Skarb w Srebrnem Jeziorze/Część II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Skarb w Srebrnem Jeziorze
Podtytuł Powieść z Dzikiego Zachodu
Wydawca Sp. Wyd. „ORIENT” R. D. Z.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schatz im Silbersee
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II
DRAMAT NA PRERJI.

Przez prerję szedł krokiem powolnym i znużonym piechur, — rzadkie zjawisko tam, gdzie nawet najuboższy posiada konia. Do jakiego stanu ten człowiek należał, trudno było odgadnąć. Odzież jego miejska, ale bardzo znoszona, nadawała mu wygląd człowieka spokojnego; temu jednak przeczyła długa, potężnie długa flinta, którą nosił na ramieniu. Twarz miał bladą i zapadniętą, zapewne wskutek niedostatku, i długiej wędrówki pieszej.
Czasami przystawał, aby odpocząć, ale nadzieja spotkania ludzi zmuszała szybko do nowych wysiłków jego znużone nogi. Raz po raz daremnie badał horyzont, aż nareszcie oko jego zabłysło radośnie: — daleko na widnokręgu spostrzegł człowieka, również piechura, który zbliżał się z prawej strony tak, że drogi ich musiały się zetknąć. To dodało jego członkom nowych sił; ruszył szybko długiemi krokami i wkrótce przekonał się, że tamten spostrzegł go również, bo przystanął, aby mu pozwolić się zbliżyć.
Ten drugi odziany był bardzo osobliwie. Miał na sobie niebieski frak z czerwonym, sztywnym kołnierzem i żółtemi guzikami; czerwone aksamitne spodnie do kolan, wreszcie wysokie buty z żółtemi skórzanemi sztylpami. Szyję owijała mu niebieska chustka, związana w wielki i szeroki, podwójny fontaź, zakrywający całą pierś. Głowę osłaniał słomiany kapelusz z szerokiemi kresami. Na rzemieniu, przerzuconym przez kark, wisiała zprzodu skrzynka z polerowanego drzewa. Człowiek ten był długi, suchy, a gładko wygolona twarz jego miała rysy ostre. Kto spojrzał na te rysy i w małe, chytre oczka, ten wiedział zaraz, że ma przed sobą prawdziwego jankesa, — jankesa owego gatunku, których przebiegłość stała się przysłowiową.
Kiedy obaj zbliżyli się na taką odległość, że można było wygodnie rozmawiać, człowiek ze skrzynką uniósł lekko kapelusza i pozdrowił drugiego:
— Good day, kolego! Skąd idziecie?
— Tam zdołu, z Kinsley, — odpowiedział zapytany, ukazując ręką poza siebie. — A wy?
— Zewsząd. Ostatnio z farmy, która leży za mną.
— Czy jest tu jaka farma?
— Tak. Trzeba iść do niej nie dłużej jak pół godziny.
— Dzięki Bogu! Dłużejbym nie wytrzymał — podszedł bliżej i przystanął; nogi się pod nim uginały.
— Nie wytrzymał? Dlaczego?
— Z głodu.
— Do wszystkich djabłów! Z głodu? Czy to możliwe? Czekajcie, zaraz wam pomogę. Usiądźcie tu na mojej skrzynce. Dostaniecie coś do jedzenia.
Postawiwszy skrzynkę na ziemi i zmusiwszy obcego, aby usiadł, wyciągnął z kieszeni fraka dwie olbrzymie kromki chleba z masłem, a z kieszeni poły wielki kawał szynki, jedno i drugie podał zgłodniałemu i ciągnął:
Jedźcie, kolego! Nie są to wprawdzie delikatesy, ale głód ugłaszczą.
Tamten porwał je łapczywie. Tak był wygłodzony, że chciał natychmiast podnieść chleb do ust, jednakże rozmyślił się i powiedział:
— Jesteście bardzo dobrzy, sir! Ale te rzeczy są przeznaczone dla was, jeśli je zjem, to wy będziecie pościć.
— O nie! Zapewniam was, że na najbliższej farmie dostaniemy tyle jeść, ile tylko zechcemy.
— Czy znają was tam?
— Nie. Nie byłem jeszcze nigdy w tej okolicy. Ale nie traćcie czasu, użyjcie ust ku lepszej sprawie.
Zgłodniały poszedł za tem wezwaniem, a jankes usiadł na trawie i patrząc na niego, cieszył się, że olbrzymie kawały znikają tak szybko za zębami głodomora. Kiedy zniknęły już i chleb, i szynka, zapytał:
— Nakarmieni pewnie jeszcze nie jesteście, ale przynajmniej na jakiś czas zaspokoiliście głód?
— Jakbym się na nowo narodził, sir. Pomyślcie tylko, jestem od trzech dni w drodze, a nic nie miałem w ustach.
— Czy to możliwe?! Od Kinsley jeszcze nic nie jedliście? Czy nie mogliście wziąć ze sobą jakich prowiantów?
— Nie! W drogę wybrałem się raptem.
— Ach! Ale macie przy sobie karabin i mogliście przecież upolować jakie zwierzę?
— Och, sir! Nie jestem strzelcem. Trafię prędzej do księżyca niż do psa, choćby siedział tuż przede mną.
— To cóż wam po karabinie?
— Dla ewentualnego postrachu czerwonych czy białych wagabundów.
Jankes zmierzył go badawczem spojrzeniem:
— Słuchajcie, master; coś z wami jest nie w porządku. Jak się zdaje, umykacie stamtąd, a mimo to wyglądacie na osobnika zupełnie poczciwego. Dokąd właściwie prowadzi wasza droga?
— Do Sheridanu na kolej.
— Tak daleko i bez żywności! Jestem wam wprawdzie obcy, ale kiedy bieda, to dobrze mieć kogoś zaufanego. Powiedzcie mi więc, jaki to nagniotek wam dokucza?
— To bardzo krótka sprawa. Nazywam się Heller; moi rodzice byli Niemcami. Przybyli tu ze starego kraju, aby się czegoś dorobić, lecz bez skutku. Ja także nie stąpałem po różach. Pracowałem i chwytałem się niejednego, aż przed dwoma laty zostałem pisarzem kolejowym. Ostatnio otrzymałem posadę w Kinsley. Sir, jestem człowiekiem, któryby nawet robaka nie stratował, ale jeśli się dozna zbyt wielkiej obrazy, to wreszcie każdego złość ogarnie. Zadarł ze mną tamtejszy redaktor; doszło do pojedynku. Pomyślcie tylko, pojedynek na flinty! A ja nigdy w życiu nie miałem w rękach morderczego narzędzia. Pojedynek na strzelby, trzydzieści kroków odległości! W oczach mi pociemniało, kiedym to usłyszał. Krótko powiem: kiedy nadeszła umówiona godzina, stanęliśmy naprzeciw siebie. Sir, myślcie o mnie, co chcecie, ale jestem człowiekiem zgody i nie chciałbym mieć krwi na sumieniu. Już na samo przypuszczenie, że mógłbym zabić przeciwnika, przeszły mię dreszcze. Dlatego celowałem umyślnie o kilka łokci w bok. Nacisnąłem kurek, tamten również. Huknęły strzały... I pomyślcie, mnie ani tknęło, kula zaś moja przeszła tamtemu przez serce. Trzymając w ręce flintę, która nie należała do mnie, uciekłem przerażony Jestem przekonany, że kula jest krzywa, a kula z niej idzie o całe trzy łokcie za daleko na lewo. — Co jednak najgorsze, redaktor miał licznych i wpływowych stronników, a to na Zachodzie znaczy bardzo dużo. Musiałem uciekać, uciekać natychmiast i pozostało mi tylko tyle czasu, aby się krótko pożegnać z moim przełożonym. Ten poradził mi iść do Sheridanu i zaopatrzył mnie w otwarty list z poleceniem do tamtejszego inżyniera. Możecie go przeczytać i przekonać się, że mówię prawdę.
