Strona:PL Karol May - Skarb w Srebrnem Jeziorze 02.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w wielki i szeroki, podwójny fontaź, zakrywający całą pierś. Głowę osłaniał słomiany kapelusz z szerokiemi kresami. Na rzemieniu, przerzuconym przez kark, wisiała zprzodu skrzynka z polerowanego drzewa. Człowiek ten był długi, suchy, a gładko wygolona twarz jego miała rysy ostre. Kto spojrzał na te rysy i w małe, chytre oczka, ten wiedział zaraz, że ma przed sobą prawdziwego jankesa, — jankesa owego gatunku, których przebiegłość stała się przysłowiową.
Kiedy obaj zbliżyli się na taką odległość, że można było wygodnie rozmawiać, człowiek ze skrzynką uniósł lekko kapelusza i pozdrowił drugiego:
— Good day, kolego! Skąd idziecie?
— Tam zdołu, z Kinsley, — odpowiedział zapytany, ukazując ręką poza siebie. — A wy?
— Zewsząd. Ostatnio z farmy, która leży za mną.
— Czy jest tu jaka farma?
— Tak. Trzeba iść do niej nie dłużej jak pół godziny.
— Dzięki Bogu! Dłużejbym nie wytrzymał — podszedł bliżej i przystanął; nogi się pod nim uginały.
— Nie wytrzymał? Dlaczego?
— Z głodu.
— Do wszystkich djabłów! Z głodu? Czy to możliwe? Czekajcie, zaraz wam pomogę. Usiądźcie tu na mojej skrzynce. Dostaniecie coś do jedzenia.
Postawiwszy skrzynkę na ziemi i zmusiwszy obcego, aby usiadł, wyciągnął z kieszeni fraka dwie olbrzymie kromki chleba z masłem, a z kieszeni poły wielki kawał szynki, jedno i drugie podał zgłodniałemu i ciągnął:
Jedźcie, kolego! Nie są to wprawdzie delikatesy, ale głód ugłaszczą.