Ona (Rodziewiczówna, 1931)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ona
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie piąte
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI

Dawna Kostusia zginęła bezpowrotnie. Uśmiechy jej nie umilały wujowi śniadań i obiadów, słodkie odpowiedzi nie rozchmurzały ciotki, serdeczne powitania nie rozchylały jej ust względem podwładnych. Snuła się po dworze niema i blada, z głową ku ziemi zwieszoną, jakby ją ciężar myśli przytłaczał, z oczami gorejącemi posępnie. Czasami wśród roboty ustawała nagle, opuszczała ręce i godzinami tak trwała, jakby osłupiała. Czasami ginęła na czas dłuższy, a strofowana przez ciotkę, zacinała się w opornem, kamiennem milczeniu. Zaległa robota nie troskała jej, a spełniona nie cieszyła. Zapominała też często, znosząc obojętnie nieznośne dla niej wymówki i napędzanie.
Nie poszła raz drugi z prośbą o pomoc do wuja i płaczącej nikt nie widział. Postanowienie jakieś nieodwołalne, stałe, dojrzało w jej duszy, opanowało wahanie i rozpacz. Była jak ptak przed odlotem, przejęty bliskością drogi, który do gniazda nie zagląda, żeru zaniedbuje i tylko przeciągle wołając, posępny i nastraszony, w dalekie horyzonty się wpatruje.
Pewnego wieczora wuj ją zawołał, gdy przechodziła koło ganku.
— No, cóż, Kostusiu! Uspokoiłaś się trochę? — rzekł.
— Uspokoiłam się — odparła bezdźwięcznie.
— No, nie myśl też, żebym twą sprawę puścił w niepamięć. Dowiadywałem się do Stamierowa i jak tylko Rudakowski wróci, pojadę do niego i coś wspomnę mimochodem.
Dziewczyna spuszczone oczy podniosła nagle.
— Rudakowskiego niema? — spytała.
— Niema. Wyjechał na parę tygodni. Widzi mi się, że obejrzał się i umieści go w zakładzie. Mówiłem ci, że trzeba mieć cierpliwość.
Kostusia stała chwilę, zadumana. Potem zbliżyła się do wuja i pocałowała go w rękę.
— Dziękuję, wuju, za wszystko dobre i przepraszam — wyszeptała gorąco.
— Dobrze już, dobrze. Bądź na przyszłość rozsądniejsza — rzekł łaskawie.
Dziewczyna odeszła. Rysy jej zaostrzyły się i stwardniały, a usta skrzywiły się szyderstwem.
Uspokoiła się i będzie rozsądna.
Wcześnie dnia tego poszła do siebie na strych i zaczęła się krzątać gorączkowo. Z zielonego kuferka dobyła ową granatową flanelkę, otuliła się chustką i pobiegła do pisarza. Po krótkim targu, pozorując sprzedaż potrzebą nowej bielizny, dostała za nią siedem rubli. Potem wróciła znowu do izdebki, unikając, by kogo nie spotkać.
Rozejrzała się po swym inwentarzu, jakby go rachowała. Rozłożyła chustczynę na podłodze, przykucnęła obok kuferka i jak niegdyś przy Kaziu, wypróżniła go do dna. Zwinęła do chustki bieliznę, zwitek swych rodzinnych pamiątek, sukienczynę jedną i futerko wytarte, wzięła lichą kołderkę z posłania, resztę zostawiła nietknięte. Potem obejrzała swe obuwie, siedem rubli ukryła na piersi, kuferek postawiła na miejscu, tłumoczek obwiązała sznurkiem, zdmuchnęła lampkę i usiadła u okienka.
Noc już była na dworze. Kostusia zacisnęła zęby i skurczyła się, chcąc stłumić nerwowe drżenie. Nasłuchiwała, czy jej nie zapotrzebują z dołu. Wokoło panowała cisza, dolatywały tylko dźwięki fortepianu, na którym piękna Fela wykonywała biegle koncertową sztukę. Czasem ktoś ze służby przebiegł dziedziniec lub drzwi skrzypnęły od kredensu.
Na łąkach odzywały się derkacze, to gdzieś w szpalerze sowa zapiszczała żałośnie. Dziewczyna raz i drugi wyjrzała ku gwiazdom, jakby ich pytała: czy już czas; nie ruszała się jednak.
Nareszcie fortepian ucichł, w pałacu zamykano i ryglowano drzwi i okna. Kostusia jeszcze czekała. Upływały minuty, jej się zdawało, że godziny. Aż wkońcu miesiąc srebrnym sierpem wysunął się na niebo i zaświecił w izbie.
Dziewczyna wstała, odpięła swój pasiasty fartuch i złożyła go na stole wraz z kluczami, potem uklękła na chwilę i modliła się cicho. Wstała, obrzuciła wzrokiem izbę, dłużej nieco zatrzymała oczy na mircie swoim w okienku, tłumoczek wzięła na plecy, otuliła się starym szalem, zdjęła obuwie i boso, z bijącem sercem zeszła na dół.
Noc była ciepła i cicha. Psy podwórzowe poznały swą karmicielkę i towarzyszyły przyjaźnie aż do wrót. Tam je pogłaskała raz ostatni na pożegnanie, prześlizgnęła się przez furtkę i już sama zupełnie została na pustej drodze, oświetlonej fantastycznie księżycem. Obuła się i szła prędko, poprawiając od czasu do czasu usuwający się z pleców tłumoczek.
Zboża już były zżęte, zjeżone krótką ściernią. Skręciła na miedzę do lasu. Mamka do snu się już zabierała, mrucząc pacierze na ławie pod piecem, gdy Kostusia weszła do izby i zaniepokojona ciszą i ciemnością, zawołała na nią. Stara zatliła drzazgę i przerażona, spojrzała na węzełek, który dziewczyna położyła obok siebie na ławce.
— Gdzie ty się wybrałaś, zazulo? — zawołała.
— W drogę. Wiecie, że Rudakowskiego niema.
— Wiem. Chodziłam wczoraj.
— A któż jemu jeść nosi teraz?
— Ekonom stary.
— Dobry człowiek?
— Zdaje się dobry. Loch uprzątnął tam i nieboraka ubrał i oporządził.
— Cóż on?
— Nic. Jednakowy. Ni się rusza, ni gada. Powiadają, że go kiedyś do miasta wywiozą, skoro Rudakowski wróci.
— Niedoczekanie ich! — dziko zamruczała Kostusia.
— I ty jednaka, zazulo! — westchnęła baba. — Nie odstaniesz od swej myśli?
— Nie. Ja tylko pory czekałam. Rudakowskiego niema, sam czas. Już nie wrócę, skąd idę. Nie zamkną jego w szpitalu, nie zamęczą!
— A jakże go wyrwiesz z za tych krat?
— Wyrwę. Choćbym miała rękoma pod mur się podkopywać, choćbym miała deski z drzwi zębami wygryzać. A przecie Bóg jest i mnie nie opuści!
Stara stękając usiadła przy niej.
— To i mnie tu nie zostawać, a wlec za tobą stare kościska. Podgajski pan będzie ciebie szukał, ziemię i niebo przetrzęsie. Wezmą mnie i po sądach będą włóczyć i spokoju nie dadzą. Oj, dola moja nieszczęśliwa!
Kostusia milczała ponuro. Kobiecie tej radaby była nieba przychylić a gotowała piekło na dni ostatek. Wstała i ręce jej czarne i twarde ucałowała, nie mówiąc słowa. Baba broniła się daremnie.
— Kostuśka, przestań. Nie sromaj mnie! Tożbym ja tutaj bez ciebie i dnia nie wytrzymała. Sądzenie takie i Boża wola! Pójdziemy, zazulo! Poratuje nas Jezus cudowny. Ot, ty na mogiły swoje pójdź i pożegnaj, a ja szmaty zbiorę. Czas nam w drogę.
Wstały, obie już zupełnie spokojne i zdecydowane. Kostusia na cmentarzyk pobiegła raz ostatni. Objęła rękoma matczyn kamień grobowy i zapłakała cicho, tuląc usta do zeschłego wianka. Ten sam był, który w dzień zaręczyn położyli z Sewerem. Tak niedawno, zda się, a tak dawno.
Ostatnie to już było pożegnanie i ostatnia walka.
Już odtąd nie będzie miała gdzie pójść z tęsknotą, z żalem, nikomu się poskarżyć. Wzięła w róg chustki trochę ziemi i raz ostatni oczyściła mogiłę, potem ku temu polu, dla niej tak świętemu, zwróciła oczy gorejące, jakby je na życie całe chciała zapamiętać. I odeszła, oglądając się żałośnie. Nie zobaczy już nigdy tego miejsca.
Mamkę już zastała gotową do drogi. Wzięły na plecy zawinięcia, pożegnały się i poszły. Kostusi opadła gorączka. Znać było, że przez ten czas myślała dużo i plan działania układała drobiazgowo. Nawet przed tą jedyną duszą przyjazną nie skarżyła się już i nie rozpaczała. Mówiła spokojnie, obejmując komendę wyprawy.
— W Stamierowie, mamko, zostaniecie w miasteczku i czekać na mnie będziecie. Sama do dworu pójdę. Jeżeli mi tej nocy pierwszej Bóg go nie odda, ukryć się trzeba będzie, bo już pojutrze szukać mnie będą. Nad ranem wrócę do was i pójdziemy dalej szukać, gdzie po lasach zwierzęta się kryją. A może już z nim przyjdę.
— Dałby Bóg. I cóż zrobimy wtedy?
— Pójdziemy, aż gdzie nas nikt nie pozna i nie odnajdzie. Świat szeroki.
— Szeroki, ale zły. A pieniądze masz, zazulo?
— Mam. Potem może robotę jaką Bóg da. Byle już jego odzyskać.
— Oj, doloż moja, dolo! I na jakąż to drogę ja twoje białe nóżki myłam, twoje liczko pieściłam! Na takie ja tobie życie o złotym królewiczu w kołysce śpiewałam!
— Nie płacz nade mną, mamko, bo ja ni narzekam, ni się skarżę. Bóg mi tak dał, a matka nie opuści. Nie o sobie teraz myśleć, ale o nim.
Szły prędko a księżyc im świecił i prowadził.
W Stamierowie stanęły o świcie i rozstały się na wstępie do miasteczka. Baba zaszła do krewniaka, którego chatę mieszczańską wskazała Kostusi. Dziewczyna oddała jej swój tłumoczek i zawróciła w stronę dworu.