Wyciągnąwszy z kieszeni list, otworzył go i podał jankesowi. Ten czytał:
Kochany Charoy!
Posyłam Ci master Józefa Hellera, mojego dotychczasowego pisarza. Jest pochodzenia niemieckiego; człowiek uczciwy, wierny i skrupulatny. Wydarzyło mu się jednak nieszczęście, że strzelając Panu Bogu w okna, położył trupem swego przeciwnika. Z tego powodu musi oddalić się stąd na pewien czas. Zrobisz mi przyjemność, jeśli zatrudnisz go w swem biurze tak długo, aż tę sprawę pokryje pył zapomnienia. Twój
Bent Norton.
Jankes złożył list i zwrócił go właścicielowi. Przez usta jego przemknął uśmiech napół ironiczny, napół litościwy.
— Wierzę waszym słowom, master Heller, choćbyście mi nawet nie pokazywali tego listu. Kto was zobaczy i posłyszy, ten wie, że ma przed sobą z gruntu uczciwego człowieka. Ze mną jest tak samo, jak z wami; jam również niewielki myśliwy, czy strzelec. Jednakże na waszym miejscu nie pozwoliłbym się ogarnąć trwodze. Zdaje mi się, że daliście się trochę kiwnąć.
— O nie! Położenie było rzeczywiście niebezpieczne.
— Więc jesteście przekonani, że was ścigano?
— Z pewnością! Dlatego unikałem dotąd wszystkich farm, aby się nie dowiedziano, dokąd się zwróciłem.
— I jesteście pewni, że w Sheridan przyjmą was dobrze i że otrzymacie posadę?
— Tak, bo mr. Norton i mr. Charoy, inżynier w Sheridan, żyją w wielkiej ze sobą przyjaźni.
— Jaką pensję spodziewacie się otrzymać?
— Miałem teraz ośm dolarów tygodniowo i myślę, że zapłacą mi tam tak samo.
— Mam dla was posadę z dwa razy większą pensją, a więc z szesnastu dolarami i wolnem mieszkaniem,
— Rzeczywiście? — zawołał pisarz uradowany, zrywając się z miejsca. — Szesnaście dolarów? Gdzie można dostać taką posadę?
— U mnie.
— U... was? — zabrzmiało tonem rozczarowania.
— Naturalnie, Prawdopodobnie nie spodziewacie się tego po mnie?
— Hm! Nie znam was.
— Temu możemy zaraz zaradzić. Jestem magister-doktór Jefferson Hartley, physician i farrier.
— A więc lekarz ludzi i koni?
— Lekarz dla ludzi i zwierząt, — skinął jankes. — Jeżeli macie ochotę, to możecie zostać moim służącym; zapłacę, ile przyrzekłem.
— Ale ja nie rozumiem się wcale na waszym zawodzie — oświadczył skromnie Heller.
— Ja także nie.
— Nie? Musieliście przecież studjować medycynę?
— Ani mi się śniło!
— Ale jeżeli jesteście magistrem, a nawet doktorem...!
— Jestem rzeczywiście! O tem wiem najlepiej, bo godność tą sam sobie nadałem.
— Wy — — wy sami?
— Oczywiście! Mówię z wami otwarcie, bo myślę, że przyjmiecie moją propozycję. Właściwie jestem krawcem; potem byłem fryzjerem, następnie nauczycielem tańców; później założyłem instytut wychowawczy dla młodych ladies; kiedy się to skończyło, chwyciłem za harmonję i zostałem wędrownym muzykantem. Od tego czasu odznaczyłem się chlubnie w dziesięciu, czy dwudziestu innych zawodach. Poznałem życie i ludzi, a szczytem tej znajomości jest doświadczenie, że tęgi człowiek nie powinien być głupcem. Ludzie chcą, by ich oszukiwano. Tak! Sprawia im to największą przyjemność, jeśli kto „A“ poda im za „B“; takiego darzą nadzwyczajnem uznaniem. Należy zwłaszcza schlebiać ich błędom, błędom i wadom, tak duchowym, jak fizycznym. Dlatego właśnie zostałem lekarzem. — Oto moja apteka!
Odemknął skrzynię i podniósł wieko; wnętrze jej miało imponujący wygląd: pięćdziesiąt przedziałów, wyłożonych aksamitem i ozdobionych złotemi linjami i arabeskami. W każdym przedziale znajdowała się flaszeczka z pięknie zabarwionym płynem, we wszystkich możliwych odcieniach i stopniach. —
— To jest wasza apteka? Skąd bierzecie lekarstwa?
— Sam je przyrządzam.
— Mam wrażenie, że nie rozumiecie się wcale na tem!
— O, na tem się rozumiem! To przecie dziecinna igraszka! To, co tu widzicie, nie jest niczem więcej, jak odrobiną farby i wody zwanej aqua. Słowo to stanowi całą moją łacinę. Do tego sfabrykowałem sobie sam resztę wyrazów; muszą brzmieć możliwie pięknie. I tak widzicie tu napisy: Aqua salamandra, Aqua peloponnesia, Aqua chimborassolaria, Aqua invocabulataria i inne. Nie macie pojęcia, jakie choroby już tą wodą wyleczyłem; ale nie biorę wam za złe, że mi nie wierzycie, bo ja sam również w to nie wierzę. Rzecz najważniejsza — nie czekać na skutek, lecz brać honorarjum i wynosić się czem prędzej. Stany Zjednoczone są rozległe i zanim w dane miejsce powrócę, minie wiele, wiele lat, a tymczasem porosnę w pierze. Utrzymanie zaś nie kosztuje ani szeląga, bo gdzie tylko przyjdę, stawiają przede mną więcej, niż mogę pochłonąć, a kiedy odchodzę, wypychają mi jeszcze kieszenie. Indjan obawiać się nie mam potrzeby, bo jako człowiek obznajomiony z lekarstwami jestem dla nich świętym i nietykalnym. Podajcie rękę na zgodę! Chcecie zostać moim famulusem?
— Hm! — mruknął Heller, skrobiąc się za uchem. — Sprawa wydaje mi się niebezpieczna. To nieuczciwość!
— Nie bądźcie śmieszni! Wiara jest wszystkiem. Pacjenci wierzą w skuteczność moich leków i to ich uzdrawia. Czy to oszustwo? Spróbujcie przynajmniej jeden raz! Posililiście się teraz, a ponieważ farma, do której zdążam, leży na waszej drodze, więc nie stracicie nic na tem.
— No, spróbuję, chociażby z wdzięczności; ale nie mam zdolności przekonywania ludzi.
— To zupełnie niepotrzebne; o to ja się sam postaram. Wy macie tylko milczeć z szacunkiem, a cała wasza praca polega na tem, aby wydobyć ze skrzynki flaszeczkę, którą wam wskażę. Naturalnie musicie się na to zgodzić, że będę do was mówił „ty“. A więc naprzód! Ruszajmy!
