkowia i wogóle okolice nieuprawne. Te miał właśnie na myśli nasz przewodnik, mówiąc „meratli“.
Musieliśmy wspinać się na dwie czy trzy płaskie terasy i dostaliśmy się na wyżynę, opadającą na zachodzie stromo ku brzegom Treski. Przejechaliśmy tu przez kilka wiosek. Największą i najważniejszą miejscowość tej równiny, Banja, zostawiliśmy po lewej ręce.
Wiedząc, że Izrad poprowadzi nas drogą najprostszą, nie starałem się szukać śladów Suefa. Nie przydałoby nam się to na nic, tylko opóźniłoby jazdę. Po czterech mniej więcej godzinach drogi dotarliśmy do lasu dość rzadkiego, w którym drzewa rosły przeważnie daleko od siebie. Tam wpadł nam w oczy ślad jednego jeźdźca; ślad ten schodził się od lewej strony z naszym kierunkiem. Trudno było twierdzić napewno, lecz przypuszczać należało, że to Suef przejeżdżał, zwłaszcza że koń pędził tak ostro, iż widocznem było, że jeździec bardzo się śpieszył. Ślady tesame szły w dalszym ciągu razem z naszym kierunkiem, jechaliśmy więc za nimi, dopóki po pewnym czasie nie znaleźliśmy z prawej strony tropu bardziej złożonego.
Teraz zsiadłem z konia. Człowiek, do pewnego stopnia wćwiczony, łatwo odgadnie, ile koni taki ślad wydeptało, jeżeli ich nie było zbyt wiele. Rozpoznałem, że tędy przejechało pięciu jeźdźców, a zatem prawdopodobnie ci, o których nam chodziło. Z przytępionych już trochę krawędzi odcisków wywnioskowałem, że byli tu mniej więcej przed siedmiu godzinami.
Przy takich ocenach trzeba wiele rzeczy uwzględniać; a więc pogodę, rodzaj gruntu, czy jest twardy, czy miękki, piaszczysty, czy gliniasty, nagi, czy pokryty roślinnością, czy też cienką powłoką listowia. Należy także zwracać uwagę na kierunek wiatru i temperaturę, ponieważ słońce, lub ostre wiatry szybko ślady wysuszają tak, że krawędzie rozsypują się rychlej niż w zimnie i w ciszy powietrznej. Niewprawny może przy takiem osądzeniu dojść łatwo do bardzo błędnych wyników.
Podążyliśmy dalej za tym tropem. Niebawem las się skończył, a przed nami otworzyło się znowu wolne pole. Coś w rodzaju drogi przecinało tu nasz kierunek; ślad skręcał na prawo, prowadząc po tej ścieżce. Zatrzymałem się i wyjąłem dalekowidz, aby zbadać, czy niema tu gdzie jakiej miejscowości lub obejścia, do któregoby jeźdźcy zboczyli, ale nic podobnego nie dostrzegłem.
— Co zrobimy, zihdi? — zapytał Halef. — Możemy teraz zostać na tropie, albo jechać dalej za Izradem.
— Decyduję się na to drugie — odrzekłem.
— Ci ludzie zboczyli pewnie tylko na krótki czas i wrócą potem znowu. Wiemy, dokąd zdążają i pośpieszymy także tam. A zatem naprzód, jak dotąd!
Chciałem już ruszyć z miejsca, kiedy Izrad zauważył:
— Przecież kto wie, czy nie byłoby dobrze pójść za nimi, effandi. Tam na prawo leży szeroki szmat ziemi, stąd dla nas niewidoczny, a na nim mały kojlustan[1], do którego zajechali zapewne ci ludzie.
— Czego się tam dowiemy? Z pewnością nie zabawili tam długo, poprosili tylko o łyk wody i kawałek chleba. Trudno przypuścić, żeby się zbytnio zwierzali przed mieszkającymi tam ludźmi. Jedźmy dalej!
Wkrótce jednak zmieniłem swoje zdanie. Ślady ukazały się znów z prawej strony, a pierwszy rzut oka przekonał mię, że były świeże. Zsiadłem znowu, aby je zbadać uważnie. Powstały zaledwie przed dwiema godzinami. Jeźdźcy spędzili więc w zagrodzie około pięciu godzin. Musiałem się dowiedzieć o przyczynie tego. Dawszy koniom ostrogi, skręciliśmy na prawo do owego domu.
Znajdował się niedaleko. Dostaliśmy się wnet na miejsce, gdzie płaszczyzna jęła opadać ku dolinie, którą potok przepływał. Było tu bujne pastwisko i piękna rola. Mimo to dom wyglądał ubogo. Wspomniana droga prowadziła do niego.
Przed drzwiami ujrzeliśmy mężczyznę, który na nasz widok zniknął w domu i drzwi zamknął za sobą.
— Effendi, zdaje się, że ten człowiek nie chce o nas nic wiedzieć — rzekł Osko.
— Już on pozwoli ze sobą pomówić. Spłoszył się prawdopodobnie dlatego, że nasi dobrzy przyjaciele źle się z nim obeszli, jakto jest ich zwyczajem. Czy znasz go może, Izradzie?
— Widziałem go, ale nie wiem, jak się nazywa. — odrzekł zapytany. — Wątpię też, czy on mnie zna, bo nie byłem jeszcze nigdy u niego.
Przybywszy przed drzwi, zastaliśmy je zamknięte. Zapukaliśmy, ale nie dostaliśmy odpowiedzi. Pojechałem ku tylnej stronie domu i znalazłem tam drugie drzwi, ale także zamknięte.
Gdy zaczęliśmy mocniej pukać i głośno wołać, otworzyła się jedna z zamkniętych także okiennic, a w niej ukazała się lufa strzelby. Jakiś głos odezwał się przytem groźnie:
— Zabierajcie się, rabusie! Jeśli nie przestaniecie hałasować, to wystrzelę!
— Powoli, powoli, mój kochany! — odrzekłem, przystąpiwszy tak blizko do okiennicy, że mogłem strzelbę ręką pochwycić. — My nie rabusie, nie przychodzimy w nieprzyjaznych zamiarach.
— Tamci mówili to samo. Nie otwieram już drzwi nieznajomym.
— A może znasz tego tutaj? — odparłem, skinąwszy na Izrada. Na widok młodzieńca cofnął chłop strzelbę i powiedział:
— Toż to budowniczy, syn owczarza z Treska-Konak.
— Tak, to ja — potwierdził Izrad. — Czy uważasz mnie za rabusia?
— Nie, tyś człowiek uczciwy.
— Ludzie, których prowadzę, tak samo są uczciwi. Oni ścigają złoczyńców, którzy byli u ciebie, by ich ukarać i chcą od ciebie usłyszeć, czego szukali tu ci rabusie.
— Wierzę ci i drzwi otworzę.
Gdy wyszedł do nas, zrozumiałem, że jako mały, słabowity, o trwożnem wejrzeniu, nie mógł zaimponować takim jak Aladży. Nie ufał nam widocznie bez zastrzeżeń, gdyż trzymał strzelbę wciąż jeszcze i zawołał do wnętrza domu:
— Matko, chodź tu i przypatrz im się!
Wyszła kobieta, skurczona ze starości i wsparta na kuli i jęła nam się przyglądać. Zauważyłem u jej pasa różaniec i rzekłem:
— Hazreti Issa Krist ilahi war, anaczykim. — Pochwalony Jezus Chrystus, mateczko! Kowar zen bizi kapudanin taszra — czy chcesz nas od drzwi odpędzić?
Po jej pomarszczonem obliczu przebiegł przyjazny uśmiech.
— Panie — odpowiedziała — jesteś chrześcijanin? O, ci bywają często najgorsi! Ale z twoich oczu przebija dobroć. Nie zrobicie nam nic złego?
— Nie, z pewnością nie!
— Bądźcie więc pozdrowieni. Zsiądźcie z koni i wejdźcie do chaty!
— Pozwól nam zostać na siodle, gdyż chcemy rychło odjechać. Przedtem jednak pragnę się dowiedzieć, co robiło u was tych sześciu jeźdźców.
— Najpierw było ich tylko pięciu. Szósty przyjechał później. Zsiedli z koni i zaprowadzili je bez naszego pozwolenia na jondża kyri[2], chociaż trawy wszędzie jest podostatkiem. Konie całkiem stratowały to piękne pole. Zażądaliśmy odszkodowania, ponieważ jesteśmy ubodzy, ale oni zaraz po pierwszem słowie podnieśli harapy i zmusili nas do milczenia.
— Dlaczego właściwie wstąpili do was? Musieli objeżdżać, aby do was się dostać.
— Jednemu z nich zrobiło się niedobrze. Miał zranioną rękę i bolało go bardzo. Zdjęli mu opatrunek i chłodzili ranę wodą. Trwało to kilka godzin, a podczas gdy jeden zajęty był rannym, tamci po domu zbierali, co im się podobało. Zjedli nam mięso i wszystkie inne zapasy żywności. Mego syna i synową zamknęli na strychu i usunęli drabinę, żeby ci nie mogli zejść.
— A gdzież ty byłaś?
— Ja? — odrzekła, mrugając chytrze oczyma — Udałam, że nic nie słyszę. To czasem się zdarza u starej osoby. Mogłam więc pozostać w izbie i podsłuchać ich rozmowę.
— O czemże mówili?
— O jakimś Kara Ben Nemzi, który musi umrzeć wraz z towarzyszami.
— To ja nim jestem, ale mów dalej!
— Wspomnieli o konakdżim nad Treską, u którego chcą dzisiaj wieczorem się zatrzymać i o węglarzu, którego nazwisko wypadło mi z pamięci.
— Czy nie nazywał się Szarka?
— Tak, tak; Jutro mają go odwiedzić. Mówili także o jakimś Szucie, którego w Kara-kara... zapomniałam tej nazwy.
— Karanirwan?
— Tak, którego zastaną w Karanirwan-chan.
— Czy wiecie, gdzie leży ta miejscowość?
— Nie. Oni tego także nie powiedzieli. Ale mówili o jakimś bracie, z którym się tam jeden z nich spotka. Jego imienia niestety nie mogę sobie przypomnieć.
— Może nazywał się Hamd el Amazat?
— Tak, tak w istocie. Ależ, panie, ty wiesz więcej odemnie!
— Wiem oczywiście już dużo i chcę się tylko zapomocą tych pytań przekonać, czy się nie mylę.
— Opowiadali także, że w tem Karanirwan-chan uwięziony jest kupiec, od którego żądają wykupu. Śmiali się z niego, ponieważ zamierzają go nie wypuścić na wolność, nawet jeżeli złoży okup. Chcą z niego wycisnąć, co się da, a gdy już nic mieć nie będzie, wówczas go zamordują.
— Ach! Domyślałem się czegoś podobnego. Jak ten kupiec dostał się do Karanirwan-chan?
— Zwabił go tam wymieniony przez ciebie Hamd el Amazat.
— Czy nie powiedziano, jak się ten kupiec nazywa?
— To było obce, zagraniczne imię i dlatego nie spamiętałam go sobie, zwłaszcza że bałam się bardzo.
— A gdyby ci się obiło o uszy ponownie, poznałabyś, czy jest to samo?
— Z całą pewnością, panie.
— Galingré?
— Rzeczywiście tak. Przypominam sobie teraz całkiem dokładnie.
— Jakie jeszcze wyjawili zamiary.
— Już żadnych, ponieważ przybył szósty jeździec, łaciarz. Poskarżył się na wrogów, z powodu których rzucił się do Wardaru. Teraz wiem, że to wy jesteście tymi wrogami. Musiałam rozniecić wielki ogień i wysuszyć mu ubranie. Przez to i przez ranę starego zabawili u nas tak długo. Ten krawiec opowiadał, że gdzieś dostał bastonadę. Chodził tylko z trudem, a zamiast obuwia owinął nogi szmatami, wysmarowanemi łojem. Musiałam mu dać świeże szmaty, a ponieważ nie miałam łoju, zarznęli nam kozę. Czy to nie ohydne okrucieństwo?
— Zapewne. Ile koza była warta?
— Co najmniej pięćdziesiąt plastrów.
— Ten mój towarzysz, hadżi Halef Omar, zwróci tobie pięćdziesiąt piastrów.
Halef wyjął natychmiast sakiewkę i podał jej półfuntówkę.
— Panie — spytała zupełnie zdumiona — czy płacisz za wszystkie szkody, wyrządzone przez twych nieprzyjaciół?
— Tego nie mogę, gdyż nie posiadam skarbów padyszacha, ale jedną kozę wynagrodzimy ci. Weź pieniądze!
— W takim razie cieszę się, że ufając ci, nie zamknęłam ani ust, ani domu mego przed tobą. Niechaj będzie błogosławione wasze przybycie i odejście. Błogosławiony niech będzie każdy krok wasz i wszystko, co czynicie!
Wreszcie pożegnaliśmy się z tymi ludźmi. Posłali oni za nami niejedno jeszcze głośne słowo podzięki za dar otrzymany. Wróciliśmy do miejsca, z którego zboczyliśmy byli na krótko i podążyliśmy w pierwotnym kierunku.
Jechaliśmy najpierw przez okolice otwarte, gdzie tylko tu i ówdzie pokazało się jakieś drzewo. Nasz, przedtem tak żwawy, przewodnik zamyślił się teraz głęboko. Gdy go spytałem o powód, odpowiedział:
— Panie, nie brałem bynajmniej tak poważnie niebezpieczeństwa, w jakiem się znajdujecie. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z waszego położenia. To budzi we mnie obawy. Jeżeli wrogowie wasi napadną na was nagle z zasadzki, będziecie zgubieni.
— Tego nie przypuszczam; będziemy się zresztą bronili.
— Nie masz pojęcia o tem, z jaką pewnością rzucają tutaj czekanem. Nikt nie zdoła uchronić się przed rzuconym czekanem.
— A ja znam człowieka, który to potrafi.
— Nie wierzę. Któż to taki?
— Właśnie ja.
— Och, och! — zaśmiał się, patrząc na mnie z boku. — To chyba żart.
— Powiedziałem całkiem poważnie. Ten człowiek, którego czekan odbiłem, godził na moje życie.
— Nie pojmuję tego. Nie umiał się pewnie obchodzić z czekanem. Idź w góry, a znajdziesz mistrzów tej broni straszliwej. Niechaj ci jaki Skipetar, albo Miridit pokaże, jak się włada toporem, a wpadniesz w zdumienie.
— Ten właśnie, z którym miałem do czynienia, był Skipetarem, a nawet Miriditem.
Potrząsnął głową z niedowierzaniem i mówił dalej:
— Jeśli ci się udało odparować jego czekan, to stał się wobec ciebie bezbronnym i ty go zwyciężyłeś?
— Oczywiście. Był w mojej mocy, a ja darowałem mu życie. On ofiarował mi za to swój topór, który mam tu za pasem.
— Już dawno w duszy podziwiałem ten niezwykle piękny czekan. Myślałem, że go sobie gdzieś kupiłeś, by wyglądać wojowniczo. Mimoto w twoich rękach na nic on się nie przyda, bo nie umiesz nim rzucać. A może próbowałeś już tej sztuki?
— Czekanem nie, ale innymi toporami.
— Gdzie to było?
— Daleko stąd, w Ameryce, gdzie żyją dzicy ludzie, których ulubioną bronią jest topór. Od nich nauczyłem się go używać. Nazywają go tam tomahawkiem.
— Ale dziki nie dorówna Miriditowi!
— Przeciwnie. Wątpię, czy Skipetar potrafi tak zręcznie rzucić czekanem, jak Indyanin tomahawkiem. Czekan ciska się w prostej linii, a tomahawk łukiem.
— Czy istotnie jest ktoś, zdolny do takiego rzutu?
— Każdy czerwonoskóry wojownik, a ja także.