Śpieszyła się, by jeszcze niedostrzeżona, przekraść się za płot w chmielniki i gąszcze ligustrów, otaczających lamus. Udała jej się ta pierwsza część wyprawy. Nikt nie widział, jak się wślizgnęła do dworu. Wtuliła się w najgęstsze krzaki, nie dbając, że jej szarpią odzież, twarz i ręce i jak zwierz przypadła do ziemi pod osłoną dobroczynnych gałęzi.
Dzień się robił. Widziała ze swej kryjówki drzwi lamusu i ścieżkę, co doń wiodła, utkwiła w ten punkt myśl i oczy. Inne wrażenia pozostawiały ją nieczułą. Nie dbała o bolące nogi, o pragnienie i głód, nawet potrzeby snu nie czuła.
Na swem posłaniu z traw i suchych zeszłorocznych jeszcze liści siedziała nieruchoma, objąwszy rękami kolana, wpatrzona w jeden punkt, zacięta w swem postanowieniu, cierpliwa aż do śmierci. Czekała wieczora, czatowała na ukazanie się czyje na tej ścieżce, mało widocznie uczęszczanej. Kto się ukaże? Wróg czy przyjaciel?
Oczekiwanie to nad wyraz wszelki długie było i męczące. Czasami, ogarnięta nieznośnem osłabieniem i znękaniem, schylała głowę aż na kolana, ale wnet ją podnosiła, zajęta ladajakim szmerem i ruchem.
Dzień jak wieczność był długi do przeżycia. Pragnienie ją pożerało, do krat się wspiąć i popatrzyć na niego, odezwać się, zawołać po imieniu, ale bała się, że ktoś ujrzeć może i odpędzić. Cierpiała, zaciskając nerwowo zęby i przecierając oczy, które wpatrywanie się w punkt jeden powlekało mgłą i łzami. Czy się kiedy ten dzień skończy i co jej ta noc przyniesie? Nareszcie doczekała się zmroku, ślicznego letniego półzmierzchu, pełnego woni i ciszy, usposabiającego do pieśni i marzeń. Na ścieżce do ustronnego więzienia rozległy się ciężkie kroki okutych butów i astmatyczny kaszel.
Ukazał się nareszcie człowiek. Wysoki był, zgarbiony, kościsty. Kostusia dojrzała jego wpadłe piersi, ponurą twarz i pęk wielkich kluczy w ręku. W drugim niósł koszyk przykryty. Doszedł do drzwi, zmitrężył chwilę, dobierając klucz, otworzył i wszedł do środka, przywierając tylko zlekka odrzwia.
Kostusia poskoczyla ze swej kryjówki. Z trwogi i wzruszenia drżały jej nogi i ręce, dzwoniły zęby.
Słońce zachodziło właśnie za lamusem i resztką swej czerwieni oświecało ponurą izbę. Na zwykłem swem miejscu pod ścianą, w kącie, siedział idjota. Nogi wyciągnął przed siebie, ręce odrzucił; oczy miał przymknięte, utkwione w jakiś punkt ceglanej podłogi. Nie zauważył wejścia dozorcy. Przez ten czas wychudł bardziej i zczerniał na twarzy. Cerę miał ziemistą wpadłe policzki, jamy oczne jak latarnie bez szkieł, ciemne i głębokie.
Stary ekonom popatrzył nań ponuro i splunął przez zęby. Wczorajszy posiłek stał nietknięty obok biedaka. Schylił się oficjalista i w ramię go trącił.
— Jeść pan nie chce? — zagadnął grubym głosem, w którym żal i gniew brzmiał zarazem.
— Gdzie ona? — niewyraźnie szepnął chory.
Za plecami starego głuchy jęk się rozległ. Obejrzał się, ale już Kostusia była u boku więźnia i za głowę go obejmując, odpowiadała, niepomna na obecność stróża, sługi Rudakowskiego.
— Sewer, toż jestem, jestem. Przyszłam po ciebie! Pójdziesz ze mną na swobodę, na wolność. Patrz, tam tak pięknie, zielono na dworze. O, mój jedyny, czy ty mi darujesz kiedy, żem tak późno przyszła! Sewerze! Popatrz na mnie, powiedz cokolwiek!
Biedak bezwiednie głowę o nią wsparł, ale milczał. Stary ekonom odstąpił o krok, ręce założył — z pod brwi nawisłych patrzał na nią, zmarszczony i ponury.
— Czego tu panna przyszła? — spytał surowo.
Kostusia oczy podniosła, opamiętała się.
— O panie! — szepnęła. — Ja chciałam was prosić, ale jak on mnie zawołał, zapomniałam!
— To on o pannie mówi?
— O mnie! O kimże? Żeby kogo swego więcej miał na świecie, nie dożyłby tego! Ja nie mogłam prędzej przyjść. Bóg widzi! Nie mogłam!
— A panna kto taka?
— Ja Skowrońska się nazywam.
— Kazimierza Skowrońskiego może córka?
— Tatusia pan znał? On nie żyje — już dawno!
— Toż wiem. Dawno umarł, pewnie, że dawno. Panna wtedy mała była, nie pamięta.
— Nie. Pół roku miałam.
— Słyszę, w Podgaju Skowrońskich sierotę przygarnęli?
— Przygarnęli jak własne.
— A on pannie kto? — ręką Sewera wskazał.
— On mój narzeczony, moje wszystko sieroce!
— Ten warjat?
— To co? Czy dlatego, że go ludzie zgubili i rozum stracił, porzucić go mam? Czy żeby u pana dziecko było chore, panby go nie kochał? Toć on mój zawsze. Stokroć droższy teraz, stokroć ukochańszy!
— Skowrońskich sierota — zamruczał stary do siebie. — Pocoś tu panna przyszła?
— Po niego. Zabiorę go sobie, choć tę resztkę, ten cień, zabiorę, żeby go ojczym do reszty nie zamęczył, żeby się nad nim ludzie nie znęcali. Zabiorę, bo on mój i Bógby mnie skarał, a rodzice zmarli przeklęli, żebym go teraz opuściła!
— A jakże go panna zabierze? Toć trup. Nie wstanie i nie pójdzie, choćby mu teraz drzwi zostawił otworem. Żebym go nie karmił gwałtem, umarłby oddawna. Zapóźno dla niego każdy ratunek.
Kostusia wstała. Oczy jej zabłysły, a policzki pokryły się purpurą.
— To go nieść będę albo wlec za sobą. Na wóz go położę! Ale zabiorę!
— Panna gada, jakby mnie tu nie było. A któż mówił, że ja go zabrać pozwolę? — burknął stary.
Rzuciła się mu do nóg, zanim się spostrzegł.
— Pozwoli pan — jąkała z rozdzierającą serce prośbą. — Pan się użali nade mną i nad nim, nieszczęśliwym. Niceśmy złego nie zrobili, poco nam marnieć. On mi ojcem i matką, bratem i siostrą, wszystkiem. Pan może dzieci ma, to Bóg dzieciom pana za nas, sieroty, odda stokrotnie. Co my szkodzimy komu na świecie, ten biedak i ja! Nie zobaczy nas nikt tutaj, nie zaskarżymy nikogo o nasze bóle i krzywdy! On już umilkł na wieki, a ja nędzna, biedna dziewczyna! To jedno mam swoje! Pan pozwoli go zabrać! Pan pozwoli!
Stary odwrócił się do okna... Zmrużył parę razy oczy i zwisły wąs szarpał.
— Skowrońskich sierota — zamruczał raz drugi.
Potem przemógł się i rzekł, zawsze surowo.
— Gdzież go panna zabierze?
— Pójdziemy precz, daleko, żeby nas Rudakowski nie pojmał.
— A pieniądze panna ma?
— Mam.
— A papiery dla policji są?
— Metrykę swoją mam.
— A on?
— On — nie wiem — szepnęła.
— Kiedym go przebierał z tych łachmanów, w których go tutejszy pan zostawił, znalazłem w bocznej kieszeni pugilares. Nie zaglądałem do środka i położyłem tam, w niszy. Proszę zobaczyć.
Kostusia poskoczyła we wskazanym kierunku i gorączkowo otworzyła pugilares. Było w nim kilkanaście rubli i kilka arkuszy urzędowego papieru. Podała je staremu, który do okna się zbliżył i przy resztce światła przejrzał pokolei...
— Jest świadectwo szlachectwa. To dosyć — mruknął, wręczając jej napowrót.
Chwilę stał u okna i wyglądał przez kratę, zamyślony i ponury, wreszcie odwrócił się do niej.
— Poco to całe gadanie, kiedy żadna moc nie skłoni go do ruchu, nie pobudzi do wyjścia! Toż ja go codzień widzę od tygodnia.
Kostusia zadrżała cała i wyprostowała się podniecona.
— Pójdzie ze mną — rzekła.
— Popróbujcie! — burknął stary, zakładając znowu ręce i usuwając się do drzwi.
Dziewczyna, rozgorączkowana, dysząca, poczuła, że ta chwila stanowić będzie o całem jej życiu. Natchnienia bywają w takich chwilach. Pochyliła się nad Sewerem, ujęła go za rękę, zajrzała w oczy.
Źrenice jej skupiły w sobie wszystkie siły, całą moc duszy. Patrzała nań tak teraz jak niegdyś, gdy hamowała i prosiła w chwili wybuchu.
— Chodź, Sewer! — rzekła krótko, ale stanowczo.
Idjota oczy podniósł i na jej twarzy zatrzymał.
— Chodź Sewer za mną! — powtórzyła, pociągając go lekko.
Poruszył się i wstał mozolnie, nic nie mówiąc.
Wciąż go magnetyzując wzrokiem, sama tak zmęczona i przejęta wrażeniem, że głos jej zamierał, wyszeptała.
— Idźmy, Sewer! Na śmierć czy życie, ale razem!
Prowadząc go za rękę, doszła do drzwi. Stary ekonom rozwarł je przed nią. Wydostała się na swobodę, wyprowadziła swój skarb.
Sewera odurzyło powietrze. Stał chwilę, mozolnie pracując płucami, chwiał się na nogach. Posadziło go pod ścianą, wróciła do starego, który im się przypatrywał z progu, zawsze posępny.
— Dokazaliście swego — rzekł. — Nakarmić go teraz trzeba. Rudakowski was prawdopodobnie dogoni, ale ja tych drzwi już za nim nie zamknę. Idźcie z Bogiem.
Rzuciła mu się do kolan z wybuchem wdzięczności, błogosławiąc prostemi, serdecznemi słowy. Usunął się, szorstko się uchylając.
