Strona:Karol May - Szut.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   123   —

Było już po drugiej godzinie, gdyśmy się spać położyli, a około szóstej zbudził nas Omar; on bowiem miał wartę ostatnią.
Udaliśmy się nad potok, aby się obmyć, a potem chcieliśmy wejść do domu. Był zamknięty, a na nasze pukanie wyszła gospodyni.
— Gdzie nasz przewodnik? — zapytałem.
— Tu w izbie. Śpi jeszcze.
— W takim razie zbudzę go.
Leżał na łachmanach, które tworzyły łoże Mibareka i udawał, że śpi. Gdy trąciłem go mocno kilka razy, zerwał się, ziewnął, wytrzeszczył na mnie oczy, niby bardzo zaspany i powiedział:
— To ty, panie? Dlaczego mnie już budzisz?
— Bo chcemy ruszać.
— Która godzina?
— Pół do siódmej.
— Dopiero? Czas spać jeszcze z godzinę.
— Moglibyśmy spać i cały dzień, ale tego nie uczynimy.
— Pośpiech zupełnie zbyteczny.
— Ja lubię jechać wczesnym rankiem. Obmyj się, byś się orzeźwił!
— Obmyć? — spytał zdumiony. — Głupibym był! To szkodzi myć się tak wcześnie.
— Gdzie Junak? — zapytałem.
— Niema go?
Spojrzał dokoła, jakgdyby szukał. Stara odrzekła:
— Mąż poszedł do Głogowika.
— Tam, skąd my przybywamy? Czemuż nie pożegnał się z nami?
— Nie chciał wam przeszkadzać.
— Tak! A cóż tam robić zamierza?
— Chce kupić soli do marynowania.
Wskazała na leżące w kącie kawałki niedźwiedziego mięsa. Wyglądały one bardzo nieapetycznie.
— A w domu soli nie macie?
— Tyle nie.