Policzki mu się zarumieniły, a oczy poczęły błyszczeć. Osadził konia napoprzek mego tak, że się musiałem również zatrzymać i powiedział:
— Przebacz, effendi, że jestem tak natrętny. Czem ja jestem wobec ciebie! A jednak trudno mi w twoje słowa uwierzyć. Przyznam ci się, że mogę pójść z każdym w zawody o rzucanie czekanem. Dlatego wiem, ilu lat ćwiczenia potrzeba, by zostać mistrzem we władaniu tą bronią. Niestety nie mam z sobą mojego topora.
— Nie rzucałem, co prawda, jeszcze nigdy czekanem — brzmiała moja odpowiedź — sądzę jednak, że jeśli nie trafię do celu za pierwszym i drugim razem, to trzeci rzut uda mi się z pewnością.
— Och, och, panie, nie myśl tak!
— Przeciwnie, spodziewam się nawet, że rzuciłbym czekanem z większą sztuką niż ty.
— Jak to?
— Jeśli ja rzucę, to przeleci broń przez pewną przestrzeń po ziemi, potem wzniesie się w górę, zakreśli łuk, opadnie, wreszcie uderzy dokładnie tam, gdzie chciałem trafić.
— To wprost niemożliwe!
— Tak jest istotnie.
— Effendi, polegam na twem słowie. Gdybym miał przy sobie dużo pieniędzy, wezwałbym cię, byś się ze mną założył.
Zsiadł z konia. Porwał go taki zapał, że mi to w duszy sprawiało przyjemność.
— Biedaku! — powiedział Halef, wykonując ręką ruch bardzo dumny.
— Kogo masz na myśli? — spytał go Izrad.
— Naturalnie, że ciebie.
— Sądzisz, że twój effendi wygra rzeczywiście zakład?
— Całkiem pewnie.
— Czy widziałeś go kiedy, rzucającego czekanem?
— Nie; ale on co chce, to potrafi. Zihdi, radzę ci założyć się z tym młodzieńcem. Zapłaci i będzie musiał prosić cię o przebaczenie.
Było to właściwie rzeczą trochę niestosowną godzić się na propozycyę Izrada ze względu na brak czasu na tę zabawę. Ale nie wiele nam na kilku minutach zależało. Byłem też sam ciekaw, czy mi się uda sztuka z czekanem tak samo, jak z tomahawkiem. Próba bynajmniej nie była zbyteczna, gdyż lada chwila mogła zajść konieczność chwycenia za topór. Było rzeczą wskazaną przekonać się, czy umiem się z nim obchodzić. Toteż zapytałem przewodnika:
— Ile masz przy sobie pieniędzy?
— Pięć, albo sześć piastrów.
— Ja stawiam sto piastrów na to. Jakie warunki?
— Hm! — odrzekł po namyśle. — Ty nigdy nie rzucałeś czekanem, a ja nie jestem przyzwyczajony do twego. Zdałoby się więc kilka razy rzucić na próbę; tak ze trzy razy?
— Zgoda.
— Potem każdy z nas tylko raz rzuci do celu, który sobie obierze.
— To za ostre warunki. Ten rzut właśnie może się przypadkiem nie udać.
— Więc dobrze. Trzy rzuty na każdego. Kto rzuci najlepiej, ten weźmie pieniądze. Za cel posłuży nam to drzewo przed nami. To diszbudak agadży[3]. Topór powinien utkwić w pniu.
Zatrzymaliśmy się nieopodal strumienia. Był to niewatpliwie ten sam, który wypływał z tej doliny, do której zbaczaliśmy przedtem. Nad brzegiem rosło kilka drzew; były tam olchy, jesiony i sękate wierzby, z których głów wystrzelały młode gałęzie. Najbliższem drzewem, oddalonem od nas mniej więcej o siedmdziesiąt kroków, był wspomniany jesion.
Zsiadłem z konia i podałem czekan Izradowi. Ten zrobił szeroki rozkrok, by jak najmocniej stanąć, przekręcił się w biodrach, jakby próbował, czy im może zaufać, zważył topór w ręce i rozmachnął się do rzutu. Topór przeleciał tuż obok jesiona, lecz go nie dotknął.
— Ten czekan cięższy od mego — usprawiedliwiał się, gdy Halef poszedł po broń. — Drugim razem nie chybię.
W istocie teraz trafił wprawdzie w cel, lecz nie ostrzem, tylko trzonem. Trzeci próbny rzut udał się lepiej, topór bowiem uderzył w pień, lecz nie tak, żeby ostrze utkwiło.
— To nic — powiedział. — To była tylko próba. Potem dosięgnę celu z pewnością, bo już znam topór. A teraz ty, effendi!
Obrałem sobie w myśli za cel nie jesion, lecz daleko za nim rosnącą wierzbę, której pień, zupełnie wydrążony, posiadał tylko jeden, prosto wznoszący się, konar z małą koroną pokrytych liściem gałęzi.
Najpierw musiałem przyzwyczaić rękę do ciężaru czekana i dlatego pierwszy rzut wypadł podobnie jak u Izrada. Nie chciałem trafić w wierzbę, lecz tylko wćwiczyć się w zachowywaniu pożądanego kierunku rzutu. To też topór przeleciał daleko na lewo obok jesionu i zarył się tam w grunt miękki.
— O nieba! — zaśmiał się nasz przewodnik. — I ty chcesz wygrać zakład?
— Tak — powiedziałem poważnie.
Mimoto następne dwa rzuty próbne poszły pozornie jeszcze gorzej, niż pierwszy. Robiło mi to jednak przyjemność, że się Izrad śmiał ze mnie, wiedziałem bowiem, że w chwili stanowczej celu nie minę.
Halef, Omar i Osko nie śmiali się. Źli byli w duchu na to, że przystałem na zakład, nie będąc pewnym wygranej.
— Próba już przeszła — rzekł Izrad. — Teraz naprawdę. Kto zaczyna?
— Rozumie się, że ty.
— Więc złóżmy najpierw pieniądze, żeby potem omyłki nie było. Osko je przechowa.
Poczciwiec podejrzewał mnie, że nie zapłacę mu tych stu piastrów. Nie wątpił wcale o wygranej. Wręczyłem Osce pieniądze. Mój przeciwnik odliczył swoich kilka piastrów i wziął topór do ręki.
Zręczność jego była rzeczywiście nie mała. Wszystkie trzy razy uderzył w pień, lecz dopiero za ostatnim rzutem siekierka w nim utkwiła.
— Ani razu nie chybione — cieszył się. — A raz nawet wbił się czekan. Zrób teraz ty tak, eflendi!
Należało użyć sposobu Indyan, jeżeli nie miałem przegrać. Zamierzyłem się, zawinąłem czekanem dokoła głowy i nadałem mu ten ruch wirujący, który się w grze w bilard nazywa „fałszem“. Topór poleciał, kręcąc się po ziemi, wzniósł się i opadł nagle na pień jesionu, wbijając się głęboko.
Towarzysze wydali okrzyk radości, lecz Izrad rzekł, potrząsając głową:
— Coza przypadek, effendi! Trudno uwierzyć.
— Przypadek? Mylisz się bardzo — odpowiedziałem.
Halef przyniósł topór i rzuciłem nim jeszcze dwa razy w drzewo. Towarzysze radowali się głośno, Izrad jednak nie chciał się z tem pogodzić, że nie przypadkowi zawdzięczałem ten wynik.
— Jeśli jeszcze przekonany nie jesteś — rzekłem — to dam ci dowód całkiem pewny. Przypatrz się tej starej, wydrążonej wierzbie za jesionem!
— Widzę ją. Więc cóż?
— Dosięgnę ją toporem.
— Panie, to więcej, niż sto kroków. Myślisz, że trafisz w nią rzeczywiście?
— Nietylko to. Trafię w jej konar i to tak, że odetnę go najwyżej o piędź nad pniem.
— Panie, to byłby cud!
— Po tych sześciu rzutach tak mi już broń ta przystaje do ręki, ze wprost niepodobna chybić. Teraz dopiero puszczę czekan we właściwy podwójny obrót; zobaczysz, że skoro tylko podniesie się z ziemi, nabierze nagle potrójnej szybkości. Uważaj!
Rzut udał się w sposób zapowiedziany. Topór powirował po ziemi, wzniósł się powoli i spadł ze wzmożoną szybkością na wierzbę. W chwilę potem leżał wspomniany konar na ziemi.
— Idź i zobacz! — rzekłem. — Będzie o piędź od pnia odcięty i to jak nożem, bo trafiło weń ostrze topora.
Izrad tak się stropił, że się musiałem roześmiać
— Nie mówiłem? — zawołał Halef. — Co effendi zechce, to potrafi. Osko daj mu pieniądze! To są piastry tryumfu, które może schować.
Odebrałem oczywiście tylko moją wkładkę, a Izrad otrzymał napowrót swoje pieniądze. Długo nie mógł się uspokoić i wybuchał w drodze rozmaitymi okrzykami podziwu.
Mnie było przyjemnie stwierdzić, że mogę ręce zaufać.
Po tej krótkiej przerwie nie doznała jazda dalsza żadnej przeszkody. Zapadła noc, a Izrad oświadczył, że w godzinę mniej więcej dotrzemy do Treska-Konak.
Przejechaliśmy znowu przez las, nie gęsty na szczęście, poczem wzgórze zaczęło opadać. Były to łąki. Zdaleka ujadały psy.
To są zamzunlar[4] mego krewnego — objaśnił Izrad. — Prosto przed nami leży konak nad rzeką, a na lewo dom teścia mego brata. Okrążymy jednak, bo mógłby któryś z parobków konakdżego być na dworze i nas zauważyć.
Zboczyliśmy na lewo aż do rzeki i jechaliśmy brzegiem aż do domu pasterza.
Był to długi, nizki dom parterowy. Z kilku stojących otworem okiennic biło światło. Psy wpadły na nas, szczekając zażarcie, lecz się wnet uspokoiły, poznawszy głos Izrada. Jakiś mężczyzna wystawił głowę przez okno i zapytał:
— Kto tam?
— Dobry znajomy.
— To Izrad? Żono, jest szwagier!
Głowa zniknęła, a zaraz potem otwarły się drzwi i wyszli starzy, a wkrótce za nimi starszy syn na powitanie Izrada. Następnie ozwał się pasterz:
— Przyprowadzasz nam ludzi. Czy zatrzymają się u nas?
— Tak; ale nie mów tak głośno. Konakdżi nie powinien zauważyć, że są tutaj. Przedewszystkiem postaraj się, żeby konie poszły do stajni.
Była tylko nizka stajnia na owce, w której głową dotykałem powały. Kary wzbraniał się wejść tam. Odór owiec drażnił jego szlachetny nos; tylko zapomocą pieszczot i zachęty udało się go tam wprowadzić. Wreszcie wstąpiliśmy do izby, czy raczej do tego, co tu izbą nazwano, jedyna bowiem wielka komnata, stanowiąca dom mieszkalny, podzielona była przez wspominane już tak często wierzbinowe plecionki na kilka przedziałów. Każdy z nich można było dowolnie zwiększać lub zmniejszać, przesuwając te ściany.
W domu zastaliśmy tylko ojca, matkę i syna. Parobcy znajdowali się przy trzodach, a dziewek wcale nie było.
Izrad zaznajomił nas z gospodarzami i opowiedział najpierw, że uratowaliśmy jego siostrę. Skutkiem tego przyjęto nas nadzwyczaj serdecznie. Syn poszedł do stajni, by koniom dać dobrej wody i najlepszej paszy, a rodzice przynieśli, co tylko mieli w domu, by zastawić przed nami uroczystą wieczerzę.
Z początku oczywiście toczyła się rozmowa dokoła tego, co wszystkich zajmowało najbardziej, tj. ocalenia synowej. Potem zaczęliśmy mówić o celu naszej podróży, przyczem dowiedziałem się, że ścigani przez nas złoczyńcy przybyli do konaku.
Opowiedziałem pokrótce o tem, dlaczego za nimi jedziemy i wprawiłem ich tem w niemałe zdumienie.
— To wprost nie do uwierzenia, że tacy ludzie istnieją! — zawołała staruszka, załamując ręce. — To okropne!
— Tak, to okropne — potwierdził mąż — ale nie ma się czemu dziwić, gdyż oni są sprzymierzeńcami Szuta. Cały kraj dziękowałby Bogu na kolanach, gdyby ten bicz ludu raz się stał nieszkodliwym.
— Masz może jakie bliższe wiadomości o Szucie?
— Nie są one lepsze niż twoje i innych ludzi. Gdyby wiedziano, gdzie on przebywa, znanoby jego samego, a wówczas byłoby po nim.
— To jeszcze pytanie. Jestem przekonany, że władza jest z nim w zmowie. Czy nie wiesz, gdzie leży Karanirwan-chan?
— Pierwszy raz słyszę tę nazwę.
— A nie znasz człowieka imieniem Karanirwan?
— Także nie.
— Ale znasz Persa, trudniącego się handlem koni?
— Tak, ale on nazywa się w ustach ludu Kara Adżemi. Dlaczego o niego pytasz?
— Podejrzewam, że to jest Szut.
— Kto? Ten Pers?
— Opisz mi go trochę!
— Jest większy i tęższy odemnie i od ciebie, prawdziwy olbrzym z pełną, czarną brodą, spadającą na piersi.
— Jak długo bawi w tych stronach?
— Nie przypominam sobie dokładnie. Będzie z dziesięć lat od tego czasu, kiedy go widziałem po raz pierwszy.
— Odtąd też zapewne mówią o Szucie?
Spojrzał na mnie, zaskoczony tem pytaniem, zamyślił się na chwilę i odrzekł:
— Tak będzie mniej więcej.
— Jak zachowuje się ten handlarz koni?
— Nadzwyczaj władczo, jak wszyscy ludzie, którzy wiedzą, że są bogaci. Chodzi zawsze uzbrojony od czuba do pięty i znany jest jako człowiek, z którym niema żartów.
— Więc skłonny jest do czynów gwałtownych?
— Tak. Rzuca się zaraz z pięścią lub pistoletem. Opowiadają, że niejeden już, który go obraził, nie otworzył ust więcej, ponieważ umarli nie mówią. Nie słyszałem jednak nic o rabunkach i kradzieżach.
— Ten opis zgadza się zupełnie z tym obrazem, jak i sobie o nim wyrobiłem. Nie wiesz, czy obcuje on z węglarzem Szarką?
— Nic mi o tem niewiadomo dotychczas. Czy masz także co do czynienia z węglarzem?
— Dotąd jeszcze nie, ale sądzę, że się z nim zetknę. Owych pięciu zdąża do niego, widocznie znane jest im jego mieszkanie. Wiesz i ty może?
— Wiem tylko, że mieszka w jaskini, położonej głęboko w lesie za Głogowikiem.
— Czy widziałeś go kiedy?
— Tylko przelotnie.
— Musi przecież od czasu do czasu wychodzić z lasu, aby węgle sprzedać, albo ludzie udają się do niego w tym celu.
— On sam nie sprzedaje. Tam w górach żyje kurumdży[5], który mu wszystko załatwia. Ten jeździ po kraju wózkiem, na którym znajdują się węgle i beczułki z sadzą.
— Co to za człowiek?
— Ponury i skąpy w słowach, z nikim się nie wdaje. Wolą go widzieć, gdy odchodzi, niż gdy przybywa.
— Hm! Może zmuszony wyszukać go, aby się odeń dowiedzieć o jaskini węglarza.
— Mógłbym ci dać parobka za przewodnika przynajmniej do Głogowiku. Dalej on też nie zna drogi.
— Przyjmujemy całem sercem tę propozycyę. Twój syn wspominał mi, że węglarz jest podejrzany o morderstwa.
— To nie są tylko podejrzenia. Wszyscy są o tem przekonani, chociaż to świadkami udowodnić się nie da. On pozostawał nawet w stosunkach z Aladżymi, których żołnierze daremnie u niego szukali.