Wróciła do Sewera i przyklęknąwszy nad nim, karmiła jak dziecko, rozpromieniona, niepomna goryczy, która ją czeka przez całe może życie. Od progu stary jej się wciąż przyglądał w milczeniu. Zmrok gęstniał i szary już był świat wokoło. Kostusia zbliżyła się jeszcze raz do niego.
— Pójdziemy już — rzekła. — Noc nadchodzi, a nam szybko trzeba się stąd oddalić. Oby pan Bóg zapłacił. Jeszcze konając, będę pana błogosławić.
Nic nie odrzekł, tylko głową kiwnął i jeszcze stał. W szarym, coraz gęstszym zmroku widział, jak od ściany lamusa oderwały się dwa cienie. Jeden naprzód wątły i drobny, drugi wysoki, zgarbiony i poszły prędko, niknąc w otaczającej nocy.
Poruszył się w reszcie, ręką po licu powiódł i niewyraźnie, jakby na usprawiedliwienie przed sobą samym spełnionego czynu, zamruczał:
— Skowrońskich sierota!
Potem klucze swe zabrał, drzwi lamusa przymknął niedbale i odszedł w stronę dworu ciężko kaszląc.
A dwa czarne cienie przeszły już na drogę i szybko oddalały się od złowrogiego miejsca. Kostusia szła przodem, silnie ściskając w ręku dłoń nieruchomą Sewera. Tak go wiodła jak dziecię słabe i niedołężne, a on dawał się prowadzić, stąpając automatycznie, posłuszny, cichy. Prędko opuścili drogę. Instynkt zachowawczy pociągał dziewczynę w puste pola i krzaki. Orjentowała się światełkami w miasteczku.
Nie dochodząc ulicy, pod płotem mieszczańskiego ogródka przystanęła. Bała się go zostawić tutaj samego, bała się z nim iść do osady, między ludzi, żeby śladu nie zdradzić. Zdecydowała się raczej na pierwsze, ufna w swój pośpiech.
— Usiądź tu, Sewer — rzekła zcicha, pociągając go na ziemię.
Usłuchał.
Ulokowała go wygodnie, otuliła swą chustczyną przed wieczorną rosą i pobiegła do miasteczka, polecając się Bogu litościwemu.
— Przecież większy cud mi sprawił, żem go odzyskała, zachowa i teraz.
Biegła ulicą, szukając pokazanego jej przez mamkę domostwa. Szczęściem było doń niedaleko, a stara, snać niespokojna o nią, wyglądała przez okienko. Kiwała jej głową i po chwili wyszła, żegnana przez krewniaków. Spotkały się na ulicy. Kostusia odebrała jej swój węzełek i szły czas jakiś, milcząc.
— A co? — spytała wreszcie baba niespokojnymi szeptem.
Dziewczyna odpowiedziała jej raczej wzrokiem niż słowem. Z oczu jej biła łuna zapału i dobrej otuchy.
— Jest — rzekła tylko.
— Gdzie?
— Ot, tam.
— Jakżeś go stamtąd wydarła?
— Dobry człowiek oddał.
Stara westchnęła. Może w jej starej, praktycznej głowie roiło się, że dziewczynę znękają i od zamiaru odwiodą przeciwności nie do przebycia. Inaczej się stało. Nie wrócą już, ale pójdą, gdzie oczy poniosą, na poniewierkę i wstyd. Nic jednak nie powiedziała.
Kostusia wyprzedziła ją. Sewer nie ruszył się z miejsca, ale też i nie spojrzał na nią, gdy stanęła nad nim. Odetchnęła, zwolniona od srogiego niepokoju. Mamka się przywlekła i złożyły naradę. Postanowiły zaraz wyruszyć, iść pieszo i tylko nocą, w dzień odpoczywać po lasach. Potem, gdy się trochę oddalą, najmą furę, żeby prędzej w nieznane strony dotrzeć. Teraz mógł ich poznać ktoś na drodze, zdradzić właściciel podwody. Przecie ich szukać będą: z Podgaja i ze Stamierowa.
— Chodźmy z Bogiem, a wy, mamko, prowadźcie — rzekła po naradzie Kostusia.
Ruszyli. Stara naprzód, kijem się podpierając, dziewczyna, wciąż prowadząc chorego. Brzegiem gościńca, ścieżyną wydeptaną szli, nic do siebie nie mówiąc. Przejeżdżający widzieli tylko trzy szare cienie, przesuwające się na pozór widm pod brzozami wysady. Kostusia czuła głód i zmęczenie. Nie ustawała przecie i tylko od czasu do czasu dotykała delikatnie dłonią czoła Sewera. Gdy je znajdowała spotniałe i zimne, odzywała się zcicha:
— Mamko! Spocząć trzeba, on się zmęczył.
Wtedy odpoczywali na chwilę. Chorego umieszczano pod drzewem, one siadywały obok niego i gwarzyły zcicha, wciąż o jednem. Potem szli znowu, owładnięci bojaźnią pogoni. Ranek ich zastał w lesie, dobroczynnem, bezpłatnem schronieniu. Zeszli z drogi w gęstwinę leszczyny. Pod krzakiem Kostusia rozesłała wydobytą z tłumoczka kołdrę, ułożyła na niej Sewera. Wsunęła mu pod głowę swe futerko, okryła szalem.
Położył się, jak zwykle posłuszny. Zrazu wodził bezmyślnie wokoło oczyma, potem je przymknął i zasnął.
Wtedy ona pomyślała o sobie. Mamka rozlokowała się opodal, dobyła z sakwy czarny chleb i zimne, gotowane kartofle. Kostusia zaczęła jeść chciwie, co chwila się odwracając, by na śpiącego popatrzyć.
— Żeby choć ognia rozpalić — rzekła stara — mam trochę krup i okrasy. Zwarzyłabym ci, nieboże, kaszy ciepłej. Zachorujesz od tego jadła.
— Nie można. Ogień zobaczą. Smaczniejszy mi wasz ten chleb jak to wszystko, com od miesiąca w Podgaju pożywała. Dalekośmy odeszli?
— Półtrzeciej mili.
— Tak mało! Tak mało! — wyszeptała do siebie, zamyślona.
Przestała jeść, strapiona i niespokojna. Ileż to jeszcze nocy iść tak trzeba będzie i gdzie się oprzeć wkońcu?
Bardzo się zmęczoną czuła. Mamka ze szmat swych zrobiła jej posłanie.
Gdy słońce wejrzało w gąszcze, ujrzało tych troje nędzarzy, śpiących cicho i ciężko, jak się śpi czasem po wielkiem nieszczęściu, jak się śpi zawsze po wielkiem utrudzeniu.
Stara zbudziła się pierwsza, zaraz po południu. W jej wieku niewiele się już snu potrzebuje. Siedziała tedy skurczona, posępna. Patrzała na Kostusię, uśpioną obok siebie. Chusteczka zsunęła się dziewczynie z głowy i widać było żółtawą, chorobliwą cerę twarzy, roztargane ciemne włosy, a koło ust skurcz bolesny, niemłody już.
Mamka, żałośnie skrzywiona, opędzała jej z twarzy natrętne owady, zazdrosna o chwile zapomnienia biedaczki. Potem spoglądała na Sewera i coś mruczała niechętnie. Czuła do niego niechęć i gniew, hamowany tylko przywiązaniem do dziewczyny. Żeby nie on, życie jej zazuli byłoby ciche i spokojne.
A wtem Sewer się przebudził. Martwe jego oczy, nic nie widząc, rozejrzały się błędnie wokoło. Zapewne czegoś pragnął, ale nie potrafił wyrazić swej chęci, a tylko po swojemu bezdźwięcznie wybełkotał:
— Gdzie ona?
Zanim mamka miała czas wstać i podejść do niego, już do Kostusi ten dźwięk doleciał. Zbudziła się i zerwała na równe nogi.
— On pewnie głodny — zawołała.
Odgadła. Z jej ręki jak dziecko zjadł kromkę chleba. Nic mu więcej w tej chwili dać nie mogła. Nawet wody nie było w pobliżu, a szukać wsi lub osady lękała się ze względu na bezpieczeństwo. A on się też więcej nie dopominał niczego.
Zaspokoiwszy głód, zapadł w nieruchomość i bezmyśl. Jemu się zapewne zdawało, że wciąż jeszcze w lamusie jest zamknięty.
Gorzkie łzy zakręciły się w oczach Kostusi. Nie odzywała się już do niego, nie wołała, nie pytała, oswajała się z okropną, beznadziejną myślą.
O zmroku poszli dalej, w rowie przydrożnym ugasiwszy pragnienie. Nocy tej zrobili trzy mile, ale gdy nad ranem stanęli dla odpoczynku, Kostusia była do szczętu wyczerpana. Na dobitkę niedoli dzień ich zastał w odkrytej okolicy, nie było dobroczynnej gęstwiny. Zmuszeni do wypoczynku, schowali się pod most na wyschłym prawie strumyku i tam przetrwali prawie do zmierzchu. Dla Sewera tylko znalazło się suche niby legowisko.
Kobiety spędziły ten dzień siedząc w błocie, skulone, drżące, nie mogąc się prawie poruszyć, w ciągłym strachu, że je tu znaleźć może pastuszek lub pies i sprowadzić odkrycie. Zimne, gliniaste kartofle nie szły do gardła Kostusi, chleb oszczędzała dla Sewera.
Pięć i pół mili dzieliło ich zaledwie od Stamierowa. Postanowiły zaledwie nazajutrz, gdy przebędą ośm, wstąpić na nocleg do karczmy.
— Kupimy mu chleba i bułek — mówiła dziewczyna. — Toż on biedak głodem mrze i chłodem marnieje.
— A ty? — mruknęła mamka rozdrażniona.
— Mnie dobrze tak — odparła spokojnie, zdobywając się na dawny swój słoneczny uśmiech.
— Na dziesiątej mili weźmiemy podwodę — mówiła dalej słabym, sennym głosem.
— A gdzież tej drodze koniec będzie? — burczała stara. — Toż tu zaraz moje strony znajome się i kończą. Między obcych ludzi wpadniem, w cudzy kraj. Gdzież my się przytulimy?
— Bóg wie! Jeszcze daleko, daleko iść trzeba.
Usnęła pomimo niewygodnej pozycji, ale sen taki nie był pokrzepieniem.
Gdy znowu znaleźli się na drodze, czuła u nóg jakby ołowiane ciężary, a wszystkie członki bolące i sztywne. Dla pokrzepienia spoglądała na Sewera i nabierała nieludzkich sił. Rękę jego ściskała mocno w swojej i podwajała kroku.
