Strona:Karol May - Szut.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   85   —

— Effendi — rzekł konakdżi. — Ty nie masz prawa tak postępować, jak gdybyś tu był panem i władcą. Jesteśmy tutaj gośćmi i...
— I zapłacimy, jak na to sobie zasłużą: piastrami, albo cięgami — wpadłem mu w słowo. — Tam leży Mibarek. Gdzie on jest, tam grozi nam niebezpieczeństwo. Zachowam się więc zupełnie tak, jak tego wymaga wzgląd na nasze dobro. Jeżeli mnie chcesz zbałamucić, to muszę przyjąć, że jesteś tajnym stronnikiem naszych wrogów. Powodów jest dość, jak ci wiadomo. Miej się zatem na baczności!
Zamilkł i nie odważył się wyrzec już ani słowa. Gospodyni przyniosła smolaki, z których jeden już płonął. Zapaliliśmy kilka, wzięliśmy w lewe ręce, a w prawe rewolwery z odwiedzionymi kurkami i zabraliśmy się do zbadania wnętrza budy.
Zobaczyliśmy tu tylko dwie rzeczy: Mibareka, leżącego w kącie bez przytomności i trupa końskiego w drugim kącie. Z tego drugiego zerwała się za naszem zbliżeniem chmara wstrętnych much.
— Czyś oszalała? — zapytałem kobietę. — Tam leży człowiek w gorączce, a obok trup koński, który żrą tysiące owadów. I my mielibyśmy jeść to mięso? Czy ty nie wiesz, jakie to niebezpieczne?
— Cóż to szkodzi?
— To może życie kosztować. Okłamałaś nas. Ten człowiek, to nasz wróg śmiertelny, godzący na nasze życie. Chcąc to przed nami zataić, dowiodłaś, że jesteś z nim sprzymierzona. Możesz to drogo przypłacić!
— Panie — rzekła — nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz.
— Ja ci nie wierzę.
— Mogę na to przysiąc.
— Twoja przysięga także w moich oczach nie ważna. Jak się ten stary dostał do ciebie?
Rzuciła konakdżemu pytające spojrzenie, a on skinął jej głową. Odgadłem, co jej przez to powiedział, udałem jednak, że nic nie widziałem.