Przewiesił skrzynkę przez ramię i ruszyli ku farmie. Po upływie może pół godziny ujrzeli ją zdaleka. Teraz skrzynkę musiał ponieść Heller, bo z pryncypałem, doktorem i magistrem, to nie licowało. —
Główny budynek farmy zbudowany był z drzewa; zboku i ztyłu otaczał go dobrze uprawny sad i ogród warzywny; budynki gospodarskie znajdowały się w pewnej odległości od mieszkania. Tam stały uwiązane trzy konie, co dowodziło, że przebywali obcy. Siedzieli oni w izbie i pili piwo, przyrządzone domowo przez samego farmera. Wkrótce spostrzegli szarlatana z jego służącym.
— Thunderstorm! — zawołał jeden z nich. — Czy widzę dobrze? Tego znam z pewnością! Jeśli się nie mylę, jest to Hartley, ów muzykant z harmonją.
— Znajomy twój? — zapytał drugi. — Czy miałeś co z nim wspólnego?
— Oczywista. Ten wyga robił świetne interesa i miał kieszenie pełne dolarów. Ja naturalnie robiłem interesy równie dobre, bo wypróżniałem mu je w nocy.
— Czy wie, że to ty byłeś?
— Hm, prawdopodobnie. Jak to dobrze, że wczoraj przemalowałem moje rude włosy na czarne! Nie nazywajcie mnie czasem Brinkleyem czy też kornelem! Moszterdziej mógłby nam pomieszać rachuby! —
Obaj przybysze zbliżyli się tymczasem do domu. Żona farmera, wyszedłszy ze stajni, powitała ich grzecznie i zapytała, czego sobie życzą. Kiedy usłyszała, że ma przed sobą lekarza i jego służącego, ze czcią poprosiła ich do izby.
— Messurs! — zawołała, wchodząc do wnętrza. — Oto bardzo uczony doktór ze swym aptekarzem. Myślę, że wam towarzystwo tych panów nie będzie nieprzyjemne.
— Bardzo uczony lekarz? — mruknął do siebie kornel. — Bezczelny drab! Jabym mu pokazał, co o nim myślę!
Wchodzący ukłonili się i bez ceremonji zajęli miejsca przy stole. Kornel zauważył ku wielkiemu zadowoleniu, że Hartley go nie poznał. Podał się więc za zastawiacza sideł i oświadczył, że udaje się z obu towarzyszami w góry. — Kiedy obiad był już gotowy, gospodyni wyszła przed dom i zwyczajem owych okolic, zadęła w róg, aby zwołać domowników. Ci nadeszli z pól, leżących w pobliżu; był tam farmer, jego syn, córka i parobek. Gościom, a zwłaszcza lekarzowi podali rękę z niewymuszoną uprzejmością i siedli obok nich, aby spożyć obiad, poprzedzony i zakończony modlitwą. Byli to ludzie prości, otwarci i pobożni, to też nie dorównywali naturalnie prawdziwemu jankesowi z jego „smartness“[1].
W czasie obiadu farmer zachowywał milczenie; potem jednak zapalił fajkę, oparł łokcie na stole i odezwał się do Hartleya:
Po obiedzie musimy, doktorze, pójść znowu w pole; teraz jednak mamy trochę czasu do pomówienia ze sobą. Może będę mógł odwołać się do pomocy waszej sztuki. Na jakich chorobach się znacie?
— Co oznacza to pytanie? — zawołał szalbierz. — Jestem physician farrier;[2] leczę choroby wszystkich ludzi i wszystkich zwierząt.
— Well, więc jesteście człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Prawdopodobnie nie należycie do tych oszustów, wrzekomych lekarzy, którzy zajmowali się wszystkiem i wszystko obiecują, ale niczego się nie uczyli.
— Czy wyglądam może na hultaja? — zawołał Hartley, uderzając się w piersi. — Czy byłbym złożył egzamina doktora i magistra, gdybym nie studjował? Tu siedzi mój służący. Zapytajcie go, on wam powie, ile setek, a nawet tysięcy ludzi, nie licząc już zwierząt, zawdzięcza mi zdrowie i życie.
— Wierzę temu, wierzę, sir! Przychodzicie właśnie w porę. W stajni stoi krowa. Co to znaczy, wiecie zapewne. Tu na stepie krowa tylko wtedy idzie do stajni, gdy jest ciężko chora. Biedaczka nie je nic od dwu dni i zwiesiła łeb ku ziemi. Uważam ją za straconą.
— Pshaw! Ja opuszczam chorego dopiero wtedy, gdy wyzionie ducha! Niech mi ją parobek pokaże.
Kazał się zaprowadzić do stajni, aby zbadać krowę. Wróciwszy, oświadczył z miną nader poważną:
— Był najwyższy czas, bo krowa padłaby do wieczora. Najadła się szaleju. Szczęściem mam na to niezawodny środek; rano będzie zdrowa jak dawniej. Przynieście mi wiadro wody, a ty służący, wyjmij Aqua sylvestropolia.
Heller, otworzywszy skrzynkę, wyjął odpowiednią flaszeczkę; Hartley wlał z niej do wiadra kilka kropel; z tej mieszaniny miano co trzy godziny dawać krowie po pół galona. Potem przyszła kolej na dwunożnych pacjentów. Farmer, który cierpiał na reumatyzm, dostał Aqua sensationia. Żona jego, której rosło wole, otrzymała Aqua sumatralia. Córka nie cierpiała na nic, jednak dała się łatwo nakłonić do wzięcia przeciw kilku pryszczom Aqua furonia. Parobek trochę kulał, już od dziecka, lecz skorzystał ze sposobności, aby zaradzić swej wadzie przez Aqua ministeriaIia. Wreszcie Hartley zapytał trzech obcych, czy może i im służyć swemi lekarstwami. Kornel potrząsnął głową i rzekł:
— Dziękuję, sir! Jesteśmy niezwykle zdrowi, a jeśli czuję się kiedy niedobrze, to radzę sobie szwedzką metodą.
— Jakto?
— Gimnastyką leczniczą. Każę sobie mianowicie zagrać na harmonji wesoły kawałek i tańczę przy nim tak długo, aż się spocę. Ten środek jest wypróbowany, Zrozumieliście?
Przytem kiwnął na niego w sposób porozumiewawczy. Szarlatan zamilkł zakłopotany i odwrócił się od niego, aby zapytać gospodarza o najbliższą farmę. Ta leżała o ośm mil na zachód, druga była w odległości piętnastu mil ku północy. Kiedy magister oświadczył, że musi bezzwłocznie wyruszyć do pierwszej, zapytał go farmer o honorarjum. Hartley zażądał pięciu dolarów, które mu też bez skrupułów zapłacono; potem ruszył w drogę ze swym służącym, znowu obarczonym skrzynką. Kiedy oddalili się już tak daleko, że z farmy nie można ich było zobaczyć, odezwał się:
— Szliśmy w kierunku zachodnim, teraz jednak zawrócimy na północ, bo nie mam zamiaru iść do tamtej farmy; poszukamy drugiej. Krowa była tak chora, że zdechnie z pewnością już w ciągu godziny. Gdyby wtedy farmerowi wpadło do głowy puścić się za mną w pogoń, mogłoby się to źle dla mnie skończyć. Ale obiad i pięć dolarów za dziesięć kropel anilinowej wody, czy to nie pociągające? Spodziewam się, że zrozumiecie wasz interes i przyjmiecie służbę u mnie!