Tak dotarli nad ranem do jakiejś wsi.
— To Ignatów — rzekła mamka. — Na odpuście tutaj kiedyś byłam, a dalej nigdzie. Wstąpimy do karczmy.
Długi czas posiedzieli na dworze, zanim się szynkarz rozbudził i drzwi odryglował. Wpuszczono ich nareszcie do izby. Baba wypiła wódki, Kostusia kupiła mleka i nakarmiła Sewera. Przyglądano się im, ale bez zbytniej ciekawości. Do miejsca tego z powodu odpustów wiele różnych się ludzi schodziło.
Posiliwszy się, uprosiły obie na odpoczynek miejsce w komórce, pełnej siana, nie chcąc się narażać na spotkanie z chłopstwem w szynkowej izbie.
Gdy Kostusia zdjęła obuwie, znalazła je podarte a nogi pokaleczone. Przestraszyła się bardzo i długo pomimo zmęczenia zasnąć nie mogła na myśl przeszkody w podróży. Ale pomodliła się gorąco, popatrzała na ten skarb swój mizerny, zachowany taką ceną i uspokoiła się znowu. Przecie ich nie po to Bóg połączył, by zgubić.
Wieczorem mamka poszła na wieś zasięgnąć ostrożnie języka. Dowiedziała się, że gościniec prowadzi do miasteczka Janopola, że tam bywają jarmarki i dostać można, czego dusza zapragnie. Przy tej okazji nabyta kilka jaj, garnuszek nadtłuczony i świeżego chleba. Obładowana, powróciła do komórki. Sewer spał. Kostusia łatała swe trzewiki pociemku. Zdecydowały dotrzeć do Janopola i tam pozostać. Dwadzieścia mil, kawał świata. Tymczasem cel pewny, choć daleki i nieznany, uspokoił je nieco. Zaczęły ufniej w przyszłość spoglądać. Kostusia uzupełniła zapasy.
Kupiła dla mamki flaszkę wódki, dla Sewera bułek i mleka; posiliła się znowu ciepłą strawą, zapłaciła i poszli. Kapitał Kostusi umniejszył się o całe dziesięć złotych.
Szczęściem przez czas ten cały pogoda im sprzyjała. Dziewczyna zrobiła tę uwagę mamce, spoglądając ku gwiazdom, które świetnie wyiskrzone, mrugały ku niej.
— Dzięki Bogu i za to — rzekła stara. — Byleby tylko nas słotami jesiennemi nie pokarał.
— Ej, nie — z odwagą młodością zaprzeczyła Kostusia. — Do jesieni przytułek znajdziemy i chleb.
Kraj był już zupełnie obcy. Trzymały się brzóz i słupów telegrafu, żeby z gościńca nie zbłądzić.
Rano już nie kryły się po lasach, ale wstąpiły śmiało do wsi spotkanej i w pierwszej zagrodzie poprosiły o schronienie. Gospodarz przyjął ich chętnie, o nic nie pytał i w odrynie spocząć pozwolił.
Coraz się czując bezpieczniejszemi, w miarę przebytyeh mil i dni, zasnęły twardo.
Wieczorem zaproponowała Kostusia chłopu, by ich odwiózł do Janopola. Zgodził się za opłatą trzech rubli. Dziewczyna porachowała swe zasoby. Potrącając ową żądaną cenę podwody, zostanie jej tylko niespełna trzy ruble. Przystała jednak, spojrzawszy na staruszkę wycieńczoną, na wychudłego Sewera.
Jazda nie okazała się ani wygodną, ani pośpieszną. Czworgu za ciasno było na wozie; konik, zużyty pracą, wlókł się noga za nogą, właściciel poił go w każdej napotkanej studni i pasł przy cudzych owsianych kopach przydrożnych.
W ten sposób trzeciego dnia dotarli do Janopola. Miasteczko okazało się nędzne i ubogie. W karczmie, gdzie ich chłop zostawił, wiatr i skwar wchodziły wszystkiemi oknami bez szyb, słońce i księżyc zaglądały przez strzechę.
Pozostali tam dni parę, orjentując się w położeniu. Mamka przeleżała dobę, stękając. Kostusia szukała roboty i tańszego schronienia. Trudno było o jedno i drugie. Odwiedziła dwóch czy trzech urzędników, wegetujących w miasteczku, była u doktora i aptekarza. Chciała szyć lub haftować, ale ją zbywano pogardliwem ruszeniem ramion i tylko doktorowa nie zamknęła jej drzwi przed nosem, ale zaproponowała pomoc służącej w praniu, jako wielką łaskę.
Codzień, gdy po całodziennem bezowocnem szukaniu dziewczyna wracała do karczmy, smutniejsza była i znękana. Mamka wprawdzie sama sobie dawała radę, bo za strawę i nocleg usługiwała żydom, ale Sewer biedny siedział na przyzbie, głodny, znędzniały.
Uzuchwaleni jego obojętnością, żydziaki zaczęli się zeń naigrawać, biorąc za cel swawoli i drwin. Kostusia zabierała go stamtąd, ukrywała w klitce pełnej przeróżnych gratów, gdzie im pozwalano nocować, karmiła, pieściła, strzegła. Ale nazajutrz zostawić go musiała samego na dzień cały, na śmiech i żarty gawiedzi.
Kasa jej ulatniała się w oczach. Gdy po tygodniu przerachowała swe fundusze, znalazła tylko parę złotych. Zgarnęła je, ukryła na piersi, pomyślała chwilę i spojrzeniem smutnem pożegnawszy Sewera, wyszła. Pójdzie do prania tedy.
Na progu karczmy zastąpił jej drogę barczysty mieszczanin i pozdrowił uprzejmie.
— Żyd mówił, że wam roboty trzeba? — zagadnął.
— Trzeba — odparła, radośnie ku niemu spoglądając.
— Len mi pora zdjąć i posłać. Chcecie, to chodźcie.
— Nie wiem, czy potrafię — rzekła nieśmiało.
— Ręce macie cienkie — zauważył, przyglądając się jej uważnie. — Nietutejsi jesteście?
— Nie.
— I nie sami?
— Nie.
— No to nie przebierajcie w robocie. Służby wam nikt nie da.
— Dziękuję wam i za to — szepnęła pokorna.
— No, to chodźcie, kiedy zgoda.
Poszła za mieszczaninem aż na jego pole za miastem. Pokazał jej zagony lnu i zaczęła go rwać pracowicie. Przyglądał się jej, leżąc na miedzy.
— Baba mi zmarła w same żniwa — opowiadał. — Samem został z tylą roboty. Koszt, kłopot i strata. Układajcie garście gładko i równo. Dobrze robicie. A jak na was wołają?
Zawahała się z odpowiedzią. Zależne i podrzędne było jej dotychczasowe stanowisko, ale wyrobnicą płatną pierwszy raz została i gorzko jej było mimowoli na tę myśl.
— Kostusia mnie wołają — odparła wreszcie zcicha.
— Dziewczyna? — badał dalej.
Skinęła głową.
— Macie małe ręce, ale dobrze robicie — zaczął po chwili znowu. — To dziw, że was dotąd chłopcy nie wzięli. Ile wam lat?
— Ośmnaście.
— Sama siła i uroda. A ojcowie wasi gdzie?
— Już w grobie.
— A bracia was czemu nie trzymali?
— Bo i braci nie mam, ani niczego na świecie.
— Toteż dlatego was chłopcy ominęli. Uroda bez dostatku, to jak siekiera bez stali. A ten głupi, co za sobą wodzicie, to wam kto? Swój?
— Swój — zcicha potwierdziła.
— Zawadą on wam. Żebyście sami byli, znaleźlibyście zaraz służbę, bo dobrze robicie.
— Jak sądzono, tak będzie — szepnęła smutno.
Schylona nad zagonem, pracowała prędko i sumiennie. Mieszczanin, zamiast czem się także zająć, dozorował jej niby, ciągle gawędząc. Cieszył go postęp roboty.
Na obiad zaprowadził ją do swojej zagrody. Dostatnia była, obszerna, ale pusta. Szczęśliwa myśl jej przyszła, gdy oglądała domostwo i podwórze.
— Moglibyście mi komorę odnająć — zaproponowała nieśmiało. — Zapłaciłabym wam i za schronienie i za drwa.
— Żebyście w dodatku zwarzyli mi obiad, uprali mi szmaty i upiekli chleb, tobym się może namyślił.
— Ile zdołam, to zrobię.
— Pomyślę.
Po obiedzie wróciła do pracy i podniecona dobrą nadzieją, robiła za trzech aż do zmroku. Sam jej wreszcie przestać kazał i znowu do chaty zaprowadził. Tam zapłacił jej srebrną czterdziestogroszówkę i do wieczerzy zaprosił.
— Dziękuję. Wracać mi pora — rzekła. — Możeście już pomyśleli o tej komorze?
— Ta pomyśleć to łatwo. Jeśli mi się wieprzem zajmiecie i podoicie krowy w dodatku, to zgoda — odparł łaskawie.
— A co każecie zapłacić?
— Pół rubla na miesiąc.
Zamyślona, odeszła. Warunki były ciężkie, ale dawały dach spokojny, gdzie Sewerowi nikt dokuczać nie będzie. O nią mniejsza. I do takiej pracy się nałoży.
Nie było zresztą czasu i sposobu do namysłu. Pod karczmą biedny idjota siedział jak zwykle. Odzienie miał podarte i błotem okryte, we włosach liście i śmiecie. Zapewne go tak urządzili malcy swawolni. Bezmierna żałość objęła Kostusię na ten widok, zapłakała krwawemi łzami i ukryła go do klitki.
— Mój ty biedaku — szeptała przez łzy, oczyszczając go z tych wstrętnych śladów poniewierki. — I na tom ja cię z więzienia wydobyła. Na taką swobodę, takie życie. Takie to moje kochanie! I jeszcze teraz się waham, gdy o twój spokój chodzi!
Zupełnie zdecydowana, zabrała swe rupiecie, zawołała mamkę, wzięła za rękę Sewera i poszli.
— Kostuśka — perswadowała stara — trzeba się było wywiedzieć, co to za człowiek. Okpiwacz może i krzywdziciel.
— Oj, matko! — odparła gorzko. — Czy wy się też jeszcze ludzi boicie? Mnie się widzi, że już nikt gorszy nie będzie od tych, cośmy porzucili za sobą. Co już nam wziąć można i czem skrzywdzić?