— Także twój syn mówił mi o tem. On widział ich dzisiaj obydwu.
— Srokaczy? Rzeczywiście? Oddawna już życzyłem sobie spotkać którego z nich, ale oczywiście tak, żebym się nie potrzebował ich obawiać.
— Otóż to się już stało.
— Kiedy?
— Dzisiaj. Czy nie zauważyłeś między jeźdźcami dwu na srokaczach?
— Nieba! Więc oni znajdują się tutaj, w konaku mego sąsiada? W takim razie nieszczęście jest w pobliżu!
— Dzisiaj nie masz powodu do obawy przed nimi, bo my tu jesteśmy. Gdyby się tylko dowiedzieli o naszym pobycie tutaj, drapnęliby natychmiast. Zresztą może ich ujrzysz, jeśli teraz pójdziesz tam pokryjomu. Staraj się zbadać, czy nie możnaby ich podsłuchać.
Wyszedł, a my zabraliśmy się gorliwie do wieczerzy. W pół godziny niespełna wrócił i oznajmił, że ich widział.
— Było ich tylko czterech — powiedział. — Rannego przy nich nie widziałem. Siedzą obok sypialni sąsiada. Skradałem się dokoła całego domu i śledziłem po wszystkich okiennicach, czy nie możnaby zaglądnąć przez szparę. Wkońcu dostałem się do okiennicy z dziurą od sęka. Siedzieli z konakdżym przed dzbanem raki.
— Czy rozmawiali?
— Tak, ale nie o was.
— Czy nie dałoby się ich podsłuchać? Czy można ich rozumieć, stojąc przy okiennicy?
— Słyszałem dokładnie tylko poszczególne słowa. Aby podchwycić rozmowę, trzebaby wleźć do sypialni. Okiennica otwarta.
Opisał położenie tej izby i jej wnętrze. Z tego wywnioskowałem, że wchodzić byłoby zbyt niebezpiecznem zwłaszcza wobec tego, że stary Mibarek tam się mógł znajdować.
— Nie, tego przedsięwzięcia zaniechamy — powiedziałem. — Później sam wyjdę, aby się czegoś dowiedzieć.
W ten sposób uważałem tę sprawę za załatwioną.Podczas dalszej rozmowy wstał Halef i opuścił izbę.
— Spodziewam się, że tam nie pójdziesz. — zawołałem za nim. — Zakazuję surowo!
Skinął tylko głową i oddalił się. Nieuspokojony tem, poleciłem Omarowi, żeby pokryjomu udał się za nim. Wrócił niebawem i oznajmił, że hadżi poszedł do stajni, aby się przekonać, czy koniom, a w szczególności karemu na czem nie zbywa. Minął kwadrans, potem drugi, a gdy po upływie tego czasu Halef się nie zjawiał, obudziła się na nowo we mnie obawa. Gdy wyraziłem ją głośno, wyszedł gospodarz, by go poszukać, ale nie znalazł go nigdzie.
— Otóż dobrze przeczułem. Zrobił głupstwo i wpadł pewnie w niebezpieczeństwo. Osko, Omarze, weźcie strzelby, pójdziemy do konaku. Założę się, że był tak zuchwały i wlazł do sypialni.
Ja wziąłem z sobą tylko sztuciec, który wystarczał aż nadto, aby całe towarzystwo utrzymać w ryzach. Owczarz był przewodnikiem. Ponieważ musiałem uważać na nogę, przeto szliśmy wolno brzegiem rzeki, dopóki nie ukazała się przed nami czarna masa konaku, oddalona z pięćdziesiąt kroków od brzegu.
Przekradliśmy się przed frontem domu, gdzie były wszystkie okna zamknięte i skręciliśmy ku tej stronie, przy której znajdowały się stajnie. Rosło tam kilka młodych jodeł, których dolne konary dotykały prawie ziemi. Między niemi a domem była tylko wązka przestrzeń do przejścia.
Stąd poprowadził nas owczarz ku tylnej ścianie domu i zaczęliśmy się wzdłuż niej skradać. Po Halefie nie było ani śladu. Nie ulegało jednak wątpliwości, że znajdował się teraz w tym domu, pojmany przez ludzi, których zamierzał podsłuchać.
Wtem zatrzymał się owczarz i wskazał na dwie okiennice, zaryglowane od środka, jak wszystkie.
— Ta pierwsza okiennica — szepnął — należy do izby, w której ci ludzie siedzieli, a druga do sypialni.
— Powiedziałeś, że ta druga była otwarta?
— Tak, przedtem była otwarta.
— Więc zamknięto ją potem. Nie stało się to bez przyczyny, a cóż mogło być innego, jak to, że zbóje zauważyli, iż się ich podsłuchuje.
Poskoczyłem do pierwszej okiennicy i spojrzałem przez dziurę z sęka. Izbę oświetlała świeca łojowa tkwiąca w drucianym lichtarzu. Światła było nie wiele, ale zobaczyłem dość.
Przy stole siedzieli Manach el Basza i Barud el Amazat. Na przodzie przy wejściu stał mężczyzna o krępej, przysadkowatej postaci i ordynarnych rysach twarzy prawdopodobnie gospodarz. O ścianę po prawej stronie opierali się obaj Aladży. Strzelby ich wisiały w kącie na drewnianych hakach. Wzrok wszystkich pięciu zwracał się na — Halefa, który leżał na ziemi ze związanemi rękoma i nogami. Oblicza wrogów nie wróżyły nic dobrego. Manach el Barsza prowadził, zdaje się, śledztwo. Był widocznie gniewem podniecony, gdyż mówił tak głośno, że słyszałem, a nawet rozumiałem każde słowo.
— Widzisz co, zihdi? — spytał Omar.
— Tak — odrzekłem z cicha. — Hadżi leży związany na ziemi, właśnie go przesłuchują. Chodźcie tu! Pomożecie mi i wetkniecie do środka lufy, skoro tylko okiennicę rozwalę. Musi ona pójść w drzazgi w jednej chwili, żeby nie mieli czasu zrobić co Halefowi, zanim go obronimy.
Zacząłem nadsłuchiwać.
— A skąd ty wiedziałeś, że jesteśmy tutaj? — pytał Manach el Barsza.
— Suef sam to powiedział — odrzekł Halef.
Nie widziałem wymienionego, ale w tej chwili wszedł on z lewej strony. Był może przedtem w sypialni.
— Psie, nie kłam! — wrzasnął i kopnął Halefa nogą.
— Milcz i nie przerywaj! — odrzekł Halef. — Czy nie wyraziłeś się w naszej obecności do oberżysty w Rumelii, że masz zamiar jechać do Treska-Konak?
— Tak, ale nie powiedziałem, że ci ludzie także tu będą.
— Tego mogliśmy przecież sami się domyślić. Mój effendi powiedział ci w oczy w Kilissely, że rychło wyruszysz za nimi.
— Niech szejtan porwie tego effendiego! Rozszarpiemy mu podeszwy, żeby poczuł to, co ja dziś wycierpiałem. Ledwie stać mogę.
Usiadł na ziemi obok Halefa.
— Ale jak dowiedzieliście się, gdzie leży Treska-Konak — badał Manach dalej.
— Pytaliśmy po drodze, to się rozumie.
— A dlaczego sam pojechałeś za nami, czemu tamci zostali?
Halef był na tyle chytry, że udał, jakoby sam się tu znajdował. Zachowywał się wogóle bardzo stanowczo. Nie było w tem nic dziwnego, gdyż wiedział, że sprowadzi nas tutaj wkrótce obawa o niego.
— Czyż Suef was nie zapewnił, że mój effendi wskoczył do wody?
— Tak i jest nadzieja, że się utopił!
— Nie, nie zrobił wam tej przyjemności. Żyje jeszcze, choć zachorował, a tamci muszą być przy nim. Mnie wysłał naprzód, bym was pilnował. Jeśli będzie możliwe, przyjedzie jutro. Do wieczora będzie tutaj z pewnością i mnie uwolni.
Wszyscy zaśmiali się głośno.
— Głupcze! — zawołał Manach el Barsza. — Czy myślisz naprawdę, że do jutra będziesz jeszcze naszym więźniem?
— Więc chcecie mnie prędzej wypuścić na wolność? — zapytał z głupią miną.
— Tak, puścimy cię prędzej. Pozwolimy ci odejść, ale tylko do piekła.
— Żartujecie. Ja nie znam drogi.
— Nie obawiaj się. Już my ci ją pokażemy. Przedtem jednak damy ci małą nauczką, która ci się może nie spodoba.
— O, ja zwykłem być wdzięcznym za każdą naukę.
— Mamy nadzieją, że to się stanie i w tym wypadku. Oto chcemy ci przypomnieć, że istnieje przykazanie: oko za oko, odpłacaj równem za równe. Obiliście Habulama, Humuna i Suefa; dobrze, otóż ty dostaniesz bastonadą i to taką, że ci mięso strzępami będzie z nóg odlatywało. Napompowaliście wody na wieżę, ażebyśmy utonęli; dobrze, my wsadzimy ciebie także pod wodę; zginiesz nędznie, ale ładnie, powoli, żeby nam to sprawiło przyjemność. Włożymy cię tutaj do rzeki, że tylko nos będzie wystawać. Łap potem powietrze, dopóki zdołasz.
— Tego nie zrobicie! — zawołał Halef tonem skargi.
— Nie? Dlaczego mielibyśmy się tego wyrzec?
— Ponieważ jesteście wiernymi synami proroka i nie będziecie męczyć i mordować muzułmanina.
— Idź do szatana z twoim prorokiem! My sobie kpimy z niego! Umrzesz śmiercią, gorszą od potępienia, w którem się potem pogrążysz.
— Co wam z tego, że mnie zabijecie? Nieczyste sumienie dręczyć was będzie aż do chwili, kiedy anioł śmierci do was przystąpi.
— My sami załatwimy się z naszem sumieniem. Ty czujesz już chyba trwogę przedśmiertną. Ale gdybyś był mądry, mógłbyś jeszcze raz jej uniknąć.
— W jaki sposób? — zapytał Halef co prędzej.
— Jeśli nam wszystko wyznasz.
— Co takiego?
— Kim jest twój pan, czego chce od nas i co zamierza z nami uczynić?
— Tego mi zdradzić nie wolno.
— W takim razie umrzesz. Pragnąłem twojego dobra. Skoro jednak zamykasz usta na moje pytania, to los twój spełnić się musi.
— Rozumiem ciebie — odrzekł Halef. — Chcesz mnie złudzić przyrzeczeniem. Gdy powiem wszystko, wyśmiejecie mnie i słowa nie dotrzymacie.
— Dotrzymamy.
— Przysięgasz?
— Przysięgam na wszystko, w co wierzę i co szanuję. Decyduj się prędko, bo nastrój łaskawy trzyma się mnie nie długo.
Halef udał, że namyśla się chwilkę i rzekł:
— Co mi z effendiego, gdy zginę? Nic! Wolę żyć i dlatego udzielę wam wyjaśnień.
— To twoje szczęście! — odezwał się Manach. — A zatem powiedz nam najpierw, kim twój pan jest właściwie?
— Czyż nie słyszeliście, że to Frank?
— Tak nam powiedziano.
— I wy temu wierzycie? Czy może Frank mieć wszystkie trzy paszporty wielkorządcy z pieczęcią wielkiego wezyra?
— Więc on wcale nie jest Nemcze?
— Ani mu się śni!
— Ale jest giaur?
— Także nie. On tylko tak udaje, żeby się nikt nie domyślił, kim jest naprawdę.
— W takim razie odkryj tę tajemnicę! Kto on jest?
Halef przybrał minę wielce uroczystą i odrzekł:
— Poznaliście chyba dostatecznie po jego dobrem zachowaniu się, że to nie kuczuk jijit[6], lecz coś całkiem nadzwyczajnego. Musiałem przysiąc, że nie zdradzę jego tajemnicy, ale jeśli nie powiem, zabijecie mnie, a śmierć znosi wszelkie przysięgi. Otóż dowiedzcie się, że to obcy szahnameh[7].
— Psie! Chcesz nas okłamać?
— Jeśli nie wierzycie, to nie moja wina.
— Może to nawet syn wielkorządcy?
— Nie. Powiedziałem przecież, że obcy.
— Z którego kraju?
— Z Hindistanu[8], który leży z tamtej strony Persyi.
— Czemu tam nie został? Poco jeździ po naszym kraju?
— Aby sobie żonę wyszukać.
— Żonę? — spytał Manach el Barsza, ale nie tonem zdumienia, lecz z miną, jaką robi się u nas przy okrzyku: „aha!“
Oświadczenie hadżego nie wydało się tym ludziom bynajmniej niewiarygodnem. Setki bajek wschodnich opowiadają o bogatym królewiczu, który nieznany nikomu jeździ po kraju, aby sobie wybrać najpiękniejszą z najpiękniejszych na żoną. Musi ona oczywiście być córką nędzarzy. Ten wypadek mógł także tutaj zachodzić.
— Czemu jednak szuka właśnie tu, w kraju Skipetarów? — brzmiało następne pytanie.
— Ponieważ tu są najpiękniejsze dziewczęta; oprócz tego śniło mu się, że tu znajdzie kwiat swego haremu.
— Niech się więc o nią stara! Ale dlaczego o nas się troszczy?
Halefa, mimo niebezpiecznego położenia, korciły dowcipy. Odrzekł jednak poważnie:
— O was? Ani mu się śni. Idzie mu tylko o Mibareka.
— O ile?
— Ponieważ widział we śnie ojca tej najpiękniejszej i miasto, w którem on mieszka. Tem miastem jest Ostromdża, a ojcem Mibarek. Czemuż on ucieka przed moim panem? Niechaj mu da swoją córkę, a zdobędzie sobie wielką władzę jako kain ata[9] najbogatszego indyjskiego księcia.
Z przyległej izby zabrzmiał chrapliwy głos rannego:
— Milcz, suki synu! Ja nie miałem córki nigdy w życiu. Język twój pełen kłamstwa, jak pokrzywa gąsienic. Czy myślisz, że ja nie wiem, kim jest twój pan, któremu życzę dziesięciu tysięcy piekieł? Czyż nie nosi dziś jeszcze hamailu na szyi, chociaż jest przeklętym synem niewiernych? Nie mówiłem o tem dotychczas, gdyż sam chciałem doznać rozkoszy zemsty, ale twoje kłamstwo tak wielkie, że mi uszy pali. Muszę teraz powiedzieć, co wiem i dłużej milczeć nie będę.
— Co wiesz, co? — pytali drudzy.
— Ludzie, ten cudzoziemiec nie jest niczem innem jak tylko riswaidżi[10] eraci mibarek[11]! Widziałem go w Mekce, w mieście czci boskiej. Tam go poznano. Stałem obok niego i pierwszy wyciągnąłem rękę ku niemu, ale szejtan mu ułatwił ucieczkę. A ten hadżi Halef Omar był przy nim i pomagał mu plamić największą świętość muzułmanów wzrokiem psa chrześcijańskiego. Nie zapomniałem twarzy obydwu i poznałem ich, gdy jako kaleka siedziałem na gościńcu w Ostromdży, a oni przejeżdżali koło mnie. Nie pozwólcie się zakrapiać zuchwałemi łgarstwami, lecz pomścijcie straszliwie tę zbrodnię. Namyślałem się długo nad tem, jaką karę powinni ponieść ci zbrodniarze, ale nie znalazłem odpowiedniej. Dlatego dotąd milczałem.
Mówił prędko i ze złością jak z gorączki. Potem zaczął stękać zmożony bólem. Stało się zupełnie tak, jak przypuszczałem: umieszczono go w sypialni.
