Strona:Karol May - Szut.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   86   —

— Jeźdźcy tędy przejeżdżali — objaśniła. — Jeden z nich, chory, nie mógł jechać dalej, dlatego prosili mnie, bym go tu zatrzymała, dopóki się nie wzmocni, lub go stąd nie zabiorą. Zapewnili mnie, że otrzymam za to dobrą zapłatę.
— Czy ty ich znałaś?
— Nie.
— Czemu się wyraziłaś, że ten stary grzesznik jest twój brat?
— Nie wiem, czy jest grzesznikiem. Życzyli sobie, żebym tak mówiła i nie puszczała do niego nikogo, bo ścigają go nieprzyjaciele.
— Czy opisali ci tych nieprzyjaciół?
— Tak.
— A ten opis zgadza się z nami?
— Całkiem dokładnie. Dlatego starałam się nie dopuścić ciebie do chorego.
Wtem zabrzmiał od wejścia gniewny głos:
— Co tu się dzieje? Kto śmie włazić tu bez mego pozwolenia?
Zbliżyłem się ze smolakiem do mówiącego. Kobieta podbiegła ku niemu i zaczęła z nim szeptać pocichu. Nie widziałem powodu jej w tem przeszkadzać. Gdy oboje skończyli, zwrócił się do mnie mężczyzna:
— Panie, żona mi się skarży, że groziliście jej. Tego ja nie ścierpię. Przyjmując w dom nasz tego chorego, spełniliśmy uczynek miłosierny, a wy nie macie prawa nam tego wyrzucać.
— Kto zrobił jaki wyrzut?
— Ty!
— To nieprawda. Ona go chciała ukryć przed nami.
— Co was to obchodzi? Czy nie wolno nam robić, co nam się podoba?
— Możecie, ale gdy ja słyszę krzyk człowieka, a na moje pytanie odpowiada się, że niema nikogo, to nasuwa mi się naturalne podejrzenia; muszę przypuścić, że ktoś znajduje się w niebezpieczeństwie; aby go ocalić, wszedłem tu, chociaż żona twoja sprzeciwiała się gwałtownie.