— Zawiedliście się, sir, — odpowiedział Heller. — To, co mi obiecujecie, stanowi sumę wielką, bardzo wielką; zato jednak musiałbym jeszcze więcej bezeceństw popełniać. Nie bierzcie mi tego za złe! Jestem człowiekiem uczciwym i chcę nim pozostać. Sumienie zabrania mi zgodzić się na waszą propozycję. —
Powiedział to tak poważnie i stanowczo, że magister zrozumiał, iż wszelkie dalsze namowy będą bezskuteczne; dlatego odezwał się, kiwając z politowaniem głową:
— Pragnąłem waszego dobra. Szkoda, że macie tak delikatne sumienie!
— Dziękuję Bogu, że nie dał mi innego. Macie waszą skrzynkę zpowrotem. Chciałbym się wam odwdzięczyć za to, coście dla mnie uczynili, ale nie mogę; niemam środków.
— Well! Każdy człowiek jest panem swojej woli; dlatego nie chcę dłużej na was napierać. Ale mimo to nie koniecznie musimy się zaraz rozstawać; przynajmniej do najbliższej farmy możemy pozostać razem. —
Po tych słowach wziął znowu na plecy swą skrzynkę. Milczenie jednak, w jakie teraz popadł, kazało się domyślać, że uczciwość pisarza nie została bez wrażania na nim. — Wędrowali tak dalej z oczyma zwróconemi przed siebie, gdy nagle usłyszeli za sobą tętent koni. Obejrzawszy się, ujrzeli owych trzech, z którymi spotkali się na farmie.
— Woe to me![3] — wyrwało się Hartleyowi. — Zdaje się, że idzie tu o mnie. Te draby miały się przecież udać w góry. Dlaczegóż nie jadą na zachód? Nie dowierzam im; wyglądają prędzej na hultajów, niż na traperów.
Wkrótce miał się na swe nieszczęście przekonać, że przewidywania go nie omyliły. Jeźdźcy zatrzymali się przy nich, a kornel szyderczo spytał szarlatana:
— Master! Dlaczego zmieniliście kierunek? Teraz was farmer nie znajdzie.
— Nie znajdzie?
— Tak. Kiedyście odeszli, powiedziałem mu otwarcie, jak się sprawa ma z waszemi pięknemi tytułami; ruszył czem prędzej, aby was dopędzić i odebrać pieniądze.
— Głupstwo, sir!
— To nie głupstwo, lecz prawda. Udał się w stronę farmy, którą jak mówiliście, chcecie uszczęśliwić swoją osobą. Lecz myśmy byli mądrzejsi od niego. Umiemy odczytywać ślady i poszliśmy waszym tropem, aby przedłożyć wam pewną propozycję.
— Nie znam was i nie mam z wami nic wspólnego.
— Tem więcej my z wami, bo was znamy. Pozwalając oszukać tych poczciwych farmerów, staliśmy się waszymi wspólnikami; dlatego obyczajność wymaga, abyście wypłacili nam naszą część honorarjum. Was jest dwu, a nas trzech, stąd należą nam się trzy piąte zapłaty. Widzicie, że postępujemy sprawiedliwie. Gdybyście się nie zgodzili, to...
Wskazał na towarzyszy, którzy tymczasem wymierzyli strzelby na Hartleya. Ten zrozumiał, że wszelkie wybiegi są daremne. Był szczerze przekonany, iż ma do czynienia z prawdziwymi opryszkami, i w głębi serca czuł się zadowolony, że tak tanio się wykupi. Dlatego wyciągnął z kieszeni trzy dolary i podał je kornelowi.
— Zdaje się, żeście się pomylili co do mnie; pewnie znajdujecie się w takiem położeniu, że ta część mojego uczciwie zasłużonego honorarjum, wam się przyda. Biorę wasze żądanie za żart i godzę się. Tu są trzy dolary, które według rachunku przypadają na was.
— Trzy dolary? Czyście oszaleli? — zaśmiał się kornel. — Czy myślicie, że dla takiej bagateli jeździlibyśmy za wami? Mówiłem nie tylko o dzisiejszym zarobku. Żądamy naszej części z tego, coście wogóle dotąd zarobili. Przypuszczam, że macie przy sobie dostateczną sumę.
— Sir, zupełnie przeciwnie! — zawołał Hartley przerażony.
— Zobaczymy! Ponieważ przeczycie, muszę was obszukać. Myślę, że zachowacie się przytem spokojnie, bo moi towarzysze nie noszą strzelb od parady. Życie nędznego grajka na harmonji nie jest warte dla nas ani grosza!
Zsiadłszy z konia, przystąpił do jankesa. Ten próbował wszelkich możliwych sposobów, aby odwrócić grożące mu nieszczęście, ale napróżno. Otwory strzelb patrzały na niego tak groźnie, że poddał się swemu losowi. Spodziewał się jednak, że kornel nic nie znajdzie.
Rudy, obecnie czarno farbowany, przeszukał wszystkie kieszenie, lecz znalazł zaledwie kilka dolarów. Obmacał przeto jego odzież cal za calem, aby się przekonać, czy przypadkiem pieniądze nie zostały tam zaszyte. Ale i to pozostało bez skutku. Teraz myślał Hartley, że uniknął już niebezpieczeństwa, ale kornel był szczwany. Kazał otworzyć skrzynkę i począł się jej dokładnie przyglądać.
— Hm! — mruczał. — Ta aksamitna apteka jest tak głęboka, że jej przedziały z pewnością dna nie sięgają. Spróbujmy, czy nie da się wyjąć.
Hartley zbladł, bo łotr był na dobrej drodze. Tramp pochwycił obu rękami poprzeczne ściany przedziałów i pociągnął... Słusznie! Apteka dała się wyjąć, a pod nią leżało wiele pakietów, owiniętych w papier. Kiedy je rozwiązał, ujrzał pełno banknotów rozmaitej wartości.
— Ach! Tu się znajduje ukryty skarb? — śmiał się zadowolony. — Takem się spodziewał! „Physician i farrier“ zarabia pieniędzy do djabła; musiały więc gdzieś być.
Pochwyciwszy je, chciał schować. To wprawiło jankesa w największą wściekłość; rzucił się na niego, aby mu wydrzeć pieniądze. Wtem huknął strzał; kula byłaby go przeszyła nawylot, gdyby nie wykonał szybkiego ruchu; tak trafiła go tylko w ramię i strzaskała kość. Ranny, krzyknąwszy głośno, padł na trawę.
— Yes! Dobrze! Ty łajdaku! — zawołał kornel. — Próbuj powstać, albo zełgaj tylko jeszcze raz, to druga kula trafi cię skuteczniej. Teraz obszukamy także master famulusa.
Włożywszy koperty z pieniędzmi do kieszeni, przystąpił do Hellera.
— Ja nie jestem jego służącym; spotkałem go niedaleko od farmy — oświadczył ów z trwogą.
— Tak? Kim lub czem właściwie jesteście?
Heller powiedział prawdę i dał kornelowi list polecający. Ten przeczytawszy, zwrócił mu pismo i rzekł pogardliwie:
— Wierzę wam; kto na was spojrzy, ten na pierwszy rzut oka pozna, że jesteście z gruntu poczciwym człowiekiem, który jednak prochu nie wynajdzie. Owszem! Idźcie do Sheridan; do was nic nie mam! — a zwróciwszy się do jankesa, mówił dalej: — Mówiłem o naszej części; ponieważ jednak nas okłamałeś, to nie możesz się skarżyć na to, że zabierzemy ci wszystko. Staraj się dalej robić dobre interesa; jeśli się kiedy znowu spotkamy, podzielimy się dokładniej.