Teraz jasność we mnie wstąpiła. Więc to dlatego wydało mi się tak znajomem jego chude, charakterystyczne oblicze! Dlatego to przedstawiło mi się jak we śnie: morze ludzkie, oburzone i podniecone, a w pośrodku tego morza ta jedna postać, te długie wychudłe ręce, wyciągnięte ku mnie z palcami, pozakrzywianymi nakształt szponów drapieżnego ptaka, rzucającego się na zdobycz. A więc to w Mekce pierwszy raz go spotkałem. Twarz jego wbiła mi się w pamięć nieświadomie, a gdy się z nim później zetknąłem w Ostromdży, poczułem zaraz, że go już gdzieś widziałem, lecz nie mogłem sobie przypomnieć miejsca, na którem się to stało.
Teraz zrozumiałem już i pełne nienawiści spojrzenie jego, jakie rzucił na mnie w Ostromdży i wrogi sposób wystąpienia przeciwko mnie.
Słowa jego wywarły oczekiwane wrażenie. Obecni byli zbrodniarzami, ale zarazem muzułmanami i chociaż Manach el Barsza chełpił się, że sobie kpi z proroka, to nie należało tego rozumieć dosłownie. Myśl, że jako chrześcijanin zbezcześciłem świętą Kaabę, wywołała u nich najgłębsze oburzenie. Towarzystwo Halefa, udział jego w tym grzechu śmiertelnym, napełniło ich żądzą zemsty, nie dopuszczającą względem niego łaski, ani litości.
Zaledwie Mibarek skończył swe oskarżenie, zerwali się wszyscy z miejsca, a Suef skoczył, jakby ukąszony przez żmiję.
— Kłamco! — ryknął, kopnąwszy Halefa. — Przeklęty kłamco i zdrajco własnej wiary! Czy masz odwagę powiedzieć, że Mibarek nie mówi prawdy?
— Tak, gadaj! — wrzasnął jeden z Aladżych. — Gadaj, a nie, to zmiażdżę cię w moich pięściach! Byłeś w Mekce?
Halef ani nie drgnął na twarzy; był istotnie odważnym człowiekiem. Odpowiedział:
— Dlaczego się oburzacie? Czemu zachowujecie się tak, jak gdyby drapieżny ptak wpadł między kaczki? Jesteście mężami, czy dziećmi?
— Człowiecze, nie obrażaj nas! — zawołał Manach el Barsza. — Kara twoja i bez tego będzie straszna. Czy chcesz uczynić ją jeszcze okropniejszą przez to, że gniew nasz podwoisz? Odpowiadaj więc: czy byłeś w Mekce?
— Jak mogłem tam nie być, skoro jestem hadżi.
— A czy był z tobą ten Kara Ben Nemzi?
— Tak.
— Czy on chrześcijanin?
— Tak.
— I nie jest królewiczem indyjskim?
— Nie.
— A więc okłamałeś nas! Świętokradco! Odpokutujesz to teraz. Zakneblujemy ci usta, że głosu nie wydasz z siebie i zaczną się męki. Konakdżi, daj co do zatkania mu gęby!
Gospodarz wyszedł i wrócił w tej chwili z kawałkiem sukna.
— Otwórz pysk, psie, żebyśmy mogli wsunąć knebel! — rozkazał Barud el Amazat, biorąc sukno i schylając się nad Halefem. Ponieważ jednak hadżi nieusłuchał rozkazu, dodał: — Otwieraj, bo ci klingą zęby wyłamię!
Ukląkł obok hadżego i dobył noża z za pasa. Teraz nadszedł czas ostateczny, żeby położyć kres temu wszystkiemu.
— Walić! — powiedziałem do stojących koło mnie ludzi.
Trzymałem już odwrócony sztuciec, gotowy do uderzenia. Po jednym ciosie wpadły dwie deski do izby. Z obu stron uderzyli Osko i Omar tak, że reszta okiennicy poszła za niemi. W sekundzie odwróciliśmy strzelby i wsunęliśmy ich wyloty do środka.
— Stać! Ani się ruszyć, jeśli nie chcecie dostać kulą w łeb! — zawołałem do wnętrza.
Barud el Amazat, który trzymał nóż nad twarzą Halefa, zerwał się w górę.
— Nemzi! — zawołał z przerażeniem.
— Zihdi! — zawołał Halef. — Wystrzelaj ich!
Ale nie było już do kogo strzelać. Zaledwie łotry usłyszeli moje słowa i poznali twarz moją przy świetle łojówki, zerwali strzelby ze ściany i wybiegli z izby, a gospodarz za nimi.
— Do Halefa! — zawołałem na Omara i Oskę. — Rozwiążcie go! Zgaście światło, żebyście się nie stali celem dla kul. Zaczekajcie w izbie spokojnie, póki nie wrócę!
Wykonali mój rozkaz natychmiast.
— Możesz tu czekać na mnie — rzekłem do owczarza i pobiegłem wzdłuż ściany do rogu, z za którego wyszliśmy i poskoczyłem między jodłami ku przedniej części domu.
Stało się to, czego się domyślałem. Mimo ciemności ujrzałem kilka postaci, zbliżających się do mnie. Wobec tego cofnąłem się, aby wleźć pod najniższe konary jodeł. Zaledwie się położyłem, nadeszli Manach, Barud, Aladży, Suef i gospodarz.
— Naprzód! — komenderował z cicha Barud. — Są jeszcze pod okiennicą. Zobaczymy ich i wystrzelamy.
Szedł na przedzie. Znalazłszy się na rogu, skąd mógł spojrzeć wzdłuż tylnej ściany, zatrzymał się:
— Przekleństwo na nich! — rzekł. — Nic nie widać. Niema światła. Co robić?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Kto mógł zgasić światło? — spytał nareszcie Suef.
— Może który z nas strącił je ze stołu w ucieczce.
— To przeklęte! — zgrzytnął jeden z Aladżych. — Ten cudzoziemiec jest naprawdę z dyabłem w przymierzu. Ledwie nam się wyda, że mamy w rękach jego, lub kogoś z jego ludzi, rozpływa się jak we mgle. Teraz stoimy zupełnie bezradni.
Wtem dał się słyszeć stamtąd, gdzie stał owczarz, przyciszony kaszel. Nie mógł się widocznie wstrzymać.
— Słyszycie, on jeszcze tam jest — odezwał się Manach.
— To poślijmy mu kulę — rzekł Sandar.
— Daj pokój strzelbie! — rozkazał Manach. — Nie widzisz go, a jeżeli strzelisz, nie trafisz, lecz zdradzisz naszą obecność. Trzeba zrobić coś innego. Konakdżi, wróć do domu i donieś nam, co się tam dzieje.
— Do wszystkich dyabłów! — zaklął oberżysta z zakłopotaniem. — Czy chcecie, żebym za was zginął?
— Nic ci nie zrobią. Powiesz, że zmusiliśmy ciebie do tego. Zwal wszystko na nas. Nie strzelali do nas w izbie, chociaż mogli. Jasny stąd wniosek, że nie godzą na nasze życie. Idź więc i nie każ nam długo czekać.
Gospodarz odszedł. Złoczyńcy szeptali tymczasem z sobą.
— Do domu wejść nie możecie, gdyż oni obsadzili izbę — oznajmił gospodarz, wróciwszy niebawem.
Naradzali się przez chwilę. Zanim jednak powzięli postanowienie, stało się coś, co dla mnie samego było niespodzianką. Dał się słyszeć odgłos miarowych kroków, zbliżających się z poza domu i przytłumiony głos komendy:
— Dur! Askerler, tufenkler doldurynic. — Stój! Żołnierze, nabijcie strzelby!
Ku memu zdumieniu rozpoznałem głos hadżego.
— Szejtan! — szepnął gospodarz. — Czyście słyszeli? Tu są żołnierze. A czy to nie komenderował mały Halef?
— Tak, to on był napewno — odrzekł Barud el Amazat. — Gdy go rozwiązano, wyskoczył przez okno, aby zawołać żołnierzy, których sprowadził jego pan. To może być tylko wojsko z Uskub. Jak dostał tak rychło tych ludzi?
— Szejtan śle mu zewsząd pomoc! — syknął Manach el Barsza. — Niepodobna już tu pozostać. Słuchajcie!
Znowu zabrzmiał głos hadżego:
— Duryn bunda! Arasztyrarim. — Czekajcie tu! Ja zbadam teren.
— Uciekajmy! — szepnął Manach. — Hadżi wyszedł z pewnością z izby razem z towarzyszami swymi. Idź prędko do środka, konakdżi! Jeżeli ich już niema, to wyprowadzisz Mibareka. Choćby miał najsilniejszą gorączkę — musi także zniknąć. My zabierzemy konie tymczasem. Znajdziesz nas na prawo od brodu pod czterema kasztanami. Ale prędko, prędko! Szkoda najmniejszej chwili czasu.
Reszta zgodziła się na to widocznie i wszyscy poskoczyli ku stajni. Dla mnie było teraz najważniejszem dostać się przed nimi do owych kasztanów. Nie znałem miejsca, lecz wiedziałem, że drzewa te stoją z prawej strony brodu, a że przechodziłem już tamtędy, przeto spodziewałem się znaleźć miejsce schadzki.
Strzelbę, którą miałem ze sobą, zostawiłem na razie pod jodłami, bo byłaby mi przeszkadzała.
Usłyszałem skrzypienie drzwi, prawdopodobnie od stajni. Pospieszyłem więc jak najprędzej ku brodowi. Przybywszy tam, zwróciłem się na prawo i uszedłszy zaledwie czterdzieści kroków, znalazłem się pod drzewami. Były gęsto liściem pokryte. Dwa z nich miały korony wysoko, u dwu natomiast zwisały konary tak nizko, że ich niemal ręką mogłem dosięgnąć. Objąłem jeden z pni i po kilku chwytach dostałem się na konar tak silny, że mógł unieść kilku mężczyzn mojej wagi. Zaledwie na nim usiadłem, doleciał mnie odgłos kopyt końskich. Trzymając konie za cugle, zajęli zbiegowie stanowisko pode mną. W tej chwili przyprowadził też gospodarz Mibareka. Od domu dolatywał głos Halefa:
— Kapudan iczine giriric, mahaccalar parczalarzic atmalerimic ejer iczitirzic. — My wchodzimy. Rozwalcie okiennice, skoro usłyszycie nasze wystrzały!
— Allah mnie ciężko nawiedza — skarżył się z cicha Mibarek. — Ciało moje, jak ogień, a dusza goreje jak płomień. Nie wiem, czy jechać potrafię.
— Musisz! — odrzekł Manach. — My także spoczęlibyśmy chętnie, ale te dyabły pędzą nas z miejsca na miejsce. Ucieczka jest konieczna, a jednak trzeba się dowiedzieć, co się tu dzisiaj stanie. Konakdżi, wyślesz za nami posłańca.
— A gdzie was ma szukać?
— Gdzieś na drodze do jaskini węglarza. Ale ty będziesz musiał tych obcych naprowadzić na trop nasz. Powiesz, że się udajemy do Szarki. Oni pójdą za nami z pewnością i zginą. Zaczaimy się koło Szejtan kajaji. Tam nie będą mogli umknąć ani w prawo, ani w lewo i wpadną nam w ręce.
— A jeżeli ujdą mimoto wszystko? — zapytał drugi z Aladżych, Bybar.
— To tem pewniej dostaną się w nasze ręce u węglarza. Niech im konakdżi wspomni o skarbach w jaskini, jak to opowiadał innym, którzy się dali złapać w pułapkę. Całe piekło chyba musiałoby z nimi być w zmowie, żeby mogli znaleźć ip medriwani[12], po której wchodzi się do spróchniałego dębu. Konia cudzoziemca zechce oczywiście Karanirwan dla siebie. Za to resztę podzielimy pomiędzy siebie i sądzę, że będziemy zadowoleni. Człowiek, który podróżuje i takiego konia posiada, ma z pewnością bardzo dużo pieniędzy przy sobie.
Był oczywiście co do tego w wielkim błędzie. Całe moje bogactwo polegało w tej chwili na tem, czego się teraz od niego dowiedziałem, mianowicie, że Karanirwan jest Szutem. Wiedziałem teraz, że ofiary węglarza znęcał konakdżi szczególnemi opowiadaniami, oraz, że jego jaskinia ma drugie wyjście, czy wejście, uchodzące do spróchniałego dębu. Dąb ten musiał być obszerny, odpowiednio wysoki i wpadać w oczy tak, że nie trudno go było znaleźć.
Więcej już nic nie słyszałem. Oberżysta był bardzo przerażony i zachęcał do wyruszenia. Wszyscy dosiedli koni, dopomógłszy wprzód Mibarekowi dostać się na siodło. Niebawem rozległ się w ciszy nocnej chlupot wody, gdy przez bród przejeżdżali. Zlazłem z drzewa i poszedłem ku domowi. Wahałem się, czy mam wejść odrazu, czy zaglądnąć wpierw przez rozbitą okiennicę. Wtem usłyszałem z wnętrza domu donośny głos Halefa i wszedłem.
Właściwie pierwsze drzwi prowadziły odrazu do wielkiej izby gospodniej, ale postawiono przed niemi dla ochrony przed przeciągiem plecioną ścianę. Stojąc za nią, usłyszałem podniesiony głos Halefa:
— Zakazuję ci uganiać w nocy po dworze, gdy się tu znajdują tacy sławni mężowie, jak my i chcą z tobą mówić. Jesteś gospodarzem tego nędznego konaku; twoim obowiązkiem jest obsługiwać gości, aby im się dobrze działo między twymi czterema spróchniałymi palami. Jeśli obowiązku tego zaniedbasz, to ja ci go uświadomię. Skąd przychodzisz?
— Byłem na polu, aby pokryjomu zobaczyć, dokąd się udadzą ci ludzie, którzy przedtem tak niecnie na ciebie napadli — odrzekł gospodarz, który natychmiast do domu powrócił.
Przystąpiłem do samej ściany i zaglądnąłem do izby. Pięć czy sześć osób leżało związanych pod strażą Oski i Omara, wspartych na strzelbach. Obok stał Halef z wypiętą piersią i w majestatycznej postawie, przed nim zgięty pokornie gospodarz, a koło gospodarza stara kobieta z postronkami w ręku. Mały hadżi znalazł się znowu w przyjemnem położeniu nadania sobie pozorów człowieka, który posiada jakieś znaczenie.
— Tak! — rzekł. — Teraz nazywasz to niecnym napadem, a przedtem cieszyłeś się z tego.
— To było udane, panie. Musiałem tak czynić, żeby tych drabów jeszcze bardziej nie rozgniewać. Skrycie jednak gotów byłem zrobić wszystko, ażeby się z rąk ich uwolnić.
— To brzmi bardzo pięknie. Chcesz przez to zapewne powiedzieć, że nie jesteś ich sprzymierzeńcem?
— Nie znam ich wcale.
— A jednak nazywałeś każdego z nich po imieniu! Znałem je, bo sami siebie tak nazywali. Rad jestem, że się to tak dobrze skończyło.
— O, to się jeszcze wcale nie skończyło, dopiero się zacznie naprawdę; przynajmniej co się tyczy ciebie. Nie odpowiada to mojej godności rozstrzygać o tem, czy jesteś winien, czy nie. Nie chcę mieć nic do czynienia z ludźmi twojego pokroju i polecę effendiemu wziąć cię na przesłuchanie i zdać mi potem sprawę. Od jego postanowienia i mego przyzwolenia będą zależały wasze dalsze losy. Na razie pozwolisz się skrępować, ażebyśmy mogli być przekonani o twojem przywiązaniu.
— Skrępować? Dlaczego?
— Powiedziałem ci właśnie: poto, żeby ci na myśl nie przyszło wyjechać w podróż dla przyjemności. Oto tu stoi twoja żona, miła towarzyszka dni twoich. Z całą gotowością założyła już pętle tamtym i z rozkoszą okręci dokoła twoich rąk postronek, który ci się właściwie na szyję należy. Zwiąże ci ręce i nogi. Potem naradzimy się co do kwater. Obawiam się, że te izby nie wystarczą na pomieszczenie tylu żołnierzy. Podaj więc ręce swej kochanej hurysie, niech je razem złączy.
