Strona:Karol May - Szut.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   109   —

— Strzelajże, strzelaj! — doleciały mnie z izby dwa głosy.
Byłem już tylko z dziesięć kroków od drzwi oddalony i poznałem, kto stał w nich. Był to Halef. Zmierzył strzelbą do izby. Huknął strzał, poczem Halef wyleciał i padł na ziemię, jakby wyrzucony silną jakąś ręką. W chwilę potem ukazał się niedźwiedź. Przecisnął się na czterech łapach przez wązkie, nizkie drzwi i podniósł się znowu szybko.
Halef poderwał się także natychmiast. Obaj, on i niedźwiedź, stali groźnie tylko o trzy kroki naprzeciw siebie Hadżi odwrócił strzelbę i zamierzył się do uderzenia kolbą. Poznał mnie, bo znajdowałem się w świetle.
— Zihdi, nie mam już kuli! — krzyknął do mnie.
Wszystko to przeszło o wiele prędzej, niźli się da opowiedzieć lub przeczytać.
— Odskocz! Nie bij!.
Krzyknąwszy te słowa, pchnąłem go, że się daleko zatoczył. Zwierz zwrócił się ku mnie, otworzył paszczę i wydał przeciągły ryk wściekłości, którego nie można nazwać ani rykiem, ani wyciem, lecz chyba jednem i drugiem zarazem. Przebiegając koło niego, poczułem gorący, smrodliwy oddech tej paszczy. Skręciłem w bok błyskawicznie; niedźwiedź sięgnął za mną, ale machnął łapą w powietrzu, ponieważ nie byłem już przed nim, lecz po jego prawej stronie. Uchwyciwszy go lewą ręką za kudły na tyle głowy, wziąłem silny rozmach prawą ręką i wbiłem mu nóż dwukrotnie aż po rękojeść między dwa znane żebra.
Stało się to tak szybko, że otrzymał oba pchnięcia, zanim ryk przebrzmiał.
Rzucił się za mną na tylnych łapach, ale pazury przesunęły się po mnie tylko bez szkody. Oczywiście nie zostawiłem noża w ranie, lecz wyjąłem. W dwu skokach wydostałem się z pobliża pazurów. Stanąłem z oczyma zwróconemi na zwierza i ręką wzniesioną do pchnięcia, gdyby się okazała potrzeba.
Ale niedźwiedź nie ruszył za mną. Stał zupełnie bez