Hartley próbował grzecznemi słowy wydobyć zpowrotem przynajmniej część pieniędzy, lecz miało to tylko ten skutek, że go wyśmiano. Kornel dosiadł konia i odjechał z towarzyszami ku północy, co wyraźnie świadczyło, że ani myślał o górach.
W drodze zaśmiewali się hultaje, omawiając świeżą przygodę; zgodzili się pieniądze podzielić między siebie, nie mówiąc o tem nic towarzyszom. Znalazłszy po dłuższym czasie odpowiednie miejsce, skąd mogli widzieć całą okolicę i gdzie nie można ich było ani podsłuchać, ani podpatrzeć, zeszli z koni, aby przeliczyć łup. Kiedy każdy schował swoje, odezwał się jeden z trampów do kornela:
— Powinieneś był obszukać i drugiego. Pytanie, czy powiedział prawdę i czy rzeczywiście jest pisarzem. Co było w tym liście, który ci pokazywał?
— To był list polecający do Inżyniera Charoy w Sheridanie,
— Co? Naprawdę? I tyś mu go zwrócił?
— Tak. Nacóżby się nam przydał ten świstek?
— Jeszcze pytasz o to? To przecież jasne jak dzień, że list byłby ogromnie pomógł przy wykonaniu naszego planu. Opuściliśmy naszych, aby poznać miejscowość j stosunki w kasie, co jest tem trudniejsze, że nie powinniśmy się dać widzieć. Gdybyśmy zabrali temu człowiekowi list, to jeden z nas mógłby udać się do Sheridanu i podać się za pisarza; z pewnością zajętoby go w biurze, miałby wgląd w książki i mógłby może już w pierwszym lub drugim dniu udzielić potrzebnych wiadomości.
— Do djabła! — zawołał kornel. — To prawda! Jak mogło się stać, że nie przyszło mi to na myśl. Ty właśnie jesteś obznajomiony z piórem; mógłbyś się podjąć tej roli.
— I byłbym się z tego należycie wywiązał. W ten sposób usunęlibyśmy wszystkie trudności. Czy nie można jeszcze powetować tej straty?
— Z pewnością! Naturalnie, że jeszcze czas! Wiemy przecież, dokąd się tamci udają; droga, którą im wskazał farmer, prowadzi tędy. Potrzeba więc tylko zaczekać, aż nadejdą.
— Bardzo słusznie! Zróbmy tak! Lecz nie wystarczy odebrać pisarzowi listu, bo poszedłby do Sheridanu i mógłby nam wszystko popsuć. Musimy przeszkodzić w tem tak jemu, jak i szalbierzowi.
— To się rozumie. Wpakujemy każdemu kulę w łeb i zagrzebiemy ich. Ty pójdziesz potem z listem do inżyniera; spróbujesz dowiedzieć się wszystkiego, czego nam potrzeba, i dasz nam o tem znać.
— Ale gdzie i jak?
— My dwaj zawrócimy, aby sprowadzić resztę. Znajdziesz nas więc tam, gdzie kolej przechodzi przez Eagle-tail. Dokładnie nie mogę już teraz oznaczyć miejsca. Wystawię w kierunku Sheridanu placówki, na które będziesz się musiał bezwarunkowo natknąć.
— Pięknie! A jeśli moje oddalenie się zwróci uwagę i obudzi podejrzenie?
— Hm, na to musimy się naturalnie przygotować. Ale możemy tego uniknąć, jeśli nie pójdziesz sam, lecz weźmiesz ze sobą Dugby’ego. Powiesz, żeś go spotkał po drodze, a on oświadczy, że szuka zajęcia przy budowie kolei.
— Znakomicie! — zgodził się drugi tramp. — Pracę otrzymam natychmiast, a jeśli nie, to tem lepiej, bo będę miał wtedy możność zaniesienia wiadomości do Eagle-tail.
Plan omówiono jeszcze bliżej i postanowiono go wykonać. Potem czekali na zbliżenie się szarlatana i jego towarzysza, ale upływały godziny, a ci się nie pokazywali, Należało więc przypuszczać, że zmienili pierwotny kierunek, aby nie natknąć się na trampów. Dlatego ostatni postanowili zawrócić i podążyć nowym śladem. —
Tymczasem pisarz od biedy opatrzył ranę jankesa. Ramię było ciężko uszkodzone i okazało się, że ranny musi wyszukać jakąś miejscowość, gdzieby mógł przynajmniej przez parę dni znaleść opiekę. Miejscem takiem mogła być farma, do której zamierzali się dostać. Lecz, że i trampi obrali ten kierunek, jankes odezwał się:
— Czy chcemy im jeszcze raz wpaść w ręce? Należy się spodziewać, że żałują, iż nie unieszkodliwili nas, i gdybyśmy się z nimi znowu spotkali, mogliby próbować nadrobić to, czego zaniedbali. Pieniądze moje już mają, ale życia nie myślę oddawać im w ręce. Poszukajmy innej farmy!
— Kto wie, kiedy ją znajdziemy, — odrzekł Heller. — Czy wytrzymacie tak długą podróż?
— Myślę. Jestem człowiekiem tak silnym, że znajdziemy się pewnie na miejscu, zanim wystąpi gorączka z odniesionej rany. W każdym razie spodziewam się, że mię przedtem nie opuścicie?
— Z pewnością nie. Gdybyście w drodze ustali, to poszukam ludzi, aby was zabrali do siebie. Teraz jednak nie traćmy czasu. Dokąd się zwrócimy?
— Na północ, jak przedtem, tylko nieco więcej na prawo. Widnokrąg tam jest ciemny; widocznie więc znajdziemy las lub zarośla, a gdzie są drzewa, tam musi być woda, której koniecznie potrzebuję do ochłodzenia rany.
Heller wziął skrzynkę i opuścili miejsce wypadku. Przypuszczenie jankesa okazało się słusznem. Po pewnym czasie dotarli w okolicę, gdzie wśród zielonych zarośli płynęła woda; zmieniono opatrunek. Hartley wylawszy wszystkie barwione krople, napełnił flaszki czystą wodą, aby po drodze móc w razie potrzeby zmieniać opatrunek. —
Weszli teraz na prerję o tak niskiej trawie, że zaledwie znać było na niej ślady, a trzeba było oczu bardzo doświadczonego westmana, by osądzić, czy pochodzą od jednego czy dwu ludzi. Po dłuższym czasie ujrzeli znów ciemną linję na horyzoncie; był to znak, że zbliżają się znowu w okolicę lesistą. Kiedy teraz jankes nagle się obrócił, ujrzał poza sobą kilka ruchomych punktów; punktów tych było trzy; przyszedł więc do przekonania, że to trampi zawrócili; szło o życie. Inny zwróciłby uwagę pisarza na pościg; Hartley jednak tego nie zrobił; ruszył w drogę ze zdwojoną szybkością, a kiedy Hellera zdziwił ten nagły pośpiech, wytłumaczył się bólem, jaki mu rana sprawiała.
Jeźdźców widać naturalnie na większy dystans, niż pieszych. Pierwsi znajdowali się w takiej odległości, że prawdopodobnie jeszcze nie zauważyli Hartleya i jego towarzysza. Na tem ścigany budował plan ocalenia. Musiał sobie powiedzieć, że opór nie zda się na nic i, gdyby ich dopędzono, to byliby obaj zgubieni. Ocaleć mógł co najwyżej jeden; drugi musiał paść ofiarą. — A tym drugim miał być naturalnie pisarz; nie powinien się jednak domyślać, jakie mu grozi niebezpieczeństwo i dlatego chytry jankes milczał.