Nazajutrz Kostusia roztasowała się ze swą gromadką w wynajętej komorze i obie ze staruszką dokończyły roboty około lnu gospodarza, było im lepiej tutaj, zdala od miasteczkowego rynku i wstrętnej ciekawości żydowskiej. Wracając wieczorem, Kostusia zastała Sewera pod lipą, na podwórzu, bezpiecznego od napaści i urągań.
Zagroda mieszczanina dotykała drogi i pól szerokich, rzadko kto do niej zaglądał. Było im spokojnie. Obie z mamką wzięły się do roboty ciężkiej, żmudnej, niewdzięcznej.
Sewer, którego mgławe oczy nawykły przez ten czas ścigać Kostusię, gdzieby się nie zwróciła, nie zdawał sobie sprawy, że dziewczę to, wątłe i troską zżarte, nie dla siebie i nie z ochoty wstawało o świcie, by dzień cały krzątać się po cudzej zagrodzie, spełniając obowiązki chłopskiej najmitki. On się niczemu nie dziwił i nad niczem nie zastanawiał. Kostusia nauczyła się chleb piec i warzyć posiłek, doić krowy i zielsko wieprzakowi zadawać, nauczyła się drwa rąbać i chodzić boso. Miał za to Sewer kąt cichy, a ona bezpieczny przytułek, gdzie do północy szyła grube dla mieszczan koszule albo łatała swe własne szmaty.
Mamka chodziła na zarobek. Zbierały po parę groszy każda, karmiły się nędznie, za to Sewerowi nic nie brakło. Posłanie miał najlepsze, odzież i bieliznę całą i czystą, jadła dostatek. Jakim kosztem i ofiarą, nie rozumiał tego...
Gospodarz był zadowolony z interesu. Często, wróciwszy z pola, a w święto po dniach całych przyglądał się Kostusi, uwijającej się po podwórzu. Rozmawiał z nią chętnie i przyjaźnie, tolerował niemego Sewera, mamki radził się w chorobach bydła i koni.
Przez miesiąc cały spokoju tej doli szarej nie zmąciło nic, najmniejsza kłótnia czy nieporozumienie. Z pól pozbierano zboża wszelkie, noce bywały już chłodne, a wieczory dłuższe, zaczęły deszcze padać na zasiewy jesienne.
Kostusi ręce stały się twarde i ciemne, policzki wpadły, członki wychudły. Nieraz o zmroku stawała na progu i zamyślona, posępnie pytała siebie, zmęczona, z uczuciem wstrętu mimowolnego, czy już tak życie ma całe upłynąć.
Sewer się nie poprawiał, pozostanie trupem takim na zawsze chyba. Nigdy na chwilę nie błysnęło nic w jego oczach i myśli. Swobody już nie oceniał, nie poznał jej; oprócz tych dwóch swoich wyrazów co ją bolały nieznośnie, nigdy się nie odzywał. Nie czuł tych łez, które często, nad nim pochylona, wylewała tajemnie, nie okazał nigdy żadnego przykrego czy miłego wrażenia.
I już nic więcej ona dlań uczynić nie może. I tak więc ma pozostać przez wiek długi. Ona, pracując niewdzięcznie i ciężko po dniach całych i nocach, wysługując się tylko za kąt, bez żadnej nadziei na przyszłość. Było jej tak gorzko, jakby piołunem się karmiła. Przecie każdy czegoś się spodziewa i czeka: chory wyzdrowienia, ubogi dostatków, nieszczęśliwy doli, młody losu i kochania. Tylko jej nie było się czego spodziewać i czekać. Nawet zorzy rannej, nawet wieczornego po trudzie odpoczynku, nawet z ust ukochanych dobrego słowa, nawet od swoich pamięci.
Coraz częściej oblegały ją takie myśli. Pod ich wpływem smutniejszą się stawała i w sobie zamkniętą. Bywały dni, że nawet mamka nie potrafiła słowa z niej wydobyć, nie dotykała jadła.
Mogła się teraz nie lękać pogoni, bo trudnoby ją kto poznał. Dziewczynę, kwitnącą rumieńcem i zdrowiem, zwarzył ten czas jak roślinę szron jesienny.
Odzież jej dawna nawet rozleciała się w strzępy, więc przybrała się, jak chodzą ubogie wyrobnice, i tylko wielkie warkocze zostały, blademu czołu wspaniała korona.
Tak upłynął jeszcze miesiąc. Chłody już stawały się dotkliwe. Kostusia, po długiem wahaniu, sięgnęła do pugilaresu Sewera i wzięła owe ostatnie kilkanaście rubli.
Biedak zwykł pod lipą siadywać i nie można go było utrzymać w izbie. Pozostawał, dopóki była przy nim Kostusia, gdy się oddalała za próg, on wstawał jak lunatyk i szedł na podwórze. Bojąc się dlań chłodu i wilgoci, kupiła mu dziewczynka odzież ciepłą i buty, za resztę pieniędzy sprawiła mamce i sobie trzewiki. Na czarną godzinę nic nie zostało.
Gospodarz, gdy raz pierwszy zobaczył idjotę w tym stroju, bardzo się zadziwił.
— Nie brakuje wam pieniędzy — rzekł do dziewczynki — ustroiliście tę kukłę po pańsku.
— Poco go przezywacie? — odparła gorzko. — Nieszczęśliwy on i tak nad miarę.
— Nie bardzo, kiedy taką ma opiekę i obronę. Jabym, wami będąc, dawno go porzucił. Naco on wam?
— A wam co on szkodzi? Nie zawadza i nie dokucza.
— Jużci. Chleba mi nie je. Tylko tak przez życzliwość ku wam mówię. Los on wam zagradza i basta.
Kostusia milczała. Mieszczanin siedział w izbie na ławie, ona wzniecała ogień w piecu. Przypatrywał się jej, jak zwykle, z upodobaniem.
— Żeby nie on, wziąłby was każdy za żonę, dla statku i pracy, a tak przezeń i marniejecie samotnie i jeszcze na ludzką obmowę się podajecie.
— Pracować mam dla kogo, a obmowa już mnie nędzniejszą nie uczyni. Nie boję się jej, tylko Boga — odparła poważnie i smutno.
Pomyślała chwilę i spytała:
— Możeśmy wam niemili, gospodarzu? Może nas pozbyć się chcecie? Powiedzcie prosto.
— Uchowaj Boże. Wasbym na zawsze zatrzymał.
W tej chwili drzwi się otworzyły, ukazał się Sewer. Obejrzał się, znalazł Kostusię i naprzeciw niej przy progu usiadł.
— Czego on chce? — zawołał gniewnie mieszczanin.
Dziewczyna pochyliła się nad biedakiem, smutnemi oczami zajrzała mu w twarz, dotknęła pieszczotliwie ciemnych, zburzonych włosów.
— Co ci? — spytała serdecznie, cicho — jeść chcesz?
Gospodarz zmarszczył się i dziko w ich stronę popatrzał.
— Ja ta nie chcę, żeby on mi tu do izby przychodził — burknął niechętnie.
Kostusia pobladła.
— Chodź, Sewer — zawołała słodko, prosząco.
Poszedł bez oporu do komory.
— Czego tam gospodarz krzyczał? — spytała mamka trwożnie.
— Na niego, że do izby się wsunął.
— Oho! A jemu co się stało?
— Przywykł do mnie snać i czegoś potrzebował. Coś ty, nieboże moje serdeczne, głodny? Boli cię co?
Pochyliła się nad nim.
— Nie trzeba mu pozwalać wałęsać się za tobą — rzekła mamka — dosyć niedoli, a tu ludziska zaczną wydziwiać.
— A do kogóż on pójdzie, jak nie do mnie? Ani jego głodu, ani cierpienia nikt nie zrozumie. Oto teraz przyszedł, bo go snać głowa boli. Gorąca jak żar. Pójdźcie mamko i zwarzcie gospodarzowi wieczerzę. Ja tu przy nim zostanę.
Ułożyła biedaka na zydlu, służącym mu za posłanie, i przyklękła obok, chłodząc mu rozpalone czoło. Musiało mu to ulgę sprawić, bo przestał się skarżyć, oczy zamknął i zasypiał.
Zapatrzona w niego, pozostała długie godziny, pilnując snu. Wzrok jej, bezdenny żalem, a zawsze łagodny, czasami łzami się przyćmiewał, usta kurczyły się bolesnym uśmiechem. Mamka wróciła wreszcie i zaczęła prząść, postękując i wzdychając.
Coraz rzadziej dzieliły się teraz myślami; były one zbyt czarne i beznadziejne.
— Czy my tutaj zazimujemy? — zagadnęła wreszcie stara.
— Cóż? Gdzie i poco pójdziemy? — odparła dziewczyna cicho.
— A i tutaj się niczego nie doczekamy.
— A czegóż nam czekać?
— Mnie, zazulo, śmierć wszędzie znajdzie. Już ja swoje poczekałam i odbyłam, ale tobie nie czas jeszcze. Tobie trzeba jego do rodziny odprowadzić, a samej o sobie pamiętać. Przed tobą dola.
Ręka Kostusi silniej spoczęła na głowie śpiącego.
— Dola? Bez niego? — rzekła. — Żebym tak zrobiła, jak mówicie, goniłby mnie po świecie jego głos. A kiedy on zawoła: gdzie ona? kto go zrozumie i odpowie? Mnie już moją dolę Bóg dał i nie odstąpię. Poco próżno mówić.
— A cóż dalej będzie? Zostaniemy?
— Zostaniemy.
— A jak nas wygonią?
— To wtedy pójdziemy.
— Chyba z torbą! A zima idzie.
Kostusia nic nie odrzekła. Zamglonemi oczami patrzała przed siebie w czarną noc za malutkiem okienkiem. Na dworze deszcz padał, drobny a przenikliwy. Usta dziewczyny poruszyły się wreszcie, ale nie zniechęceniem ani buntem; odmawiała wieczorne pacierze. Dwa, jeden dla siebie, za Sewera drugi.
Nazajutrz, gdy krzątała się po chacie, przygotowując dla mieszczanina śniadanie, on wszedł i stanął blisko niej, uśmiechnięty.
— Post za pasem — rzekł. — Chłopcy o żonkach myślą i swaty chodzić poczynają.
Kostusia obojętnie skinęła głową. Co ją to mogło obchodzić lub zajmować.
— Widzi mi się, że i sobie trzeba baby poszukać — ciągnął dalej. — Dostatków siła w chacie, gospodyni dobrze będzie!
— Zapewne — odparła — podczas gdy ją niepokój zdejmował.