— Panie, wszak nic nie zawiniłem! Nie zniosę...
— Milcz! — przerwał mu Halef. — Nic mnie to nie obchodzi, co możesz znieść, a czego nie. Teraz ja rozkazuję i jeżeli nie usłuchasz natychmiast, dostaniesz baty.
Przy tych słowach podniósł harap do góry. Nieodstępne to narzędzie leżało przedtem niestety wraz z pistoletami i z nożem na stole, dokąd się dostało po rozbrojeniu Halefa. Teraz wziął je napowrót. Osko i Omar uderzyli groźnie kolbami o ziemię, a gospodarz wyciągnął ręce ku żonie, by je związała. Potem musiał się położyć na ziemi i pozwolić na skrępowanie nóg.
— Tak, dobrze, ozdobo mojego życia! — pochwalił Halef starą. — Obrałaś lepszą cząstkę, postanowiwszy mi być posłuszną bez szemrania. Dlatego sznurek nie dotknie rąk, ani nóg twoich. Możesz na skrzydłach swoich unosić się swobodnie nad domem, uszczęśliwionym twoją miłością. Nie próbuj tylko ruszyć więzów, gdyż to pociągnęłoby za sobą skutki, zdolne uszkodzić delikatność twych zalet. Usiądź tam w kącie i spocznij w cichem rozmyślaniu po trudach ziemskiej wędrówki. My naradzimy się tymczasem, czy dom wasz wysadzić w powietrze, czy też oddać na pastwę płomieni.
Powlokła się posłusznie do kąta, a Halef zwrócił się ku drzwiom, aby zapewne mnie poszukać. Gdy mnie ujrzał, ani mu na myśl nie przyszło usprawiedliwić choćby słowem swą nierozwagę. Ani jednym rysem twarzy nie okazał, że uznaje swój błąd. Najspokojniej przemówił do mnie tonem głębokiej powagi:
— Przybywasz, effendi, aby się dowiedzieć o wyniku naszej słynnej wyprawy. Popatrz, leżą jeńcy przed tobą na ziemi i są gotowi przyjąć śmierć, albo życie z rąk naszych.
— Wyjdź tu!
Powiedziałem to tak krótko i dobitnie, że mu się twarz wydłużyła odrazu. Wyszedł za mną przed dom.
— Halefie — zwróciłem się tam do niego — wywołałem cię, żeby cię nie zawstydzić przed ludźmi, wobec których udajesz władcę i spodziewam się, że ocenisz tę względność.
— Effendi — odrzekł skromnie — uznaję ją, ale ty nie zaprzeczysz także, że wykonałem moją rzecz znakomicie.
— Nie, tego bynajmniej potwierdzić nie mogę. Postąpiłeś samowolnie i napędziłeś przez to naszych przeciwników, co mi zupełnie popsuło szyki. Tak ci trudno raz już zrozumieć, że zawsze źle na tem wychodzisz, ilekroć przedsięweźmiesz coś wbrew mym życzeniom i przestrogom. Masz tylko oko podbite, bo ocaliliśmy cię w sam czas. Ale stało się i wyrzuty na nic się nie przydadzą. Opowiedz przebieg tego słynnego, jak powiadasz, przedsięwzięcia.
— Hm! — mruknął półgębkiem. — Przebieg był bardzo szybki. Nasz gospodarz opisał nam dom, stąd wiedziałem, gdzie szukać tych ludzi. Przysunąłem się i zaglądnąłem przez dziurę od sęka. Ujrzałem ich siedzących razem z wyjątkiem Mibareka. Rozmawiali z zajęciem, ale tylko tu i ówdzie doleciało mnie jakieś słowo. To mi nie wystarczało, dlatego postanowiłem wleźć do sypialni, której okiennica była otwarta.
— Spodziewałeś się, że tam niema nikogo.
— Naturalnie!
— To wcale nie naturalne. Zapytaj towarzyszy, a powiedzą ci, że ja twierdziłem bardzo stanowczo, iż chory Mibarek leży w izbie.
— Tak, ale tego ja nie słyszałem niestety. W przeciwnym razie nie byłbym skoczył obydwoma nogami naraz w tę szkaradną kałużę. Muszę się przyznać, że obryzgałem się wcale dobrze. To bynajmniej przyjemne nie było. A gdy Barud el Amazat błysnął nademną nożem, aby mi nim usta otworzyć, miałem uczucie, uczucie, hm, jakby mi pomalutku wyciągano z ciała stos pacierzowy. Są chwile w tem ziemskiem życiu, w których nie czuje się człowiek tak dobrze, jak sobie tego życzy. Sądziłem, że komora jest próżna, ale byłem na tyle ostrożny, że nadsłuchiwałem najpierw przez chwilę. Gdy się nic nie ruszyło, wlazłem przez okno i spuściłem się do środka ostrożnie i pocichu. Dostałem się też szczęśliwie bez szmeru na ziemię i chciałem się przemknąć do ściany, za którą się znajdowali ci hultaje. Niestety los, pozbawiony rozumu, rzuca najlepszym ludziom przeszkody właśnie wtedy, kiedy im tego najmniej potrzeba. Potknąłem się o jakieś ciało, leżące na drodze. Nie mogę powiedzieć, czy ten drab spał, czy nie, ale pozwolił mi wleźć spokojnie i nie wydał głosu z siebie. Naraz przyczepił się jak pijawka do mej nogi i zaryczał, jakby chciał wszystkich zmarłych pobudzić. Upadłem, ale nie odrazu na ziemię, gdyż chwyciłem się deski, niedostatecznie przytwierdzonej do ściany. Zerwałem ją razem ze wszystkiem, co się na niej znajdowało i runąłem. Zrobił się hałas straszliwy. Łotry wypadli z izby i dostali mnie w swe ręce, zanim się podniosłem. Gospodarz podał prędko dwa sznury, któremi mię skrępowano. Potem zanieśli mię do izby i zaczęło się przesłuchanie. Żądali, żebym powiedział, kim i czem jestem. Przedstawiłem im ciebie, jako...
— Królewicza indyjskiego, który szuka sobie żony. Słyszałem to, ty niepoprawny blagierze. Teraz pójdziemy napowrót do izby.
— Nie chcesz się dowiedzieć, co uczyniłem po uwolnieniu z więzów?
— Sam się tego domyślam. Przypuszczałeś, że jestem w niebezpieczeństwie i nakłoniłeś Oskę i Omara do postąpienia wbrew moim rozkazom. Wyleźliście przez okno i oddaliliście się trochę od domu, aby się zabawić w żołnierzy.
— Tak, lecz tego nie zrobiłem bez dostatecznego powodu. Spróbowałem się raz zakraść na twój sposób. Położyłem się na ziemi i poczołgałem się do rogu, gdyż dowiedziałem się, że tam jesteś. Tam stali ci zbóje. Zakradłem się tak blizko, że słyszałem ich szept, chociaż słów nie zrozumiałem. To zwiększyło moje obawy i dlatego kazaliśmy ruszyć naprzód żołnierzom. Stąpaliśmy w takt, a Osko i Omar uderzali przy tem mocno kolbami o ziemię. Nasz gospodarz pomagał także.
— Gdzie on teraz?
— Odesłałem go do domu. Jako sąsiad konakdżego nie powinien mu się pokazywać; gdyż ten, wrogo usposobiony dla niego, mógłby się na nim zemścić.
— To jeszcze najmądrzejszy krok z całej twojej działalności dzisiejszej.
— Czy to nie świadczy także o naszym rozumie, że gdy droga była wolna, weszliśmy do domu i zmusiliśmy starą gospodynię do związania wszystkich mieszkańców konaku?
— Nie mogę powiedzieć, żebyś postąpił jak mędrzec.
— Tym ludziom nie należy się nic innego. Powiadam ci, że wszyscy sprzyjają naszym wrogom.
— Wiem o tem i dlatego przynajmniej na przeciąg dzisiejszej nocy zrobię ich nieszkodliwymi, bo wysłaliby natychmiast posłańca za zbiegami. Idź więc do środka!
Wróciliśmy do izby, gdzie gospodarz, jak to poznałem po jego twarzy, wyczekiwał ze strachem mego zjawienia się.
Halef bał się, że skrępowani odgadli, dlaczego wezwałem go najpierw do siebie, zanim wszedłem do izby. Aby uratować swoją powagę, przystąpił niepoprawny samochwalca do gospodarza ze słowami:
— Rada wojenna, którą odbyliśmy na dworze, skończona. Zgadzam się na postanowienie naszego mądrego effendiego, zatem dalszy wasz los leży w jego ręku.
Najchętniej byłbym go pociągnął za uszy, zanadto liczył na moją przychylność. Zadowoliłem się spojrzeniem gniewnem na niego i zacząłem przesłuchiwać gospodarza, ale bez skutku. Przeczył krótko wszelkiemu porozumieniu ze zbiegłymi.
— Panie, jestem niewinny — zaklinał się. — Spytaj moją żonę i ludzi, a powiedzą ci to samo.
— Naturalnie, ponieważ są pouczeni. Czy w twoim domu jest jakie miejsce, gdzie możnaby coś dobrze i pewnie schować?
— Tak, piwnica tu pod nami. Drzwi są tam w kącie, gdzie siedzi żona.
Podłoga była z twardo wydeptanej gliny. Tylko tę część, gdzie zajęła miejsce gospodyni, pokrywały deski i tam też znajdował się zapad, opatrzony prawdziwym zamkiem. Gospodyni miała klucz do niego w kieszeni. Nadół schodziło się po drabinie do dużej czworobocznej piwnicy, w której leżały rozmaite owoce. Wróciłem na górę i poleciłem zdjąć gospodarzowi więzy.
— Zejdź nadół! — rozkazałem.
— Co będę tam robił? — zapytał przestraszony.
— Urządzimy zebranie w piwnicy, ponieważ tam można bez przeszkody rozmawiać.
Gdy próbował się jeszcze wzbraniać, wydobył Halef z za pasa harap. To poskutkowało. Reszta musiała także pójść za nim po uwolnieniu z więzów. Gdy zeszła na końcu żona, wyciągnęliśmy drabinę. Potem przyniesiono z sypialni koce i poduszki i rzucono je im nadół. W końcu oświadczyłem im:
— Teraz możecie tam zacząć naradę. Namyślcie się, czy macie się jutro rano otwarcie do wszystkiego przyznać. Aby zaś nie przyszła wam ochota opuścić w jaki sposób miejsce narady, to przyjmijcie do wiadomości, że będziemy tutaj na drzwiach czuwali.
Zachowywali się dotychczas milcząco, lecz teraz zaczęli głośno protestować. Przerwaliśmy im przez zatrzaśniecie drzwi i zamkniecie ich na klucz, który ja schowałem zaraz. Halef i Osko pozostali na straży.
Ja powróciłem z Omarem do domu owczarza, który czekał na nas z wielką niecierpliwością. Usłyszał od nas tyle, ile uważaliśmy za stosowne mu powiedzieć, poczem udaliśmy się na spoczynek.
Po wysiłkach ostatnich dni spaliśmy tak twardo, że bylibyśmy się zbudzili przed samem południem, gdybym nie był poprosił gospodarza, żeby nas obudził o świcie.
Przyszedłszy do konaku, zastaliśmy drzwi zaryglowane od środka. Halef i Osko jeszcze spali, dlatego trzeba było pukać. Usłali oni sobie łoże z siana i słomy na drzwiach do piwnicy i użyli snu dostatecznie, gdyż więźniowie zachowywali się spokojnie. Gdy otworzono drzwi i spuszczono drabinę, wyszedł z piwnicy konakdżi ze swymi ludźmi. Twarze, które ujrzeliśmy teraz, można było naprawdę malować. Przebijał się na nich wyraźnie gniew, pomimo że usiłowali zapanować nad sobą. Gospodarz chciał się bronić i robić wyrzuty, ale ja przerwałem mu mowę słowami:
— Będziemy się tylko z tobą układać. Chodź do tylnej izby. Reszta niechaj idzie do swych dziennych zajęć.
Ta reszta zniknęła w tej chwili. Kiedy usiedliśmy w izbie, stanął gospodarz przed nami z obliczem skazańca.
— Daliśmy ci całą noc do namysłu, czy gotów jesteś złożyć szczere zeznanie? — zapytałem. — Czekamy na odpowiedź.
— Panie — rzekł — ja nie potrzebowałem się namyślać. Nie mogę nic innego powiedzieć, jak to, że jestem niewinny.
Tu zaczął wyliczać poszczególne wypadki ubiegłej nocy i starał się je przedstawić ze strony najlepszej. Przez noc obmyślił obronę dokładnie i przeprowadził ją zręcznie. Aby mu tego złudzenia nie odbierać, rzekłem nakoniec:
— Dochodzę teraz do wniosku, iż podejrzewaliśmy cię bez powodu i dlatego gotów jestem dać ci odpowiednie zadośćuczynienie.
— Panie, ja niczego nie żądam. Wystarczy mi to, że uważasz mnie za uczciwego człowieka. Jesteś obcy w tym kraju i nie znasz tutejszych stosunków, nic więc dziwnego, że tak zbłądziłeś. Twoi ludzie także, jak się zdaje, stąd nie pochodzą. Dobrzeby więc było, gdybyś w dalszej podróży miał kogoś, przynajmniej od czasu do czasu, komubyś mógł zupełnie zaufać.
Aha! Teraz doszedł do zamierzonego tematu. Podjąłem go, odpowiadając:
— Masz słuszność. Przewodnik, godzien zaufania, wart wiele; ponieważ jednak jestem właśnie obcy, dlatego nie powinienem brać nikogo.
— Czemu?
— Bo nie znam ludzi. Jak łatwo mógłbym nająć kogoś, niezasługującego na moje zaufanie.
— To prawda istotnie.
— Wiesz może o jakim pewnym przewodniku?
— Owszem. Ale musiałbym oczywiście wiedzieć, dokąd zamierzacie się udać.
— Do Kakandelen.
Powiedziałem nieprawdę, ale miałem w tem swój cel, gospodarz przybrał też odrazu minę rozczarowania i zauważył szybko:
— Nie spodziewałem się tego, panie.
— Czemu nie?
— Gdyż słyszałem wczoraj, że pojedziecie w zupełnie innym kierunku.
— W którym?
— Za tymi pięciu jeźdźcami.
— Ach tak! Kto ci o tem powiedział?
— Oni sami. Skarżyli się, że ścigacie ich już oddawna.
— Przyznaję, że to prawda, ale nie mam już nadal zamiaru tego robić.
— W takim razie masz chyba słuszny powód po temu, że postanawiasz tak nagle coś innego — wtrącił poufale.
— Już mnie znużyła ta gonitwa — odrzekłem — za ludźmi, którzy mi ustawicznie uciekają. Człowiek naraża się na nieprzyjemności i popełnia błędy, nie dające się usprawiedliwić. Ty sam tego chyba doświadczyłeś.
— O, zamilczmy o tem, co było wczoraj. Co się stało, to już zapomniane i przebaczone. Ci ludzie musieli cię chyba dotknąć do żywego?
— Nadzwyczajnie.
— Skoro ich już tak długo ścigasz, to byłoby przecież głupotą puszczać ich teraz właśnie, kiedy już prawie pewny jesteś ich ujęcia, gdybyś tylko chciał.
— Skąd wiesz o tem?
— Wnoszę z tego, co podsłuchałem. Wszak wiadomo ci, dokąd zamierzają się udać?
— Przeciwnie. Brak właśnie wiadomości zniewala mnie wyrzec się dalszego ścigania. Umknęli mi wczoraj znowu i nie wiem, dokąd. Teraz musiałbym szukać, badać, dowiadywać się, a zanimbym zdobył coś pewnego, będą już dawno za siódmą górą i za siódmą rzeką. Wolę więc zaniechać tego.
Teraz przybrał minę tajemniczą i rzekł:
— Przekonasz się teraz, że nie jestem mściwy, effendi. Wyświadczę ci wielką przysługę, skoro ci powiem, gdzie możesz znaleźć tych ludzi.
— Ach, ty wiesz o tem? Dokądże pojechali?
— Do Głogowiku. Pytali mnie, jak daleko tam i musiałem im drogę opisać.
— A to znakomite! — zawołałem uradowany. — To nader ważna dla mnie wiadomość. W takim razie dziś jeszcze wyruszymy do Głogowiku. Ale czy dowiemy się tam o kierunku ich dalszej drogi?
— O to nie potrzebujesz wcale pytać, bo ja już wiem o tem.
— W takim razie byli oni względem ciebie bardzo skłonni do zwierzeń!
— O nie! Podsłuchałem to wszystko.
— Tem lepiej, gdyż wobec tego nie obawiam się, że cię umyślnie w błąd wprowadzili. A zatem dokąd dążą?
— Do Fandiny. Miejscowość ta leży po drugiej stronie Driny. Tam chcą się przez czas jakiś zatrzymać i tam możesz ich schwytać.
Nie wątpiłem ani na chwilę, że podróż ich do Fandiny była zmyślona. Mimoto powiedziałem:
— Czy znasz drogę z Głogowiku do Fandiny?
— Nawet bardzo dobrze. Pochodzę z tamtych stron. Będziecie przejeżdżali przez bardzo zajmujące okolice, naprzykład koło Czartowej Skały.
— Czemu się tak nazywa?
— Jesteś chrześcijanin i wiesz zapewne, że Izę Ben Marryam kusił szatan. Zamiar mu się nie udał, więc się zabrał i odbył na tej skale pierwszy spoczynek. Gorejąc piekielnym gniewem, uderzył pięścią w górę tak, że olbrzymia skała pękła na dwoje. Przez tę czeluść prowadzi teraz droga, którą musicie jechać.
— To jest podanie?
— Nie, to jest prawda. Dlatego ta skała nazywa się Czartową.
— Bardzo jestem ciekaw ją zobaczyć.
— Potem będzie prowadzić droga przez gęsty las, gdzie pomiędzy skałami leży słynna Dżewahiri maghara[13].
— A co w niej ciekawego?
— Boginka kochała się w człowieku śmiertelnym. Władca krainy rusałek zlitował się nad jej miłosną męczarnią i pozwolił jej należeć do ukochanego pod warunkiem, że się wyrzeknie swoich własności, przybierze ludzką postać i stanie się śmiertelną. Zgodziła się na to, wobec tego wolno jej było zejść na ziemię. Gdy jednak tu stanęła, kochanek złamał jej wiarę. Z rozpaczy zamknęła się ona w swej jaskini, gdzie rozsypała swoje klejnoty i rozpłynęła się we łzach. Kto bez ciężkiej zbrodni na sumieniu wejdzie do tej jaskini, znajduje jeden z tych kamieni. Wielu, bardzo wielu weszło tam ubogimi, a wyszli jako bogaci, gdyż drogie kamienie bogini są niespotykanej nigdzie wielkości i czystości.
Przypatrzył mi się badawczo z podełba, aby zobaczyć, jakie wrażenie zrobiło na mnie podanie. A więc to była przynęta, zapomocą której on dostarczał ofiar węglarzowi! Jeśli się uwzględni zabobonność tamecznej ludności, nie ma się czemu dziwić, że znaleźli się nawet ludzie bogaci, którzy dali się zwabić tą głupią historyjką.
Ze szczególnym akcentem dodał gospodarz:
— Ja sam znam kilku ludzi, którzy znaleźli takie cenne kamienie.
— A ty nie szukałeś?
— Jestem już na to za stary. Nie można mieć więcej lat, niż czterdzieści.
— A więc bogini woli młodych mężczyzn od starych! Powinieneś był zabrać się do tego wcześniej.
— Wówczas nie wiedziałem jeszcze nic o jaskini, ale ty masz jeszcze czas; jesteś młody.
— E! Jestem bogaty i posiadam tyle pieniędzy przy sobie, że mógłbym sobie kupić taki dyament.
Spojrzałem mu w oczy z pozorną swobodą i zauważyłem, że się zmienił na twarzy. Jeśli on chciał mnie znęcić dyamentami, to ja założyłem na wędkę złoto dla niego. Staraliśmy się nawzajem jeden drugiego wziąć na haczyk. On postanowił mnie zwabić do jaskini, a ja jego zabrać z sobą do węglarza.
— Taki jesteś bogaty? — zawołał zdumiony. — Myślałem to sobie. Wszakże sam twój koń więcej wart, niż całe moje mienie. Ale nadzieja znalezienia dyamentu rusałki powinna cię mimoto pobudzić.
— Nie przeczę, ale nie wiem, gdzie leży jaskinia. Może mi jej położenie opiszesz?
— Toby nie wystarczyło. Musisz się udać do węglarza Szarki, a on ci drogę wskaże.
— Co to za człowiek?
— Bardzo pobożny, samotny węglarz, który za mały bakszysz oprowadza obcych po jaskini.
Gospodarz zadawał sobie dużo trudu, żeby mnie zapalić do zwiedzenia groty. Udawałem, że wierzę w każde jego słowo i prosiłem, żeby mi opisał drogę do Głogowiku, on natomiast oświadczył gotowość dania jednego z parobków na przewodnika.
— Czy on zna także drogą z Głogowiku do Skały Czartowej i Jaskini Klejnotów? — zapytałem.
— Nie, on jeszcze nigdy tam nie był.
W twarzy gospodarza odmalowało się napięte oczekiwanie, które dobrze rozumiałem. Wspomniałem o wielkiej sumie pieniędzy, którą rzekomo nosiłem przy sobie. Czy miał je dostać tylko węglarz, albo podzielić się niemi z pięciu naszymi przeciwnikami, a on, który mnie im do rąk dostawił, miałby pójść z niczem? A jeżeliby mu nawet coś dali, to byłaby to drobnostka. Jemu uśmiechała się nadzieja zdobycia wszystkiego dla siebie!
To mu się snuło po głowie. Osiągnąłem to, co było mojem życzeniem; gospodarz pragnął sam zostać naszym przewodnikiem, nie chciał się tylko narzucać. Ułatwiłem mu to, mówiąc:
— Nie chciałbym tak często zmieniać przewodnika. Nie wiem, czy znajdę w Głogowiku kogoś, kto zaprowadziłby mnie do Fandiny! Wolałbym kogoś, kto zna całą drogę.
— Hm! To nie tak łatwo. Ilebyś zapłacił?
— Dam chętnie dwieście, albo i dwieście pięćdziesiąt piastrów, oczywiście razem z wiktem.
— No, to mógłbym cię sam zaprowadzić, effendi, jeśli się zgodzisz.
— Owszem. Każę zaraz siodłać konie.
— A gdzież twoje konie?
— U owczarza, któremu przyniosłem pozdrowienia od syna. Zatrzymałem się u niego, ponieważ wiedziałem, że u ciebie są moi wrogowie. Ale — coś mi jeszcze na myśl przychodzi: mówiłeś o wielkiej wartości mego konia; przecież nie widziałeś go wcale.
— Tych pięciu jeźdźców wspominało o nim i nie mogli się go dość nachwalić.
— Tak, im szło nietylko o mnie, lecz także o mego konia. Ale ta chętka musi ich opuścić. Nie dostaną ani mnie, ani konia, lecz wpadną w moje ręce.
Wyraziłem się tak zarozumiale, ażeby się przekonać, jak on się wobec tego zachowa. Usta mu zadrgały, lecz powstrzymał się od ironicznego uśmiechu i powiedział:
— Jestem tego pewien. Czem oni wobec was!
— A więc bądź gotów. Za pół godziny będziemy koło brodu.
Skinąłem mu jeszcze przyjaźnie głową i odeszliśmy. Po drodze rzekł hadżi:
— Zihdi, wierz mi, że mnie tłumiona złość omal nie zadusiła. Ja nie potrafiłbym być taki grzeczny z tym łotrem. Czy tak będzie i nadal?
— Na razie. Musimy go sobie pozyskać.
— To ty sobie z nim rozmawiaj. Na moją gotowość do rozmowy niech on nie liczy.
Zacny owczarz zakłopotał się prawdziwie, dowiedziawszy się, że konakdżi nas poprowadzi zamiast parobka, który miał być naszym przewodnikiem z jego polecenia. Uspokoiłem go zapewnieniem, że mi oberżysta nic zaszkodzić nie może.
Pożegnanie było serdeczne.
Gdy przybyliśmy nad bród, czekał tam już konakdżi. Siedział na niezłym koniu i uzbrojony był w nóż, pistolety i długą flintę. Zanim konie weszły w wodę, zwrócił się na wschód, wyciągnął rękę i rzekł:
— Niechaj Allah będzie przed nami i za nami. Niechaj pozwoli spełnić się waszemu przedsięwzięciu. Allah l’ Allah, Mohammed Rassuhl Allah!
Było to proste bluźnierstwo. Allaha wzywał do pomocy w wykonaniu morderstwa dla rabunku! Spojrzałem mimowoli na Halefa; on przygryzł wargi, ruszył ręką w stronę harapa, a potem powiedział:
— Allah zna uczciwego i błogosławi jego dziełu; niesprawiedliwy natomiast idzie do piekła!
Jazda do Głogowiku trwała prawie tak samo jak odbyta wczoraj. Ponieważ nie mieliśmy się zatrzymywać, jak dnia poprzedniego, spodziewaliśmy się dotrzeć tam już po południu.
Mówiło się niewiele. Nieufność zamknęła usta moim towarzyszom, a konakdżi nie próbował przełamać małomówności. Obawiał się pewnie obudzić jakiem słowem niebacznem podejrzenia, które uśpił, jak mu się zdawało.
Okolica była górzysta, ale tak mało zajmująca, że niema o niej nic do powiedzenia. Ilekroć przyjechaliśmy do jakiej wsi, napełniała nas jej nędza taką odrazą, że staraliśmy się minąć ją jak najprędzej.
Głogowik leży na słynnym niegdyś, górskim szlaku, który zaczyna się w Toli Monastyr, wije się prawie wprost na północ między Treską a Driną i kończy po nagłym zwrocie ku wschodowi w Kakandelen. Drogę tę ledwie było teraz widać.
Gdy ujrzeliśmy Głogowik przed sobą, zatrzymał Halef konia i przebiegł posępnym wzrokiem po nędznych chałupach. Na wzgórzu stała kapliczka, na dowód, że część mieszkańców, albo i cała ludność wyznaje chrześcijaństwo.
— O joj! — rzekł. — Czy tu się zatrzymamy, effendi?
— Chyba nie — odrzekłem, pytając wzrokiem przewodnika. — Dopiero druga godzina po południu. Napoimy konie i pojedziemy znów dalej. Prawdopodobnie jest we wsi jakiś zajazd?
— Jest, ale pewnie nie będzie odpowiedni dla ciebie — rzekł konakdżi.
— Dla nas wystarczy.
Dotarliśmy do pierwszych domów i ujrzeliśmy człowieka, leżącego w trawie, który usłyszawszy tętent naszych koni, zerwał się i wytrzeszczył na nas oczy. Był szczęśliwym posiadaczem ubrania, którego prostoty mógłby mu Papuas pozazdrościć. Spodnie, ale jakie! Prawa nogawica sięgała wprawdzie do kostki, ale była z obu stron rozpruta i miała wprost dziurę na dziurze. Lewa kończyła się już pod biodrem, ugarnirowana nieopisaną ilością frendzli i nitek. Koszula była bez kołnierza i prawego rękawa. Została na niej jeszcze tylko połowa lewego rękawa. Część dolną koszuli oddarto mu kiedyś najprawdopodobniej, gdyż pomiędzy nią a górnym końcem spodni widniał pas nigdy nie mytej, ale żywej ludzkiej skóry. Głowę owinął ten dandys potężnym turbanem z materyi, dla której byłaby najodpowiedniejszą marka „ścierki do szorowania“. Kilka kogucich piór chwiało się majestatycznie na tem okryciu głowy. Uzbrojenie jego stanowiła stara, niemal w półkole zakrzywiona, szabla. Czy to była tylko w wysokim stopniu zardzewiała klinga szabli, czy też broń ta tkwiła w pochwie skórzanej, trudno było rozróżnić.
Przypatrzywszy nam się dobrze, popędził ten gentleman, jak szalony, wywinął szablą dokoła głowy i zaczął wrzeszczeć ze wszystkich sił:
— Jabandżylar, jabandżylar! — obcy, obcy! Otwierać okna, otwierać okna!
Ten niezbity dowód, że znajduję się w kraju cywilizowanym, zaimponował mi nadzwyczajnie. Jaka tu panowała karność, można było poznać po pośpiechu, z jakim wszyscy męscy i żeńscy, starzy i młodzi mieszkańcy wsi posłuchali wrzasku.
Gdzie tylko była jaka dziura w domu, czy to drzwi, czy to okno, czy też dosłownie dziura w rozsypującej się ścianie, tam ukazała się twarz, lub coś podobnego. Zdawało mi się przynajmiej, że rozpoznaję twarze, chociaż widziałem właściwie tylko chustę i dwoje oczu, zarost, a między temi trzema rzeczami coś nieokreślonego, a nie mytego zarazem.
To, co oblizany alfabetem i jego skutkami człowiek umieszcza za domem, ażeby, gromadząc się spokojnie i bez przeszkody, stało się kiedyś „kopalnią złota“ dla rolnika, to sypano tutaj pod przedniemi ścianami chat i to stale tam właśnie, kędy musieli wchodzić i wychodzić bogowie opiekuńczy domu.
Można było całą wieś objąć okiem. Nie wiem, dlaczego wpadłem na ten pomysł architektoniczny, żeby szukać komina. Zrodziła się we mnie ta idea, ale okazała się nieziszczalną, bo ani śladu komina nigdzie nie dostrzegłem.
Na wysokim brzegu stał domek z dachem, zapadniętym ze strony prawej i lewej, z tyłu i z przodu. W przedniej ścianie powstała taka szpara, że czyniła drzwi zupełnie zbytecznemi. Z drogi wiejskiej wiodły na górę kamienne schody, ale została z nich tylko płyta na samej górze i na dole. Ktoby chciał po nich chodzić, musiałby być albo strzelcem alpejskim z żelazami do wspinania się, albo akrobatą z drążkiem do skakania.
Okiennic, ani drzwi drewnianych, zdaje się, nie było, a jak otwarte były domy, tak otwarci byli ich mieszkańcy, gdyż nie widziałem ani jednej osoby, którejby się ze zdumienia nad nami usta nie otwarły na oścież.
Nasz przewodnik zatrzymał się przed najokazalszym budynkiem w tej miejscowości. Ocieniały go dwie potężne sosny, dlatego prawdopodobnie uważał gospodarz za zbyteczną naprawę zawalonego na poły dachu. Dom leżał tuż nad zboczem góry. Stąd też spływał strumyczek przed same drzwi i łączył się tam we wspomnianej „kopalni złota“ z odmiennym chemicznie płynem. Dokoła tego „basenu estetycznych wyobrażeń“ leżało kilka kloców, o których opowiadał nam konakdżi, że tworzyły niegdyś amfiteatr zebrań publicznych, gdzie już niejedną wstrząsającą światem kwestyę załatwiono słowami, pięściami, a w końcu nawet nożami.
Usiedliśmy na tych politycznych klocach i napoiliśmy konie, ale powyżej miejsca, w którem się łączą, oba rodzaje strumyków. Przewodnika posłaliśmy do domu na poszukiwania, gdyż Halef odważył się stwierdzić, że jest głodny i że musi coś zjeść koniecznie.
Naraz usłyszeliśmy z wnętrza domu głośny duet: kobieta krzyczała cienkim głosem, basem zaś przeklinał konakdżi. Niebawem zjawiła się ta para artystów w drzwiach i to w ten sposób, że bas wyciągał dyskant za łachman, który właściciele bujnej wyobraźni przy szczególnie korzystnych warunkach nazwaliby fartuszkiem.
Mieliśmy ich spór rozstrzygnąć wyrokiem. Bas ciągle twierdził w contra C, że chciałby coś zjeść, bo jest głodny, a sopran oświadczał stanowczo w trzy razy podkreślonem B, że nie ma nic do jedzenia.
Halef załagodził sprzeczkę na swój sposób, biorąc wyższy głos duetu za ucho i znikając z nim wewnątrz domu.
Upłynęło z pół godziny, zanim znowu się zjawił. Podczas tego panowała w gościnnych komnatach niepokojąca wprost cisza. Ukazał się wreszcie w towarzystwie gospodyni, miotającej przekleństwa w jakiemś narzeczu, którego wcale nie rozumiałem. Starała się przytem wydrzeć Halefowi jakąś flaszkę, lecz on trzymał ją dzielnie.
— Zihdi, jest coś do picia! — zawołał tryumfująco. — Ja to odkryłem!
Podniósł flaszkę do góry. Gospodyni usiłowała mu ją wyrwać koniecznie, krzycząc równocześnie bezustanku. Z potoku jej słów rozróżniałem tylko zgłoski „bullik jak“.
Jakkolwiek z moją znajomością języka tureckiego wszędzie dawałem sobie radę, to jednak nie wiedziałem, co znaczy: „bullik jak“.
Wreszcie wyciągnął hadżi harap z za pasa, aby się uwolnić od natarczywości niemiłej Hebe. Kobieta cofnęła się o kilka kroków i stanęła, śledząc dalej przerażonym wzrokiem, co Halef pocznie.
On zaś wyciągnął korek, zrobiony ze skrętka szmacianego, skinął mi flaszką zalotnie i przyłożył ją do ust.
Barwa napoju nie była ani ciemna, ani jasna. Nie mogłem rozpoznać, czy to raki było rzadkie, czy gęste. W każdym razie byłbym potrzymał butelkę przed napiciem się pod światło, a potem pod nosem. Halef jednak tak był uradowany tem, co znalazł, że nie pomyślał o takiej próbie. Pociągnął haust spory i długi.
Znałem już hadżego dość długo, ale takiej miny, jak teraz, nie widziałem jeszcze u niego. Twarz zmarszczyła mu się naraz w tysiąc fałdów. Starał się widocznie płyn wypluć, ale przestrach odebrał dolnej części twarzy wszelką zdolność do ruchu. Otworzył usta przerażająco szeroko. Trwało to zaś już tak długo, że zląkłem się, iż dostał kurczu szczęki, na co, jak wiadomo, najlepiej skutkuje mocny policzek.
Tylko język zachował częściowo ruchomość. Pływał po zwolna i tłusto ściekającem po wargach raki, jak pijawka, wrzucona do kwaśnego mleka. Do tego podniósł hadżi brwi tak wysoko, że dotykały niemal brzegu turbanu, a powieki zacisnął tak mocno, jak gdyby nie chciał już nigdy świata oglądać. Obie ręce wyciągnął przed siebie i rozczepierzył wszystkich dziesięć palców, jak mógł najszerzej. Flaszkę wrzucił w pierwszej chwili przerażenia do kałuży z połączonymi płynami, skąd wydobyła ją gospodyni z narażeniem życia, brodząc w nich po kolana. Przytem podniosła głos ponownie i zaczęła kląć z całej siły. Z tego, co mówiła, zrozumiałem znów tylko szlachetne runy, „bullik jak“.
Halef nie przestawał być „żywym obrazem“, przystąpiłem więc doń i spytałem:
— Cóż to? Czego się napiłeś?
— Grr... gh... grr — zabrzmiało w odpowiedzi. Nie były to wyrazy artykułowane, ale zrozumiałe dla wszystkich.
— Zapanuj nad sobą! Cóż to było?
— Grrr... gh... gl grrr!
Wciąż jeszcze ustnie zamykał i trzymał wypreżone ręce i palce. Tylko oczy się otwarły i spojrzały na mnie beznadziejnie, umierająco.
— Bullik jak! — zawołała stara w odpowiedzi na moje pytanie.
Przebiegłem w myśli wszystkie słowniki, jakie miałem kiedykolwiek w ręku, ale daremnie. „Bullik jak“ nie mogłem wcale zrozumieć. „Jak“ to chyba nie był wół tybetański, Yak!
— Zamknij usta i wypluj to wszystko! — radziłem mu.
— Grrr!
Zbliżyłem się do jego ust otwartych, a woń powiedziała mi wszystko. Równocześnie pojąłem także znaczenie słów gospodyni. Posługiwała się miejscowem narzeczem i zamiast „bullik jak“ powinna była powiedzieć „balyk jaghi“, czyli rybi olej, tran. A więc hadżi napił się tranu.
Gdy powiedziałem to towarzyszom, wybuchnęli głośnym śmiechem. Ten objaw uczucia, pozbawionego wszelkiego szacunku, sprawił, że pewny zawsze siebie hadzi w tej chwili stał się napowrót sobą. Złożył ręce, wyrzucił tran z ust, skoczył ku śmiejącym się i krzyknął w największym gniewie:
— Będziecie cicho, dzieci czarta, synowie i bratankowie jego babki! Jeśli wam się śmiać ze mnie zachciewa, to spytajcie wpierw, czy ja pozwolę! Skoro to dla was tak zabawne, to każcie sobie podać flaszkę i napijcie się tego oleju rozpaczy! Jeśli potem także będziecie się śmiali, to się zgodzę.
Odpowiedział mu śmiech jeszcze głośniejszy. Zawtórowała nawet gospodyni. Nato rzucił się hadżi ku niej z wściekłością i zamachnął się harapem. Szczęściem uderzył tylko w powietrze, gdyż kobieta jednym skokiem, niebezpiecznym prawie dla życia, zniknęła za drzwiami.
Nie rzekłszy ani słowa więcej, położył się Halef nad strumyczkiem na ziemi, wetknął weń twarz i wypłukał usta, jak mógł najstaranniej. Ja wyjąłem z kapciucha trzy dobre szczypty tytoniu i kazałem mu wziąć na zęby i ciągle żuć, aby zniweczyć ten smak okropny. Skutki tego nieszczęsnego haustu były tem bardziej nadzwyczajne, że tran, jak się potem dowiedziałem, był bardzo stary.
Kobieta, rozgniewana zrazu gwałtownem porwaniem domniemanego raki, dała się przebłagać skutkom niezwykłego napoju i przyniosła teraz zatajoną przedtem, niepełną, flaszkę prawdziwego raki. Halef zabrał się do niej gorliwie, gdyż nawet tytoń nie zdołał przezwyciężyć zupełnie stęchłego tranu.
Potem poszedł Halef, jak gdyby bez wyraźnego zamiaru, na bok, ale zanim zniknął za gospodą, dał mi tajemny znak, żebym podążył za nim. Uczyniłem to po małej chwili.
— Zihdi, mam ci coś powiedzieć, o czem tamci nie powinni nic usłyszeć — rzekł. — Kobieta twierdziła, że nie posiada ani potraw, ani napojów. Nie wierzyłem jej jednak, ponieważ w konaku zawsze musi się coś znajdować. To też szukałem wszędzie, chociaż ona sprzeciwiała się temu. Najpierw zauważyłem flaszkę tego nieszczęścia do wywrócenia żołądka. Nie chciała mi jej dać, ale ja zabrałem przemocą, gdyż nie rozumiałem, co mówiła. Potem przyszedłem do skrzyni i znalazłem w niej kepek[14]. Jak to pachnęło szczególnie i ponętnie! Nie zapomniałem jeszcze tej woni, gdyż poznałem ją dopiero wczoraj.
Zaczerpnął powietrza. Wiedziałem już, co nastąpi. Odkrył szynkę; to było pewne.
— Czy sądzisz, zihdi — zaczął znowu — że prorok rzeczywiście dobrze archanioła pojął, co do wieprzowiny?
— Myślę, że Mohammed albo tylko śnił, albo tylko uroił sobie, że mu się objawił anioł. Wskutek jego szczególnego sposobu życia i zawiłego rozmyślania podnieciła się jego wyobraźnia chorobliwie. Miewał chajalar[15], w których ukazywały mu się rzeczy nieistniejące. On widział zjawiska, których w rzeczywistości nie było, oraz słyszał głosy, wychodzące z jego własnego mózgu. Zresztą jestem przekonany, że zakaz jedzenia świńskiego mięsa wydał za przykładem Muzy[16].
Panie, sprawiasz mi ulgę. Pomyśl sobie, że wiedziony zapachem sięgnąłem głęboko między otręby. Poczułem jakieś twarde wielkie i małe przedmioty i wydobyłem je. Były to kiełbasy i szynki. Włożyłem je napowrót do skrzyni, ponieważ stara narzekała, że ją ograbiam, a nie mogłem przecież jej powiedzieć, że za to zapłacę. Napełniłbyś duszą moją wdzięcznością, gdybyś poszedł do niej i kupił kiełbasą i kawałek szynki. Czy zrobisz mi tę przyjemność, ale pokryjomu. Tamci nie powinni się oczywiście niczego domyślić.
Hadżi z wielkim zapałem nazywał siebie zawsze synem i wyznawcą proroka, a teraz żądał, żebym mu potajemnie kupił szynki i kiełbasy! Mimo to nie zdziwiłem się zbytnio tem jego życzeniem. Gdybym go był w pierwszych miesiącach naszej znajomości zachęcał, żeby jadł mięso chanzir el hakir, „wzgardzonej świni“, byłbym usłyszał wyrazy srogiego gniewu i musiał wyrzec się nadal jego towarzystwa. Dotknięcie jednego włoska świńskiej sierści czyni muzułmanina nieczystym i wymaga troskliwych ablucyi. A teraz chciał nawet wchłonąć w swe ciało mięso tego wzgardzonego zwierzęcia! Nieświadomie stał się dzięki obcowaniu ze mną nietylko pod względem zapatrywań, lecz także w wykonywaniu przepisanych praktyk bardzo niedbałym wyznawcą Islamu.
— No? — zapytał, gdy mu zaraz nie odpowiedziałem. — Mamże wątpić, czy spełnisz mą prośbą, zihdi?
— Nie, Halefie! Skoro smok isztah[17] rzuca się w twojem wnętrzu, gotów jestem jako twój przyjaciel uwolnić cię od tej przykrości. Nie będziesz wiecznie cierpiał mąk, które on ci sprawia. Pomówię z tą kobietą.
— Zrób to, tak, zrób to! Napisano jest, że Allah za każde dobrodziejstwo, wyświadczone drugiemu, odpłaca tysiąckrotnie.
— Zdaje ci się więc, że Allah wynagrodzi mnie tysiąckrotnie za to, że kupię ci wieprzowiny?
— Tak, ponieważ nie polecił prorokowi zakazywać używania tego mięsa i ucieszy się tem, że ja okażą temu niewinnemu zwierzęciu zasłużoną cześć.
— Ja jednak sądzą, że świnia nie będzie tego uważała za zaszczyt, jeśli ją przerobią na szynkę i kiełbasy.
— Ależ to jej przeznaczenie, a każde stworzenie, spełniające swoje przeznaczenie, należy nazwać szczęśliwem. Prorok głosi, że śmierć to szczęście, zarżnięcie zatem jest dla świni czemś dobrem, za czem powinna tęsknić. Idźno do gospodyni, ale nie pokaż tamtym, co przynosisz. Ja wrócę do nich drugą stroną domu, żeby nie wiedzieli, iż rozmawialiśmy tutaj.
Oddalił się; ja zaś ujrzawszy, że dom ma drzwi także z tyłu, wszedłem do środka.
Zdawało się dotychczas, że kobieta jest sama w izbie. To też zdziwiłem się, usłyszawszy teraz dwa głosy. Stanąłem nadsłuchując. To konakdżi rozmawiał z nią tak, że rozumiałem wszystko dość dobrze. Gospodyni posługiwała się wprawdzie dyalektem, ale starała się mówić dla niego zrozumiale, co oczywiście i mnie się przydało.
— Więc oni tu zajechali — mówił konakdżi. — Czy nie powiedzieli ci, że my także przyjedziemy?
— Owszem, o tem mówili, lecz nie wspomnieli, że i ty będziesz przytem. Ostrzegali, że twoi towarzysze to bardzo źli ludzie. Dlatego nie chciałam nic dać im do picia.
— To było z twojej strony błędem. Właśnie, ponieważ to ludzie tak niebezpieczni, ja muszę z nimi w dobrym stosunku pozostawać, a ty także nie powinnaś pokazać, że ich zamiary przenikasz. Masz może dla mnie jakie polecenie?
— Tak. Nakazywali, żebyś tutaj nie nocował pod żadnym warunkiem, nawet gdybyście bardzo późno przybyli, lecz żebyś z nimi pojechał do Junaka.
— Czy on będzie w domu?
— Tak. Był tu dopiero przedwczoraj i opowiadał, że teraz przez pewien czas nie będzie domu opuszczał.
— Czy wszyscy jeźdźcy mieli się dobrze?
— Nie. Ten stary z ręką zranioną jęczał ciągle. Musieli z niej zdjąć opatrunek i ochłodzić ją wodą. Gdy wsiadł znowu na konia, dostał sowuk zarsmaki[18] i chwiał się na siodle. Czy długo tu zabawisz z tym obcym?
— Zaraz ruszymy. Oni również nie powinni wiedzieć, że mówiłem z tobą o jeźdźcach i o Junaku; dlatego odchodzę.
Słyszałem, jak się oddalił i wyszedłem także z domu na minutę. Należało się bowiem zabezpieczyć przed tem, żeby kobieta nie domyśliła się, że ja słyszałem cokolwiek.
Kto był ten Junak? To serbskie słowo oznacza bohatera, a używa się także jako imię. Prawdopodobnie miano tu na myśli handlarza węgli, który jeździł z wyrobami węglarza Szarki.
Gdy głośnym krokiem wróciłem znowu do domu, spotkałem się z kobietą i oznajmiłem cel mych odwiedzin. Okazała się skłonną spełnić to życzenie, spytała jednak, przypatrując mi się z niedowierzaniem:
— A są pieniądze, panie? Nie mogę nic darować.
— Mam pieniądze.
— A zapłacisz?
— Naturalnie.
— To nie jest tak naturalne, jak ci się wydaje. Jestem chrześcijanka i mnie wolno to mięso jeść, oraz innym chrześcijanom sprzedawać. Gdybym jednak odstąpiła z tego muzułmaninowi, popełniłabym błąd i zamiast pieniędzy otrzymałabym karę.
— Nie jestem Mahometaninem, lecz chrześcijaninem.
— A jednak jesteś taki niebez...
Zatrzymała się. Chciała powiedzieć niebezpieczny, opamiętała się jednak w czas i dodała czemprędzej:
— Spróbuję ci uwierzyć. Chodź więc i odkrój sobie tyle, ile chcesz.
Wziąłem kiełbasę, ważącą ze trzy ćwierci kilograma, a do tego z pół kilograma szynki. Zażądała zato pięć piastrów, a gdy jej dałem o trzy piastry więcej, spojrzała na mnie wielce zdziwiona.
— Czy mam to wziąć rzeczywiście? — spytała z powątpiewaniem.
— Tak, lecz zato poszukasz mi czegoś do zawinięcia tych rzeczy.
— A co to ma być? Czy kiagad[19].
— To najlepsze, ale nie śmie być powalany.
— Nie jest powalany, bo go nie posiadamy wcale. Skąd mógłby się tu we wsi wziąć kawałek papieru? Dostaniesz coś innego, mianowicie kawał z gymlek[20] mego męża, której już nie nosi.
Poszła do kąta, w którym leżały rozmaite rupiecie i wyciągnęła coś bardzo podobnego do szmaty, używanej już przez całe lata do wycierania zakopconych szkiełek do lamp i brudnych garnków. Oddarła z tego kawałek, owinęła nim szynkę i kiełbasę i podała mi paczkę, mówiąc:
— Bierz i używaj. Jestem w tych stronach znana jako najlepsza tuzlama[21]. Nie często chyba jadałeś coś tak smacznego.
— Wierzę ci — odrzekłem uprzejmie. — Wszystko, co tutaj widzę, ma barwę i zapach mięsa marynowanego, a ty sama wyglądasz tak, jak gdybyś razem z szynką leżała w rozczynie solnym, a potem wisiała w kominie. Zazdroszczę twemu towarzyszowi życia.
— O panie, nie mów za wiele. Są tu w kraju o wiele piękniejsze odemnie — zawołała mile połechtana.
— Mimoto rozstaje się z tobą ze świadomością, że nieraz chętnie sobie ciebie przypomnę. Niechaj żywot twój pachnie i błyszczy się jako skórka na szynce.
Wyszedłszy, starałem się pozbyć paczki jak najrychlej i włożyłem ją do torby przy siodle Halefa. Nie zauważył tego nikt oprócz niego. Reszta przypatrywała się wieśniakom, którzy powoli poprzychodzili z ciekawości.
Ów człowiek, który za naszem zbliżeniem się uciekł był z krzykiem, stał teraz obok drugiego o postawie pełnej godności. Obaj rozmawiali z sobą z zajęciem. Właśnie w chwili, gdy paczkę schowałem szczęśliwie, przystąpił pierwszy z nich do naszego przewodnika konakdżego i rozpoczął z nim cichą, ale ożywioną naradę. Następnie zwrócił się do mnie, wetknął ostrze szabli do ziemi, oparł ręce na rękojeści, przybrał minę baszy o trzech buńczukach i zapytał:
— Ty jesteś cudzoziemcem?
— Tak — odrzekłem uprzejmie.
— I przejeżdżasz przez naszą wieś?
— Zamierzam zaiste — odpowiedziałem jeszcze uprzejmiej.
— A więc znasz twoją powinność?
— Co masz na myśli?
To było poprostu wspaniałe. Bawił mnie ten człowiek. Im większą uprzejmość okazywałem ja względem niego, tem groźniejszem stawało się jego oblicze. Usiłował zrobić na nas wrażenie.
— Obowiązany jesteś złożyć daninę — oświadczył.
— Podatek? Jakto?
— Każdy obcy, przejeżdżający przez naszą wieś, musi zapłacić.
— Dlaczego? Czy obcy wyrządzają jakie szkody, które muszą wynagradzać?
— Nie pytaj o nic, lecz płać!
— A ile?
— Po dwa piastry od osoby. Jest was czterech, gdyż konakdżi się nie liczy, jako nasz znajomy i dziecko tego kraju. Ty jesteś dowódcą tych ludzi, jak mię pouczono i masz zapłacić ośm piastrów.
— Powiedz mi przynajmniej, kim ty jesteś?
— Jestem feriki ameje dajr eminlikin[22], tej miejscowości.
— W takim razie jesteś naprawdę znaczną osobą. Co będzie, jeśli nie zapłacę?
— Zafantuję was.
— A kto nakazał brać podatek od każdego obcego?
— Ja i kiaja.
— Czy on także się tutaj znajduje?
Wskazał na owego pełnego godności mężczyznę, z którym rozmawiał poprzednio. Ten patrzył teraz na mnie wzrokiem pełnym oczekiwania.
— Przywołaj go! — rozkazałem.
— Na co? Co ja każe, to się musi stać i to natychmiast, bo...
Zrobił groźny ruch szabla.
— Cicho! — odrzekłem mu. Podobasz mi się nadzwyczajnie, ponieważ postępujesz wedle moich zasad. Również i to stać się musi, czego ja żądam. Nie zapłacę podatku.
— W takim razie zabierzemy wam tyle rzeczy, żeby wystarczyły na pokrycie tej kwoty.
— Nie łatwoby to wam przyszło.
— Oho! Dowiedzieliśmy się już, co wy za jedni. Jeżeli nie posłuchacie, dostaniecie baty.
— Trzymajno język na wodzy, jestem bowiem przyzwyczajony, żeby ze mną postępowano z szacunkiem. Podatku nie zapłacę, widzę jednak, że jesteś biedak i daruję ci z łaski dwa piastry.
Sięgnąłem już do kieszeni, ale wstrzymałem się, gdyż on podniósł szablę, zaczął nią wywijać przed moim nosem i zawołał:
— Co, może bakszysz? Mnie, który jestem bekdżi i kajyrdży[23] tej gminy! To obraza, za którą muszę jak najsurowiej cię ukarać. Podwoję ci ten podatek. Jak mam się z tobą obchodzić? Z uszanowaniem? Jesteś czapkyn[24] dla którego nie żywię ani odrobiny szacunku. Stoisz tak nizko podemną, że ciebie wcale nie dostrzegam, bo...
— Milcz! — przerwałem mu. — Skoro mnie nie widzisz, to mnie poczujesz. Zabieraj się, bo dostanies: baty!
— Co? — ryknął. — Baty? Ty mówisz to mnie człowiekowi znaczenia i powagi, będąc sam wobec mnie zdechłym szczurem i myszą zagłodzoną? Tu stoję ja a tu moja szabla! Kto zabroni mi zakłuć ciebie? Byłoby na świecie mniej o jednego hultaja. Ty razem z twoimi towarzyszami.
Znów mu przerwano. Halef położył mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— Milcz raz wreszcie, bo effendi weźmie się do ciebie naprawdę i wyliczy podatek tam, skąd go nie będziesz mógł zabrać.
Wtem pchnął wachmistrz gminny hadżego tak silnie, że ten zatoczył się wstecz o kilka kroków.
— Robaku! — krzyknął. — Ośmielasz się dotykać najwyższego urzędnika miejscowości? To zbrodnia, którą należy ukarać natychmiast. Nie ja, lecz ty otrzymasz baty. Do mnie kiajo, do mnie ludzie! Przytrzymajcie tego człowieczka! Dostanie swoim własnym harapem.
Kiaja podniósł już nogę, by się zbliżyć, ale ją postawił czemprędzej napowrót. Nie podobał mu się widocznie wzrok, jaki ja na niego rzuciłem. Przykład jego sprawił, że i reszta nie usłuchała wezwania dowodzącego generała publicznego bezpieczeństwa.
— Zihdi, można? — spytał Halef.
— Tak — skinąłem mu głową.
Osce i Omarowi wystarczył jeden znak. Za chwilę leżał pan generał na ziemi, plecyma do góry. Osko przytrzymał go za ramiona, a Omar klęknął mu na nogach. Biedak wrzeszczał, ale go Halef przekrzyczał:
— Patrzcie, mężowie i niewiasty, jak wypłacim podatek temu głosicielowi wielkich słów. On dostanie najpierw, a potem przyjdzie kolej na każdego, kto się odważy przyjść jemu z pomocą. Kiaja na sam początek! Ile ma otrzymać, effendi?
— Zażądał ośm piastrów.
Nie dodałem nic więcej, lecz Halef poznał z mej miny, że chce, by postąpił łaskawie. Wymierzył więc ośm batów i to tylko dla formy. Z pewnością bardzo nie bolały, ale sprawiły potężne wrażenie. Zaraz po pierwszem uderzeniu zamilkł „dowodzący generał“. Gdy go puszczono, wstał powoli, poskrobał się po tylnym biegunie swego ciała i zaczął zawodzić głośno:
— O prawo, o sprawiedliwości, o wielki sułtanie! Najwierniejszego sługę jakyszyk memleketin[25] obrażają, batami. Dusza moja we łzach się rozpływa, a z serca mego sączą się strumienie żalu i smutku. Od kiedyż to otrzymują mężowie zasłużeni niczani iftichar, order sławy, zapomocą karbacza zawieszany z tej strony, której przy spotkaniu nigdy z przodu nie widać? Porywają mnie boleści życia i odczuwam męczarnie znikomego istnienia. O prawo, o sprawiedliwości, o wielki sułtanie i padyszachu!
Chciał się usunąć, lecz zawołałem nań:
— Zaczekaj jeszcze trochę! Ja zawsze dotrzymuję słowa. Ponieważ obiecałem ci dwa piastry, więc ci je wypłacę. Aby zaś bóle życia nie dolegały ci zbytnio, dam ci nawet trzy piastry. Masz!
Nie wierzył swoim oczom, gdy mu wręczyłem pieniądze. Dopiero, kiedy mi się badawczo przypatrzył, wziął je i włożył rękę do kieszeni. Widocznie była dziurawa, bo wyciągnął rękę z powrotem i wsunął pieniądze pod olbrzymi turban. Potem ujął mnie za rękę, przycisnął do niej wargi i powiedział:
— Panie, męczarnie ziemskie i przykrości tego świata są przemijające, jak całe stworzenie. Łaska twoja wlewa melhem[26] w moją duszę i sarmessak suju[27] w głąb moich uczuć. Niechaj los sprawi, by twa sakiewka nigdy nie była bez srebrnych piastrów!
— Dziękuję ci! Teraz przyślij nam tu kiaję!
Wymieniony usłyszał moje słowa i przyszedł.
— Co rozkażesz, panie? — zapytał.
— Skoro kawas wiejski dostał odemnie bakszysz, to i kiaję musi to samo spotkać. Sądzę, że się z tem zgodzisz.
— Jak chętnie! — zawołał, wyciągając do mnie rękę. — Usta twoje głoszą słowa błogosławieństwa, a ręka twoja rozdziela dary bogactwa!
— Oczywiście nie chcesz mniej otrzymać niż twój podwładny?
— Panie, jestem przełożonym i należy mi się więcej niż jemu.
— To słuszne. On dostał trzy piastry i ośm batów, przeto każę ci dać pięć piastrów i dwanaście batów.
Na to położył on ręce tam, gdzie nawet u największego uczonego nie należy szukać siedziby sił umysłowych i krzyknął:
— Nie, nie, panie! Nie baty, tylko piastry!
— To byłoby niesprawiedliwe. Ani piastra bez batów. Albo wszystko, albo nic. Wybieraj!
— W takim razie wolę nic!
— Sam więc winien jesteś temu, że ręka twoja nie otrzyma tego, co przyrzekłem.
— Nie, nie! — powtórzył. — Dostać jedno i drugie to za wiele!
Chciał się oddalić, ale wrócił po kilku krokach, spojrzał na mnie błagalnie i zapytał:
— Panie, czy nie moglibyśmy zrobić tego inaczej?
— A jak?
— Daj mnie pięć piastrów, a dwanaście batów kawasowi. On już skosztował harapa i nie zlęknie się.
— Jeśli zechce, to zgoda! A zatem zbliż się „generale bezpieczeństwa publicznego!“
Halef wyciągnął już rękę po kawasa; ten jednak uskoczył czemprędzej na bok i zawołał:
— Allah gestermessin, Boże broń! Delikatne uczucia mego siedzenia są już zbyt podrażnione. Jeśli rzeczywiście postanowiłeś podzielić, to daj mnie piastry, a baty kiaji! Tobie to chyba obojętne, kto je dostanie, ale mnie bardzo to obchodzi.
— Wierzę silnie. Jednak wobec braku zgody między wami nie dam batów i piastry zatrzymam. Dlatego pozwalam wam odejść.
— Basz, istine, czelebim, z przyjemnością, panie! Jedź śmiało dalej! Może gdzieindziej znajdziesz duszę, która za batami tęskni, a piastrów wcale nie posiada.
Podniósł szablę, która mu była wypadła i oddalił się. Kiaja poszedł także, lecz wrócił przecież jeszcze raz i szepnął mi poufnie:
— Effendim, możeby się to jednak dało zrobić. Ja chcę bardzo mieć pięć piastrów.
— A to jak?
— Dwanaście za wiele. Daj pięć piastrów i pięć batów. To prędzej wytrzymam. Spełnij moją prośbę, a stanie się twoja wola i moja.
Nie mogłem się nie roześmiać, a towarzysze zawtórowali mi głośno. Kiaja ucieszył się tem, że nas usposobił tak dobrze i rzekł tonem niemal serdecznym:
— Effendim zewgilim, kochany effendi, prawda, że to uczynisz? Pięć i pięć?
Wtem wystąpił z gromady zebranych obywateli długi, chudy, ciemnobrody człowiek i powiedział te słowa:
— Beni iczit jabandżi posłuchaj, cudzoziemcze! Stoi tu przeszło trzydziestu ludzi, a każdy gotów przyjąć pięć batów, jeżeli dostanie w nagrodę za to pięć piastrów. Jeśli ci się podoba, to ustawimy się w dici syraji[28] i zarobimy ten ładny pieniądz.
— Dziękuję, bardzo dziękuję! — odrzekłem. — Nie obraziliście nas, więc nie możecie otrzymać batów, a niestety i piastrów.
Zrobił minę rozczarowania i rzeki żałośnie:
— Przykro nam bardzo. Jestem strasznie biedny i sypiam pod gołem niebem. Żywię się z rodziną iczki plamudin[29], a głód jest jedynym naszym dobrodziejem! Nie dostałem jeszcze nigdy kijem, ale dziś dałbym się obić, aby zasłużyć na pięć piastrów.
Widać było po nim, że mówi prawdę. Nędza wyzierała mu z każdej zmarszczki oblicza. Już chciałem sięgnąć do kieszeni, kiedy Halef przystąpił do niego, wyjął sakiewkę i wsunął mu coś w rękę. Gdy biedak zobaczył, co otrzymał, zawołał:
— Pomyliłeś się! Nie miałeś chyba zamiaru...
— Cicho stary! — przerwał mu Halef, chowając jedną ręką pieniądze, a drugą potrząsając groźnie harapem. — Wynoś się i postaraj, żeby twoja rodzina napiła się raz prawdziwej kawy, zamiast żołędzi!
Wepchnął biedaka w tłum, poczem ten oddalił się krokiem pospiesznym, a za nim inni. Wszyscy bowiem byli ciekawi, ile nasz dar wynosił.
Teraz puściliśmy się w dalszą drogę. Gdy konie ruszyły z miejsca, wystąpił kawas z gromady i zawołał do mnie:
— Panie, uszczęśliwiłeś mnie piastrami, a ja otoczę cię za to yrz beraber gitmeji[30].
Stanął na czele, podniósł pałasz i ruszył przodem w marsowej postawie. Pożegnał się dopiero za wsią.
— Zihdi — rzekł Halef — cieszy mnie to, że nie waliłem za mocno. To niezłe stworzenie i żałowałbym, gdybym był zbytnio podrażnił „delikatne uczucia jego siedzenia“. W tym pięknym kraju jest każdy bohaterem do chwili, w której harap zobaczy...
- ↑ Zagroda chłopska.
- ↑ Łan koniczyny.
- ↑ Jesion.
- ↑ Psy owczarskie.
- ↑ Handlarz sadzą
- ↑ Człowiek zwykły.
- ↑ Królewicz.
- ↑ Indye.
- ↑ Teść.
- ↑ Świętokradca.
- ↑ Święte miejsca.
- ↑ Drabinę sznurową.
- ↑ Jaskinia Klejnotów.
- ↑ Otręby.
- ↑ Halucynacye.
- ↑ Mojżesz.
- ↑ Apetyt
- ↑ Febra.
- ↑ Papier.
- ↑ Koszula.
- ↑ Masarka.
- ↑ General i komendant straży bezpieczeństwa publicznego.
- ↑ Opiekun i chrońca.
- ↑ Hultaj.
- ↑ Dobrobyt kraju.
- ↑ Balsam.
- ↑ Sok czosnkowy.
- ↑ W szeregu.
- ↑ Napój z żołędzi.
- ↑ Honorowa eskorta.