Tak szli szybko coraz dalej i dalej, aż dotarli do zagajnika, złożonego z gęstych zarośli, nad któremi wznosiły się wierzchołki kilku hikorysów, dębów, orzechów i wiązów wodnych. Lasek nie był głęboki, ale ciągnął się daleko na prawo. Kiedy go przeszli i znaleźli się po drugiej stronie, jankes przystanął.
— Master Heller! — rzekł. — Zastanowiłem się nad tem, jakim ciężarem jestem dla was. Wy udajecie się do Sheridanu i musieliście z mojego powodu zejść z prostej drogi. Kto wie, czy i kiedy znajdziemy w dotychczasowym kierunku jaką farmę; musielibyście wówczas całemi dniami męczyć się ze mną, gdy tymczasem jest bardzo prosty sposób uniknięcia tej ofiary.
— Tak? Jakiż to? — zapytał Heller.
— Idźcie dalej w imię Boże, a ja wrócę na farmę, z której wyszedłem, zanim się z wami spotkałem.
— Na to nie mogę się zgodzić; to zbyt daleko.
— Wcale nie. Szedłem najpierw w kierunku Zachodnim, a potem z wami wprost na północ, a więc pod kątem prostym; jeśli go teraz przetnę, to będę miał niecałe trzy godziny drogi, a tyle wytrzymam z pewnością.
— Tak myślicie? No, dobrze; ale ja pójdę z wami. Przyrzekłem, że was nie opuszczę.
— Muszę was zwolnić z przyrzeczenia. Żona bowiem farmera, do którego się udaję, jak mi opowiadała, jest siostrą szeryfa z Kinsley. Gdyby was stamtąd ścigano, to idę o zakład, że szeryf pośle przedewszystkiem jej ostrzeżenie. Wpadlibyście im poprostu w ręce.
— Ha! w takim razie nie pójdę! — zawołał Heller przerażony. — Czy rzeczywiście chcecie się tam udać?
— Tak. To będzie najlepsze dla mnie, a również i dla was.
Szarlatan począł Hellerowi przedstawiać korzyści tego postanowienia w sposób tak oczywisty i natarczywy, że biedny pisarzyna zgodził się wreszcie na rozstanie. Hartley odebrał od niego skrzynkę, uścisnęli sobie ręce, życząc szczęśliwej drogi, i rozstali się wreszcie. Heller poszedł dalej w stronę otwartej prerji. Hartley patrząc za nim, mówił do siebie:
— Żal mi tego biedaka; ale nie może być inaczej. Gdyby pozostał przy mnie, toby i tak zginął, a ja musiałbym umrzeć razem z nim. Ale teraz najwyższy czas w drogę. Kiedy go dopędzą i zapytają o mnie, to im powie, że poszedłem na prawo. Udam się więc na lewo i wyszukam sobie jakieś miejsce, gdziebym się mógł ukryć.
Nie był wprawdzie ani myśliwym, ani zastawiaczem sideł, ale wiedział, że nie powinien zostawiać za sobą śladów, i słyszał także czasem, co należy robić, aby zatrzeć tropy, Wcisnąwszy się więc w zarośla, wyszukał takie miejsce, na którem nie widać było odcisków nóg; jeśli zaś zauważył je za sobą, zacierał starannie zdrową ręką. To też posuwał się naprzód bardzo powoli; ale wreszcie znalazł na szczęście miejsce, gdzie krzaki stały tak gęsto obok siebie, że wzrok nie mógł ich przebić. Wcisnąwszy się tam, złożył na ziemi skrzynkę i usiadł na niej. Zaledwie to zrobił, usłyszał głosy trzech jeźdźców i stąpanie koni. Przejechali obok, nie zauważywszy, że ślad był odtąd pojedynczy.
Jankes rozsunął ostrożnie gałęzie tak, że mógł spojrzeć na prerję. Woddali szedł Heller. Trampi, zobaczywszy go, puścili konie galopem. Tamten usłyszał ich teraz, a obróciwszy się, stanął przerażony. Wkrótce dopędzili go i o coś zagadnęli, a on wskazał na wschód; widocznie mówił im, że jankes wrócił w tym kierunku na farmę. Potem rozległ się huk pistoletu i Heller padł na ziemię.
— Stało się! — mruknął Hartley. — Czekajcie, łotry! Jeśli was jeszcze kiedy spotkam, to drogo zapłacicie za ten strzał! Ciekawy jestem, co teraz zrobią.
Widział, że trampi zsiedli z koni i zajęli się zabitym. Potem, po naradzie, kornel przerzucił przez siodło zamordowanego i ku wielkiemu ździwieniu jankesa zawrócił, obaj zaś jego wspólnicy pojechali dalej. Kiedy kornel dotarł do zarośli, wparł w nie konia dość głęboko, aby zrzucić trupa. Wycofawszy konia, odjechał, ale dokąd, tego Hartley nie mógł dojrzeć; przez krótki czas słyszał jeszcze uderzenia kopyt; potem wszystko ucichło.
Jankesa ogarnęła zgroza. Teraz prawie żałował, że nie ostrzegł pisarza. Był świadkiem strasznego czynu; nadto trup leżał w jego pobliżu; chętnie byłby się stamtąd oddalił, nie miał jednak odwagi, bo przypuszczał, że kornel będzie go szukał. Tak przeszedł kwadrans, jeden, drugi; wtedy postanowił opuścić okropne miejsce. Spojrzał jednak przedtem jeszcze raz na prerję i zobaczył coś, co go zmusiło pozostać w kryjówce. —
Z prawej strony jechał przez prerję jeździec, prowadząc obok luźnego konia. Natknąwszy się na ślad obu trampów, zsiadł z wierzchowca, a potem obejrzał się uważnie na wszystkie strony i schylił, aby zbadać trop; ruszył za śladem, — a konie szły dobrowolnie za nim — aż do miejsca, gdzie popełniono mord. Tu znowu się zatrzymał, aby je obejrzeć. Dopiero po dłuższym czasie wyprostował się i począł zbliżać. Utkwiwszy oczy w ziemię, szedł śladem kornela. Może o pięćdziesiąt kroków od zarośli stanął, wydał charakterystyczny głos gardłowy i wskazał ręką ku krzakom. Odnosiło się to widocznie do konia, bo uskoczył, zatoczył niewielki łuk i podbiegł ku zaroślom, wciągając powietrze w szeroko otwarte nozdrza. Ponieważ jednak — nie okazywał niepokoju, jeździec zbliżył się również.
Teraz jankes poznał, że ma przed sobą Indjanina. Ten miał na sobie legginy ozdobione frędzlami i bluzę myśliwską również z frędzlami i wyszywaniami na szwach. Małe stopy tkwiły w mokasynach. Długie, czarne włosy były zebrane w węzeł, podobny do hełmu, ale nie tkwiło w nich ani jedno orle pióro. Z szyi jego zwieszał potrójny łańcuch z pazurów niedźwiedzich z fajką pokoju i workiem na gusła. W ręce trzymał dwururkę, której kolba obita była licznemi srebrnemi gwoździami. Twarz jego matowa, jasno-brunatna, z lekkim nalotem bronzowym, miała rysy prawie rzymskie, a tylko nieco wydatniejsze kości policzkowe zdradzały typ rasy amerykańskiej.
Właściwie sąsiedztwo czerwonego mogło jankesa, który nie cierpiał na nadmiar odwagi, przejąć obawą. Ale im dłużej wpatrywał się w twarz Indjanina, tem więcej nabierał przekonania, że obawa była nie na miejscu. Czerwony zbliżył się może na dwadzieścia kroków; koń jego poszedł jeszcze dalej, podczas gdy drugi trzymał się za jeźdźcem. Teraz... podniósł już małe i zgrabne kopyto, aby zrobić dalszy krok, gdy nagle stanął na tylnych nogach i rzucił się wstecz z głośnem, ostrzegawczem parsknięciem; poczuł bowiem woń jankesa, czy też odór trupa. Indjanin błyskawicznie uskoczył wbok i znikł, a z nim i drugi koń.
Hartley przez długą, długą chwilę wstrzymywał oddech w piersiach, gdy nagle uszu jego doszedł napół zduszony dźwięk. Usłyszał wyraz „uff“, a kiedy obrócił twarz w stronę, skąd głos go doszedł, ujrzał, że Indjanin klęczy nad trupem pisarza i bada go. Potem poczołgał się czerwony zpowrotem i nie było go widać może przez kwadrans; nagle jankes wzdrygnął się przerażony, bo tuż obok niego zabrzmiały słowa:
— Dlaczego blada twarz siedzi ukryta? Dlaczego nie wyjdzie, aby się pokazać oczom czerwonego wojownika? Czyby mi nie mogła powiedzieć, dokąd uszli mordercy drugiej bladej twarzy?
Kiedy Hartley odwrócił głowę, ujrzał Indjanina, klęczącego obok z nożem w ręce. Słowa te dowodziły, że dobrze odczytał ślady i z nadzwyczajną bystrością wytłumaczył je sobie. Nie uważał jankesa za mordercę, a ów uspokojony tem, odpowiedział:
— Ukryłem się przed nimi. Dwu udało się na prerję, a trzeci rzucił tu trupa; ja pozostałem w ukryciu, bo nie wiem, czy on już odszedł, czy jeszcze nie.
— Odszedł! Ślad jego prowadzi przez zarośla, a potem na wschód.
— Udał się do farmy, aby mnie ścigać. Ale czy rzeczywiście niema go już tutaj?
— Nie, mój biały brat i ja jesteśmy jedynemi żywemi istotami. Wyjdź na wolne miejsce i opowiedz mi, co zaszło.
Czerwony doskonale władał angielskim, a to, co mówił, i sposób, w jaki przemawiał, natchnął jankesa zaufaniem; wypełznął z zarośli i ujrzał, kiedy już krzaki miał za sobą, że konie były uwiązane na boku na dość długich linewkach. Czerwony przyglądał się białemu wzrokiem, który zdawał się wszystko przenikać, a potem rzekł:
— Od południa nadeszło dwu ludzi; jeden ukrył się tutaj; tym byłeś ty; drugi poszedł dalej na prerję. Potem przybyło trzech jeźdźców, którzy go ścigali; ci wpakowali mu kulę w głowę. Dwóch odjechało. Trzeci wziął trupa na konia, podjechał ku zaroślom, wrzucił go tutaj, a potem ruszył galopem na wschód. Czy tak?
— Tak. Zupełnie tak! — potwierdził Hartley.
— Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego zabito twego białego brata? Kto ty jesteś i co robisz w tej okolicy? Czy ci sami trzej ludzie zranili cię w ramię?
Przyjazny ton, w jakim te pytania zadał, świadczył, że czerwony jest dla niego dobrze usposobiony i że nie żywi wobec niego żadnych podejrzeń. Dlatego odpowiedział na postawione sobie pytania. Indjanin słuchając nie patrzył na niego, potem jednak obrócił nań przenikliwy wzrok i zapytał:
— A więc twój towarzysz musiał za ciebie narazić swe życie?
Jankes spuścił oczy i odpowiedział, prawie jąkając się:
— Nie! Prosiłem go, aby się ze mną ukrył, ale on nie chciał.
— Czy pokazałeś mu, że mordercy idą za wami?
— Tak.
— I powiedziałeś, że chcesz się tu ukryć?
— Tak.
— Dlaczego wskazał on mordercy, kiedy ten pytał o ciebie, farmę na wschód stąd?
— Aby go oszukać.
— A więc chciał cię ocalić. To był dzielny towarzysz! Czy ty byłeś jego godnym? Tylko Wielki Manitou wie wszystko! moje oko nie może wejrzeć w twe serce. Gdyby to było możliwe, to musiałbyś się może wstydzić przede mną; ja będę milczał; twój Bóg niech będzie twoim sędzią. Czy znasz mnie?
— Nie, — odpowiedział Hartley pokornie.
— Jestem Winnetou, wódz Apaczów. Moja ręka ściga złych ludzi, moje ramię ochrania każdego, kto ma czyste sumienie. Obejrzę twą ranę; przedtem jednak powiedz, dlaczego mordercy zawrócili, aby was ścigać? Czy wiesz to?
Hartley słyszał już nieraz o Winnetou, to też odpowiedział ze zdwojoną uprzejmością:
— Powiedziałem ci to już. Chcieli nas usunąć, abyśmy nie mogli zdradzić, że mię obrabowali.
— Nie! Gdyby tak było, to sprzątnęliby was natychmiast. Musiał być jakiś inny powód, który im przyszedł dopiero później do głowy. Czy obszukali cię dokładnie?
— Tak.
— I zabrali ci wszystko? Czy i twemu towarzyszowi?
— Nie. On im powiedział, że jest biednym zbiegiem, a na dowód pokazał im list.
— List? Czy oni go zatrzymali?
— Nie. Dostał go zpowrotem.
— Gdzie go schował?
— Do kieszeni surduta na piersiach.
— Niema go tam. Przeszukałem wszystkie kieszenie zabitego, ale żadnego listu nie znalazłem. A więc to pismo skłoniło ich do tego, że zawrócili, aby was ścigać.
— Chyba nie!
Indjanin nie odpowiedział, lecz wyniósłszy trupa z zarośli, obszukał jeszcze raz jego kieszenie. Stan zmarłego przejmował grozą, nie z powodu ran od kuli, lecz ponieważ mordercy pokrajali mu twarz nożami wszerz i wzdłuż tak, że zupełnie nie można go było poznać. Kieszenie były puste; karabin zabrano naturalnie także.
Indjanin patrzył zamyślony wdal, a potem wyrzekł tonem najgłębszego przekonania:
— Twój towarzysz chciał się dostać do Sheridanu; dwaj mordercy pojechali na północ, właśnie w kierunku tej miejscowości, a więc chcą się także tam dostać. Dlaczego zabrali mu list? Bo jest im potrzebny, chcą się nim posłużyć. Dlaczego tak zeszpecili twarz zabitego? Aby go nie można było poznać. Nikt nie powinien wiedzieć, że Heller zginął, bo jeden z morderców chce się podszyć pod jego nazwisko.
— Ale w jakim celu?
— Tego wprawdzie nie wiem, ale się dowiem.
— A więc chcesz się także tam udać za nimi?
— Tak. Zdążałem nad Smocky-hill-river, a Sheridan leży w jej pobliżu; jeśli pojadę do tej miejscowości, to nie o wiele nadłożę drogi. Te blade twarze z pewnością knują coś złego. Muszę pokrzyżować ich plany. Czy mój biały brat uda się tam ze mną?
— Chciałem się dostać do najbliższej farmy, aby wyleczyć się z rany. Naturalnie wolałbym pójść do Sheridanu. Może tam odbiorę zrabowane mi pieniądze.
— To pojedziesz ze mną,
— Ale moja rana?