— Uważacie — ciągnął dalej. — Jest bydła sztuk dwanaście i troje koni, jest dwadzieścia pni pszczół i owiec pół kopy. Leży też w alkierzu sześcioletni len nietkany, gotowego płótna sztuk siedmnaście i trzy skrzynie przyodziewku. Żonki pierwszej nigdy nie bijałem i drugiej też nie będę, bom nie żaden cham i pijak, w wojsku feldfeblem byłem i u hrabiego służyłem. Adukację mam i naturę spokojną. Myślicie, nic w tej chacie kobiecie braknąć nie będzie. Chyba ptasiego mleka... Do kościoła, choć to o staje, malowanym powozem będę ją woził.
— Szczęść wam, Boże, gospodarzu! Pewnie wam komorę trzeba będzie opróżnić. Pójdziemy sobie.
— Albo ja wiem — odparł i wracając do poprzedniego tonu, mówił dalej. — Sługę wezmę, a żonie nic robić nie pozwolę. Niech sobie panuje tylko. Stać mnie na to łacniej jak niejednemu obywatelowi. Oho, wy myślicie! I grosz siaki taki jest! Żebym chciał, mógłbym zczasem folwark jaki w dzierżawę wziąć albo i całkiem kupić.
— Śniadanie wasze gotowe — przerwała Kostusia.
— Dobrze. Siądźcie i wy razem do jadła.
— Dziękuję, gospodarzu.
— Siądźcie. Samemu nieochotnie jeść. Weźcie łyżkę, nie bójcie się, nie skrzywdzicie. Stać mnie na to.
— Bóg zapłać, nie chcę. Pójdę do swoich.
— Ot, dajcie pokój! Ten głupi toby najsłuszniej, żeby z prosiętami jadał, a nie z ludźmi, a ta stara pożywi się sama. Nie kompanja to dla was.
Kostusi dziko zabłysły oczy. Nic nie odpowiedziawszy, wyszła z izby.
Mieszczanin nie odezwał się do niej tego dnia, ale już nazajutrz powrócił do przedmiotu, rozpowiadał o swych dostatkach i rozwodził się nad szczęściem przyszłej żony. Dziewczynie nawet przez myśl nie przeszło, w jakim to było celu.
Wieczorem, gdy siedząc na przyzbie, karmiła Sewera, zatrzymał się przed niemi z rękami w kieszeniach, a z fajką w zębach.
— Litościwe macie serce — rzekł.
Sewer, który na widok ludzi doznawał strachu i niepokoju dzikiego zwierzęcia, przestał jeść i błędnemi oczami przyglądał mu się, nic nie mówiąc. Kostusia odstawiła miskę i wstała.
— Wieczerza wasza gotowa.
— To dobrze. Podajcie mi ją. Smaczniejsza z waszych rąk.
Wszedł za nią do chaty i rozbierając się z przemokłej burki, mówił:
— Psia pora. Zaraz przymrozki będą. Zimno u was w komorze.
— Drew kupię.
— I drwa mało pomogą. Komora to nie izba i nie alkierz. W alkierzu jak w uchu, a pościeli pod sufit.
— Byleście nam komory nie wymówili, przezimujemy. Za młodu hartowrać się trzeba.
— Otóż nieprawda! Za młodu trza się szanować, to na starość dziesięć lat życia kupić można.
— Dziesięć lat życia! Albo to taka łakoma rzecz. Ja kupować nie będę.
— Tak mówicie, boście w biedzie. Żeby wam dobrze było, tobyście inaczej sądzili. Żyć dobrze w dostatkach.
— Może być. Nie próbowałam.
Postawiła wieczerzę na stole i odejść chciała gdy ją za rękaw zatrzymał.
— To spróbujcie! Wiecie, spodobałem was sobie. Wziąłbym z ochotą za żonę.
Kostusia skamieniała. Z bladej stała się zielona.
Oburzenie, wstręt, nareszcie strach i rozpacz po kolei zabłysły w jej źrenicach.
— Co wam się roi, gospodarzu? — zawołała, odstępując o krok.
— A co? — spytał spokojnie. — Wiana nie macie, alem was spodobał. Nietutejsi jesteście i sierota... co mi tam! Jak żonką moją będziecie, nikt nie spyta: skąd wy. Nie bójcie się, nie żartuję. Gotowym jutro na zapowiedzi dać. Nawet i wyprawy nie trzeba, bo po nieboszczce zostało szmat obfitość. Uczciwie mówię.
Dziewczyna drżała jak osinowe liście.
— Oszaleliście, gospodarzu, czy ślepotą was Bóg dotknął? — zaczęła mówić prędko. — Tożem nie sama przecie.
— Co? Myślicie o tym głupim? Toż widzę i pamiętam i nie wygonię go, gdy was poślubię. Niech sobie siedzi w komorze.
— Gospodarzu, a wiecie wy, kto on dla mnie?
— Ta ludzie brzydko bają, ale ja na was codzień patrzę i nie wierzę.
— Bóg wam zapłać! Ludzie kłamią. Niczem on mi jest i wszystkiem. Jako te ręce i oczy, i dusza we mnie, tak on mi swój jest i drogi. Czybyście wy, gospodarzu, za dostatki całego świata dali ręce uciąć, oczy wyłupić albo duszę sprzedać? Już mi ludzie z jego powodu wzięli, co najdroższe ma dziewczyna — sławę, a wy chcecie, żebym wszystkiego dlań się wyzuwszy, teraz go odstąpiła?
Mieszczanin nie zrozumiał zgoła.
— Toć kiedy on wam ni mąż, ni kochanek, to poco ma wam świat zawiązywać? Zostanie jako i było. Chleba mu nie poskąpię, dach mieć będzie, odzież dam nawet. Niech siedzi, kiedy wam o to chodzi. A wy moją żoną zostaniecie. Zgoda?
Kostusia poczuła, że do pierwotnej i grubej tej natury nie trafi jej słowo. Coraz sroższy ją strach ogarniał.
— Nie zostanę, gospodarzu! — zawołała — co wam się roi, czyście zmysły postradali?
Człek się oburzył.
— Co mnie posponujecie! — zawołał. — Nad nędzą litość mam, a zamiast podzięki jeszcze mi wymyślacie!
Dziewczyna opamiętała się. Zbudził się w niej instynkt prześladowanego, zacięty, chytrości i ostrożności pełen. Zapanowała całą siłą nad swem oburzeniem i wybuchem.
— Cóż ja wam tak rychło odpowiedzieć mogę — rzekła ciszej i powoli. — Nie spodziewałam się od was takiego słowa, dajcie zastanowić się i pomyśleć.
— Tak, to inaczej! — uspokojony i udobruchany odparł. — Pomyślcie sobie choć do soboty. Wtedy trzeba już na zapowiedzi dawać, bo post zaskoczy.
— Do soboty się namyślę.
— Dobrze. Siadajcie tedy ze mną do wieczerzy. Starej się poradzić! Ona rozum ma. No, jedzcie.
Kostusia usłuchała i udawała, że je. Potem sprzątnęła resztki i poszła do swej komory. Sewera ułożyła do snu, ale sama wcale się nie kładła, czekając na mamkę, która około północy zaledwie się przywlokła z garścią miedziaków w kieszeni.
Była to zapłata za przędzenie i lekarskie porady.
Późno w noc, zgasiwszy światło, szeptały do siebie, przytulone jedna do drugiej na nędznem posłaniu w kącie.
O świcie Kostusia już była na nogach. Szarawe światło ponurego poranku zaglądało do komory. Szyba była zapotniała i chłód panował dokuczliwy. Przechodząc obok śpiącego Sewera, przykryła go swym potarganym szalem i popatrzała chwilę:
— Spij jeszcze, biedaku, śpij długo, śpij spokojnie. Już ci jutro nie dam takiego noclegu — szepnęła, odchodząc.
Na dworze mróz ściął wodę i błoto pokrył twardą skorupą. Dziewczyna nie wróciła jednak po trzewiki.
— Będzie gorzej — pomyślała, drżąc na całem ciele.
Zajęła się codziennemi sprawami, krzątała się gorączkowo i niespokojnie. Gospodarz zagadnął ją parę razy, odpowiadała, siląc się na swobodę i spokój.
Dla zaskarbienia jej łask zapewne, przechodząc po obiedzie koło nieruchomego pod ścianą Sewera, podał mu kawał kiełbasy.
— Na, jedz! — rzekł łaskawie.
Ale Sewer nie poruszył się i po specjał nie sięgnął, więc mieszczanin dar swój na przyzbie położył i odszedł, ruszając pogardliwie ramionami.
Nareszcie skończyły się dzienne sprawy. Kostusia załatwiła je jak codzień, porządnie, ale wieczerzę warzyła już mamka.
— A moja Kostuśka gdzie? — spytał człek poufale.
— W komorze, szyje.
— Niech sobie szyje zdrowa. Ot, ciotko, powinniście ją dla mnie namawiać. Nie zapomnę przysługi.
— Co Bóg sądził, to będzie — odparła stara posępnie.
— Na weselu matką będziecie — prawił, pewny swego.
— Jak Bóg da — zamruczała.
Mieszczanin zjadł, fajkę zapalił i rozpowiadał szeroko o swych skarbach, rozumie i stosunkach. Potem go sen zmorzył, więc starą pożegnał i do alkierza odszedł, gdzie nań czekały owe pierzyny, pod sufit wysokie.
Mamka, zgasiwszy światło, poszła do komory. Sewer spał spokojnie. Lampka tlała resztą nafty. Kostusia siedziała obok idjoty.
— Co ty robisz? — spytała baba.
— Nic już. Gotowam. Ot wasz tłumoczek, a ot mój. Tylko na plecy wziąć i w drogę. Czekałam, aż się uciszy w chacie i na ulicy. Niech on się prześpi trochę tymczasem.
— Gdzież my pójdziemy?
— Ot, przed siebie. Byle dalej.
Spojrzała ku okienku, które szczególnie czarno odcinało się na ścianie. Za niem wicher wył ponuro.
— Dzisiaj Zaduszki — rzekła po chwili, zmęczone oczy przecierając dłonią. — Może to moi tak się nade mną żałośnie litują. Poprowadzą nas. Trzeba ruszać.
Okręciła się chustką, wzięła na plecy zawiniątko i dopiero wtedy, z widocznym żalem, zbudziła Sewera. Ubrany był ciepło i porządnie. Przeżegnała go i siebie, włożyła mu czapkę na głowę i wyprowadziła do sieni. Za nimi wyszła mamka, zdmuchnąwszy światło. Znaleźli się na podwórzu zagrody, potem na ulicy błotnistej.
Czarno było i zimno, potykali się, to znowu wpadali w kałuże, w miasteczku psy ujadały i wyły. Wydostali się na trakt wreszcie. Wicher mieli w oczy, przejmujący do kości, pełen dzikich jęków i łkań, jakby nad ludzkie żałośliwszych. Kostusi zdawało się ciągle, że z dalekich grobów aż tutaj odszukały ją, najnędzniejszą, rodzicielskie dusze i towarzyszą litośnie, taką dolą sieroty swojej rozżalone, tą drogą krwawą. Potem twarz jej zsiniałą zaczęły dotykać płatki zimne i mokre i coraz rozpaczniej wicher płakał.
— Śnieg — rzekła mamka.
Kostusia otarła twarz rękawem i ku niebu oczy wzniosła. Było tak czarne, że ledwo znać było, gdzie się kończy, a gdzie ziemia zaczyna.
— O, Boże! — szepnęła. — Czyżeś i chmurom kazał nas chłostać! Takeśmy marni, a Ty taki wielki! Ulituj się nad nami!
Śnieg rzucił jeszcze parę garści swych gwiazdek i przestał.
— Może to matusine łzy były takie ciężkie i zimne — szepnęła dziewczyna.
Szli dalej i dalej, borykając się z wichrem, otulając się od zimna, czasami stając dla nabrania tchu. Leciały za nimi powietrzne skargi i łkania, a droga wyciągała się w nieskończoność. Oni, celu nieświadomi, jak liść jesienny gnani — szli i szli...


∗             ∗
Tego roku zima była wyjątkowo sroga, do połowy listopada śnieg grubo pokrył ziemię i mrozy ją ścisnęły siarczyste, stałe. Opowiadano sobie o niesłychanem zuchwalstwie wilków, o ludziach, zmarzłych po drogach, o ptactwie dzikiem, które cisnęło się do progu człowieka, o spodziewanym ciężkim przednówku i braku karmy dla bydła.

Po niesłychanych błotach Pińszczyzny mroźny wiatr hulał, szańcem śniegu osypując wsie i dwory. Najbardziej oparzeliste miejsca stały się dostępne, najdziksze trzęsawiska pokreślone były śladami sanek. Około Bożego Narodzenia mróz zelżał, natomiast szalały codzień śnieżyce. Nie można było za bramę się wychylić, wszelkie towarzyskie życie zamarło.
Gdy dzień święty nadszedł, ludzie już i cieszyć się nie potrafili. Zadymka pokryła niebo i ziemię, hulała, wyła, z dziką zaciętością niosła tumany śniegu, ciskała nim, by po chwili porywać znowu i wlec dalej a dalej.
W jednym z owych dworów, rzuconych jak oaza na tle pustyni błot, dwoje staruszków, gospodarzy, przyglądało się tym szalonym harcom przyrody.
— Nie przyjedzie Michaś nasz! Nie przyjedzie! — mówiła, wzdychając, staruszka.
— Żeby choć wieść jaka, że zdrów — dodawał stary, poważny obywatel, przecierając zamarzające wciąż szyby.
— Pierwszą w życiu wieczerzę spędzimy bez niego.
— A taka bieda na dworze! Byle nie był w drodze. Broń, Boże, nieszczęścia!
— Zachowaj go, Matko Najświętsza!
Odchodzili od zatrudnień swych, ale ciągle wracali do tego okna z widokiem na bramę i drogę. Stawały im w myśli wypadki, doznane lub słyszane, o błądzeniu całodziennem w śnieżycy, o wilkach, o zmarznięciu. Nie mówili sobie tego, ale czuli razem.
Jedynaka swego tak ubóstwiali, był celem ich życia, treścią rozmów, marzeniem we śnie i na jawie. Skończywszy nauki, pracował w stolicy, chlubili się nim, żyli tęsknotą za nim i oczekiwaniem odwiedzin.
— Posłałeś na pocztę? — zagadnęła staruszka o zmroku już, gdy nawet bramy nie mogli dojrzeć.
— Posłałem, ale w taki czas nierychło posłaniec wróci.
W jadalni służba rozesłała garść siana pod obrusem a w kącie ustawiono snop zboża. Zaczynano przygotowywać do tej uczty, jak kraj starej, która skupia rodzinę, rozrzewnia i rozwesela, przy której z roku na rok coraz więcej wspominamy umarłych, a której pamięć goni na obczyźnie dalekiej, budzi tysiące wspominków.
We dworze krzątano się żwawo. Od kuchni zalatywał zapach smażonej ryby i grzybów, w jadalni zapalono światła i zastawiono stół tradycyjnemi potrawami.
— Naco to, naco — wzdychali staruszkowie — kiedy Michasia niema!
— A listu niema i niema! Może chory?
Lokaj wszedł w tej chwili do pokoju.
— Czy nie wrócił posłaniec z poczty? — spytali go żywo.
— Nie, proszę pana. Tylko tam, w sieni, uboga stoi i prosi o wsparcie.
— Uboga? W taką szarugę!
— Toteż ledwie dopełzła do progu, a śnieg ją całą oblepił.
— Biedaczka! Niechże przenocuje i wieczerzę w czeladnej spożyje. Jutro ją opatrzę.
Lokaj wyszedł. W kredensie i sieni biegała służba, panował gwar i ruch gorączkowy. Zdało się staruszkom, że jakiś głos oboje słyszą. Był to posłaniec z poczty ośnieżony i zziębnięty.
— Przywiozłeś cokolwiek? — zawołał gospodarz.
— Jest, proszę pana, list i depesza.
— Dawajże, dawaj!
Otworzyli, a raczej podarli koperty. Od Michasia były wieści dobre, serdeczne. Przyjedzie na Nowy Rok najpóźniej.
— Bogu dzięki, Bogu dzięki! Dawajcie wieczerzę, panicz za parę dni dopiero będzie. Gdzie posłaniec? Poczęstuję go, poczciwca, że mi taką dobrą nowinę dostarczył.
Stary wziął z bufetu pękatą flaszkę i wyszedł do sieni.
— Gdzie Bazyli? — spytał lokaja.
— Poszedł już do domu.
— A tam kto stoi w kącie?
— A to ta biedna, proszę pana.
— Jakto? Jeszcze stoi! Zaprowadźcieże ją do czeladzi.
— Kiedy bo nie chce. Ona prosi o trochę ciepłej strawy tylko. Chce to wziąć i iść dalej.
— Zwarjowała. Na taki czas! Niech przenocuje. Słyszysz, kobieto! Zanocujecie, w taki dzień nie godzi się wałęsać. Zjedzą was wilki albo zmarzniecie.
W kącie nieruchoma dotąd postać poruszyła się i podeszła. Wysoka była i tak chuda jak widmo. Podarte, rude łachmany pokrywały jej członki kościste, głowę i połowę twarzy otulała płachta szara, na nogach nie miała nawet obuwia, tylko jakieś szmaty, z poza których wyzierała słoma.
— Bóg zapłać — rzekła jakimś grobowym, bezdźwięcznym głosem. — Nie mogę zanocować, bo na mnie czekają. Trochę ciepłej kaszy i kawałek chleba, jeśli łaska, dajcie.
— Dzieci macie?
— Dwoje chorych mnie czeka, ot, niedaleko, na cmentarzu.
— Gdzie? — obywatel myślał, że nie dosłyszał.
— Na mogiłkach. Kaplica tam otworem stała, tośmy wstąpili. Myśleliśmy, że nas stamtąd nie wygonią, choć grosza nie mamy. Tak nas zewsząd precz gonią, że już i śmiałości nie stało dokuczać, a tem bardziej w taki dzień. Umarli noclegu nie bronią.
— Ależ, na Boga, pomarzniecie tam ze szczętem!
— Nie, proszę pana. Nas już i mróz nie chce, ni śnieżyca, ni głód. Tacyśmy jak te kamienie po polu. Już i Bóg i śmierć o nas zapomniała. Dzisiaj Pan Jezus się rodzi, a my tacy głodni! Pomyślałam obie, dwór ujrzawszy, że w taki wieczór nie pożałują nam trochę ciepłej strawy. Nie trzeba mi, panie pieniędzy ani innego poratowania. Dajcie z waszej wieczerzy kęs dla moich chorych!
— Skądże wy?
— Tak długo idziemy, że sama nie wiem, ileśmy uszli. To i piekło nie większe jak ta droga nasza. Nawet już nie pamiętam, ile czasu tak idziemy.
— A gdzież dążycie?
— Ot, przed siebie, za służbą i chlebem.
— Nigdzieście miejsca nie prosili?
— Prosili, ale kto nas, panie, przyjmie? Troje takich nędzarzy i przytem na zimę. Wiosną możeby każdy przygarnął na letnie roboty, ale my już wiosny nie doczekamy! Tak się wleczemy, byle dalej paść.
— Któż wy tacy?
— Nędzarze, panie. Żebraki, włóczęgi.
— Poczekajże chwilę! Każę konia założyć i zabrać tamtych z cmentarza. To zgroza, żeby ludzie nawet w taki dzień nie odetchnęli.
Kobieta osunęła się do kolan i nawet przez chwilę słów wdzięczności nie znalazła.
— Oby ten Jezus, co dziś się rodzi, panu za nas pobłogosławił! — wyjąkała wreszcie.
Podniosła się potem, ożywiona.
— Niech pan nie każe konia zakładać, służącemu wieczerzę przerywać. Ja sama pójdę i ich przyprowadzę.
— Jak chcesz. Każę wam w pralni napalić i słomy dać na posłanie. Wypocznijcie i posilcie się dowoli.
— Bóg zapłać panu!
— Wypij tymczasem wódki dla rozgrzania.
— Dziękuję, starucha nasza tylko wódkę pije, my nigdy.
Jeszcze raz do kolan mu się pochyliła i wybiegła w noc, w ciemność, w śnieżycę.
Po chwili pożałował poczciwy stary, że chociaż parobka z nią do pomocy nie posłał, ale już było zapóźno. Kobieta przepadła.
Podano wieczerzę, staruszkowie wspomnieli Michasia swego i stare dzieje, potem staruszka nutę kolędy wygrała na fortepianie, a wreszcie, u komina siedząc, zadrzemali oboje. Gdy się ocknęli, pomyśleli o biednej kobiecie.
— Czy przyszli ubodzy? — spytali lokaja.
— Przyszli. Jedna taka stara, chora kobieta, druga ta, co tu była i mężczyzna. Zaprowadzono ich do pralni.
— Zjedli cokolwiek?
— Mało bardzo, podziękowali i błogosławili. Muszą być sprawiedliwi i delikatni ludzie. Na mężczyźnie kożuch niezły i buty, a na starej całe trzewiki i świta. Ta najnędzniejsza, co ją pan widział.
— Nie mówili, co za jedni, jak się nazywają?
— Nie. Pokostniałe to było i tak znękane, że ledwie parę słów rzekli. Przyszli i nawet nie śmieli prosić o nic. To prawdziwi ubodzy. Wpuściłem ich do kredensu, to i usiąść nie chcieli, tylko do ognia wyciągali szyje i tak się trzęśli okropnie. Wszyscy my ich pożałowali. Daliśmy jeść i pić, to proszę pana, zęby mieli z głodu i zimna tak zwarte i szczęki, że nie mogli chleba ugryźć. Więc im dałem herbaty z mlekiem i to wypili. Nie chcieli więcej. Zaprowadziła ich klucznica do pralni.
— A mężczyzna młody, zdrów?
— Kto tam, panie, u takiej biedy wiek zgadnie! Wygląda osowiały, dała mu ta młodsza herbaty, nim sama skosztowała. Wypił i słowa nie rzekł.
— Nie zapomnijże o nich i jutro, Mateuszu!
— Słucham, proszę pana.
— Możnaby ich przygarnąć czas jakiś — rzekła staruszka.
— A może na co się zdadzą. Taki biedak ceni służbę. Ot, straż w Temrze stoi pustką i rozwala się. Można ich tam wsadzić na próbę.
— Niech wypoczną tymczasem, to zobaczymy. Jutro pójdę do nich i dowiem się, co im potrzeba.
Śnieżyca szalała dalej, bijąc wściekle o ściany dworu. Dzwoniły szyby w pralni, wicher przez komin wpadał i wył jakby rozjuszony. Przyroda była dla biedaków zapamiętała i mściwa. Gnębi ich i ściga, a gdy jej sile się oprą, gdy przed niszczącą potęgą się skryją, dobija się do drzwi i okien schronienia jak łupieżca, wyje wokoło jak zwierz wściekły.
Szturm ten zajadły słyszała długo Kostusia. Odwykła i od snu nawet. Ułożywszy Sewera i chorą mamkę, leżała długo na swej słomie, niezdolna już się poruszyć, ale też i usnąć niezdolna od myśli i niepokojów. Nie cieszyło jej nawet schronienie i pomoc ta cudowna. Wiedziała, że jutro dalej iść trzeba będzie, że jutrzejszy nocleg, na podłodze w karczmie lub w chłopskiej stodole, będzie znowu okropniejszy po dzisiejszej wygodzie, a zimne kartofle, często wieprzakowi odkradzione, albo chleb suchy, rzucony z łaski, po strawie dzisiejszej wyda się trucizną. I znowu głód będzie jej wnętrzności targał, a mróz duszę wyjmował. Potem już w półśnie roiły się jej śnieżne zaspy, noce wyiskrzone, nieznośny ból nóg odmrożonych i cała groza tego jej męczeńskiego istnienia. Już spała, a jeszcze słyszała wycie wichru szydercze i szturmowanie burzy, a niekiedy głuche stękanie Sewera lub jęk mamki.
Nazajutrz po modlitwie i śniadaniu staruszkowie przypomnieli sobie nędzarzy. Pan wziął koszyczek jedzenia, pani trochę starzyzny i poszli do pralni po przekopanej naprędce drodze.
Mamka leżała, zupełnie niemocą zdjęta, kaszląc strasznie i trzęsąc się jak w febrze. Kostusia i Sewer klęczeli przy oknie. Dziewczyna ze starej książki czytała modlitwę na ten dzień wielki i radosny, biedak słuchał, w nią zapatrzony, trzymając ręce, jak mu złożyła, machinalnie powtarzając za nią wyrazy, których treści nie rozumiał.
Gdy drzwi się otwarły, Kostusia zamodlona, zasłuchana w słowa prośby pobożnej, nic nie słyszała. Czytała dalej, jąkając się z wielkiego wzruszenia, do szarych chmur podnosząc oczy.
Staruszkowie zatrzymali się, żalem i szacunkiem zdjęci. Ujrzała ich mamka z pościeli i z trudem podnosząc głowę, zawołała po imieniu Kostusię. Dziewczyna się obejrzała i przelękła okropnie. Wstała, tak drżąca, że jej modlitewnik wysunął się z rąk. Trąciła Sewera, który się też podniósł i z właściwą sobie dzikością w kąt zaraz się schował.
Starzy popatrzyli po nich trojgu i mimowoli oczy na Kostusię znowu zwrócili. Stała przed nimi w spódniczynie dziurawej i krótkiej, w koszulinie szarej, którą ledwie przysłaniał kaftanik łatany, ze obszerny i za długi. Bose jej nogi były krwawe, ręce odmrożone, twarz zżółkłą skórą powleczona. Twarz ta pomimo wszystko nie straciła tego uroku, dla którego lubili ją nawet w Podgaju, dla którego ją Sewer umiłował. Pogodna była nieziemskim spokojem, w nędzy swojej łagodna, w wycieńczeniu pełna nieziemskiego ognia i przejrzystego wyrazu prawości. Usta blade miały rys słodyczy i dusznego wesela, oczy ciemne, a do dna jak krynica czyste, patrzyły z za łez prosto, śmiało, bez goryczy, z rezygnacją. Stała zalękła, zawstydzona swej nędzy, a wargi jej drżały nerwowo.
Przyszło jej na myśl, że może państwo na drogę ich chcą obdarzyć i odprawić. Przemogła lęk, pochyliła im się do rąk z wdzięcznością.
— Daj, Boże, państwu wszystko dobre za łaskę. Jużeśmy wypoczęli. Zaraz pójdziemy — rzekła.
— Nie pójdziecie, pókiście chorzy. Co to, moja droga, nogi masz odmrożone i ręce? — spytała staruszka.
— Ej, to nic, proszę pani.
— Jakto nic! To nieznośne cierpienie. A tam kto chory leży?
— Stara nasza.
— I macie sumienie ją wlec za sobą?
Staruszka zbliżyła się do barłogu i zaczęła mamki o jej cierpienie wypytywać. Pan tymczasem badał Kostusię.
— Służyliście już gdziekolwiek?
— Nie, proszę pana!
— A jakże się nazywacie?
— Skowrońska Konstancja.
— A to wasz mąż?
— Nie, panie!
— Brat?
Na sekundę od pokusy kłamstwa oczy Kostusi stały się prawie obłąkane. Ilekroć prosiła o służbę, zawsze słyszała to pytanie i na odpowiedź prawdziwą odprawiano ją z niczem, często jeszcze z wymysłami. Tyle razy, głodna i do ostateczności nędzna, postanowiła skłamać, uratować się od śmierci. Nie zdołała.
— Nie, panie — odparła i teraz.
Obywatel się zasępił. Zawsze tak bywało. Spojrzał na Sewera.
— Jakem tu wszedł, modliliście się przykładnie — rzekł poważnie. — Dlaczego żyjecie grzesznie?
Kostusia spojrzała mu śmiało w oczy.
— Modlimy się do Boga jak do ojca w nędzy naszej, a nie jak do sędziego w upodleniu. Nie wierzy i plwa na nas świat cały! Nic nie mamy, co ludzkie, ni dobra, ni spokoju, ot te łachmany i rany. Ale dusze jak Bożą szatę strzeżemy, bo je odnieść trzeba będzie czyste temu Ojcu.
— Więc kiedy nie grzech, co was połączyło?
— Snać Bóg, kiedyśmy tyle znieśli i jeszcze więcej znosić gotowi.
— A ten człowiek kto?
— Nieszczęśliwy, panie, jak i ja.
— Czy on niemowa?
— On chory, panie.
— A jak zdrów, co robić potrafi?
— Wszystko, panie.
— Czytać umie i pisać?
— Umie. Nieśmiały on i cichy, ale pracować będzie, o, będzie!
Gdy to mówiła, wyprostowała się, jakby już do pracy sama stanąć miała. Zwróciła się do biedaka.
— Sewer! — zawołała — powiedz panu, że będziesz pracował!
Sewer, nie zdejmując z niej wzroku, z trudnością wyjąkał:
— Będę! Gdzie ona!
Pani zbliżyła się do męża.
— Kobieta stara ma silną gorączkę. Pójdę do apteczki po środek jaki. Octu jej trzeba na głowę tymczasem. I maści na odmrożenie przyniosę. Zaczekasz na mnie?
— Zaczekam.
Zwrócił się do Kostusi, widocznie znowu żalem zdjęty.
— Dawno jesteście w drodze?
— Dawno. Jakeśmy wychodzili, było lato.
— Ze szlachty jesteście?
— Ze szlachty. Papiery mamy.
— A krewnych, rodziców?
— Nikogo, ani on, ani ja.
— I nikt was przyjąć nie chciał?
— Nikt, panie. On taki niepozorny i zbiedzony. Nie namówić go do prośby i starania. A zresztą nas troje! Chleba na świecie mniej niż głodnych. Naszą część weźmie byle kto. Zanadtośmy nędzni.
— No, zapewne. W obecnej chwili nawet nie moglibyście pracować. Trzeba wam wypocząć. Macie tu tymczasem co jeść i odzieży trochę. Możecie tutaj pozostać w spokoju.
Staruszka wróciła z lekami, wytłumaczyła Kostusi ich użytek i wyszli oboje, pożegnani błogosławieństwem.
Rozliczne zajęcia i sprawy zaprzątnęły ich czas i głowę, a potem Michaś przyjechał na parę dni tylko. O biednych zapomnieli zupełnie.
Po Nowym Roku któregoś rana lokaj im oznajmił, że uboga chce ich zobaczyć. Wyszli tedy do sieni. Kostusia tam stała, już w łachmany swe wszystkie okręcona, z węzełkiem na plecach. Upadła im do nóg, ucałowała ręce.
— Przyszłam państwu za ich dobroć podziękować i za taki długi pobyt przeprosić.
— Jakto? Idziecie już! A chora staruszka?
— Pozdrowiała, dzięki Bogu i państwu. Idziemy dalej.
— Dokąd?
— Ot, tam! — skinęła ręką przed siebie.
— Poczekajcież — obywatel do kieszeni sięgnął.
Kostusia spostrzegła ten ruch i poczerwieniała.
— Obdarzyć nas pan chce. Bóg zapłać, nie trzeba. Jużeśmy dosyć dostali. Życia i sił na długi czas. