Strona:Karol May - Szut.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   122   —

ten gotów nic nie dostać. Teraz podwójnie mnie to złości, że koń mój nie żyje. Muszę pieszo odbyć tę drogę.
— Przyjdziesz zapóźno.
— Sądzę, że nie. Jestem doskonałym piechurem.
— Ale koni naszych mimoto nie dościgniesz.
— Myślisz, że ja dopiero po was wyruszę? Skoro tylko zjem, zaraz się puszczę w drogę.
— W takim razie będziesz tam przed nami.
— Jeżeli temu effendiemu nie przyjdzie na myśl bardzo wcześnie wyjechać dalej.
— Postaram się oto, żeby się to nie stało. Wynajdę dla nich tyle przeszkód, że nie prędko się będą posuwać. W razie potrzeby zabłądzę. Zachodzi jednak obawa, że powezmą podejrzenie, gdy ciebie rano tu nie zobaczą.
— Na to znajdzie się przecież odpowiednia wymówka.
W tej chwili wcisnęło mi się za dużo dymu do nosa; musiałem cofnąć głowę i zejść trochę na bok. Gdy potem znowu zajrzałem, Junak już powstał. Trzeba było przestać podsłuchiwać, bo byłby mnie zauważył na pierwszy rzut oka. Wróciłem więc do towarzyszy i usiadłem cicho koło nich.
Rozmyślając nad tem, co przed chwilą słyszałem, postanowiłem wyruszyć natychmiast, lecz wnet porzuciłem ten zamiar. Nie znaliśmy okolicy, a konakdżi mógł swoją groźbę wykonać i przez taki czas błąkać się z nami, w którymby handlarz węgli doszedł do celu. Dlatego lepiej było pozostać. Junak opisał tak dokładnie niebezpieczne dla nas miejsce, że nie mogło ujść mej uwagi. Spodziewałem się znaleźć sposób uniknięcia niebezpieczeństwa.
Gdy Halef potem objął po mnie straż, opowiedziałem mu, co podsłuchałem i postanowiłem, a on zgodził się ze mną.
— Ja także będę podsłuchiwał, zihdi — rzekł. — Może usłyszę coś ważnego.
— Zaniechaj tego lepiej! Słyszałem dość, a gdyby cię przyłapano, ponieślibyśmy tylko szkodę. Niech nawet nie wiedzą, że ktoś z nas czuwa.