— Zaraz ją zbadam. Na farmie miałby wprawdzie mój biały brat opiekę, ale nie byłoby tam lekarza. Winnetou rozumie się na leczeniu ran; umie składać strzaskane kości i posiada znakomity środek na gorączkę z ran. Pokaż mi ramię!
Pisarz już rozciął jankesowi rękaw fraka, to też przyszło mu teraz bez trudu obnażenie ramienia. Winnetou zbadał je i oświadczył, że rana nie jest tak ciężką, jak się wydaje. Ponieważ strzał dano zbliska, kula nie strzaskała kości, tylko przebiła ją gładko. Czerwony wyjął z torby przy siodle jakąś zasuszoną roślinę, zwilżył ją i przyłożył do rany. Potem wystrugał z drzewa dwie deszczułki i przy ich pomocy zawiązał ramię tak kunsztownie, że lepiej nie sprawiłby się najwytrawniejszy lekarz.
— Mój brat może spokojnie ze mną jechać. Gorączka wcale nie przyjdzie, albo dopiero wtedy, gdy już dawno będziemy w Sheridanie.
— Czy nie powinniśmy przedtem starać się dowiedzieć, co robi trzeci z morderców?
— Nie, on szuka ciebie, a nie znalazłszy twych śladów, pójdzie za tamtymi. Może ma jeszcze innych wspólników, których zechce przedtem wyszukać, aby wraz z nimi udać się do Sheridanu. Ja przybywam z okolic zamieszkałych i dowiedziałem się, że w Kanzas zbiera się wiele tych bladych twarzy, które nazywają trampami. Możliwe, że mordercy należą do tych ludzi i że trampi knują coś przeciw Sheridanowi. Nie możemy tracić czasu; musimy jechać prędko, aby ostrzec tamtejszych białych. Winnetou wie, dokąd udają się mordercy i nie potrzebuje szukać ich tropów. Pojedziemy inną drogą.
— A kiedy przybędziemy do Sheridanu?
— Nie wiem, jak mój brat jeździ.
— No, mistrzem w jeździe konnej naturalnie nie jestem. Mało siedziałem na siodle, ale zrzucić się z niego nie dam.
— Więc nie będziemy się śpieszyć, zato nadrobimy to ciągłą jazdą. Będziemy jechać przez całą noc i rano staniemy na miejscu. Ci, za którymi pójdziemy, rozbiją na noc obóz, przybędą więc później niż my.
— A co się stanie ze zwłokami biednego Hellera?
— Pochowamy je, a mój brat niech odmówi nad nim modlitwę.
Ziemia była miękka, to też, choć mogli użyć tylko noży, bardzo prędko stanął grób gotowy; złożyli w nim zmarłego i zasypali go wyrzuconą ziemią. Jankes zdjął kapelusz i złożył dłonie do modlitwy. Apacz patrzył poważnie w zachodzące słońce, jakby oczy jego starały się tam na zachodzie dojrzeć Wieczne Ostępy. Chociaż poganin, modlił się z wszelką pewnością. —
— Niech biały brat dosiędzie mojego zwierzęcia — odezwał się, kiedy poszli do koni. — Ma chód spokojny, jednostajny i równy jak kanoe[4] na wodzie. Ja siądę na luźnego.
Dosiadłszy koni, ujechali szmat drogi na zachód, potem skręcili ku północy. Konie szły tak raźno i rzeźko, jakby dopiero wróciły z pastwiska. Słońce zapadało coraz niżej i niżej, aby wreszcie skryć się pod widnokręgiem; zmierzch bardzo szybko zgęstniał w ciemną noc, przejmując jankesa obawą.
— Czy aby nie zbłądzisz w tej ciemności?
— Winnetou nigdy nie zbłądzi, ani w dzień, ani w nocy. —
Tak, Winnetou był jak gwiazda, która zawsze znajduje się na właściwym miejscu, i znał wszystkie okolice swego kraju tak dokładnie, jak Europejczycy wnętrza swych domów. —
— Ale jest tyle przeszkód, których nie można zobaczyć!
— Oczy Winnetou widzą także w nocy. A czego on nie może zauważyć, to nie ujdzie baczności jego konia. Niech mój brat jedzie nie obok mnie, ale za mną, to koń jego nie uczyni fałszywego kroku. —
Jakże pewnie poruszali się koń i jeździec! To stępa, to kłusem, to nawet galopem jechano godzinę za godziną, omijając każdą przeszkodę. Należało objeżdżać bagna i brodzić przez potoki; Winnetou zawsze wiedział, gdzie się znajduje. To uspokoiło jankesa. Zwłaszcza ramię napawało go troską, ale zioło działało nadzwyczajnie. Często nie czuł nawet wcale bólu i nie mógł się na nic skarżyć, chyba na niewygody tej niezwykłej jazdy. Kilkakrotnie zatrzymano się, aby napoić konie i zwilżyć opatrunek zimną wodą. Po północy Winnetou wyjął kawałek mięsa i zmusił Hartleya do spożycia go. Zresztą nie przerywali podróży, a kiedy wzmagający się chłód zwiastował poranek, Hartley musiał sobie powiedzieć, że czuje się zupełnie dobrze.
Wnet poczęło szarzeć na wschodzie, jednakże nie można było rozeznać okolicy, bo ziemię zasłaniała gęsta mgła.
— To są opary Smocky-hill-river, — oświadczył wódz. — Wkrótce dostaniemy się do niej.
Widać było, że chce jeszcze dalej mówić, ale wstrzymał konia i począł nadsłuchiwać, gdyż z lewej strony zbliżał się miarowy tupot koni. Jakiś jeździec galopem przemknął obok, błyskawicznie jak zjawa, Nie widzieli ani jego, ani konia; mignął tylko ciemny kapelusz z szerokiemi kresami.
— Uff! — zawołał Winnetou ździwiony. — Blada twarz! Tak jeździć, jak ten, umie tylko niewielu białych. Tak jeżdżą Old Shatterhand i Old Firehand; pierwszego tu niema, bo mam się z nim spotkać w górach przy Srebrnem jeziorze; ale Old Firehand ma się teraz znajdować w Kanzas. Czyżby to on był?
— Old Firehand? — To sławny westman!
— On i Old Shatterhand to najlepsze, najdzielniejsze i najbardziej doświadczone blade twarze, jakie Winnetou zna. On jest ich przyjacielem.
— Zdaje się, że ten człowiek bardzo się śpieszy. Dokąd on jedzie?
— Do Sheridanu, bo jedzie w tym samym kierunku, co i my. Na lewo leży Eagle-tail, a przed nami znajduje się bród, prowadzący przez rzekę. Zaraz się tam dostaniemy. W Sheridanie zaś dowiemy się, kto był tym jeźdźcem.
Mgły zaczęły się rozwiewać; wiatr poranny rozpędził je i wkrótce ujrzeli przed sobą Smocky-hill-river. I tu Apacz okazał, swą nadzwyczajną zdolność orjentacji. Do brzegu dotarł dokładnie w tem miejscu, gdzie się bród znajdował. Woda sięgała koniom zaledwie po brzuchy, tak, że przeprawa wypadła bezpiecznie i łatwo.

Dostawszy się na drugą stronę, musieli jeźdźcy przejść przez zarośla, ciągnące się wzdłuż brzegu, a potem jechali znowu przez otwartą prerję, aż oczom ich ukazał się cel podróży, Sheridan.








  1. Elegancja.
  2. Lekarz i weterynarz.
  3. Biada mi!
  4. Czółno indjańskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.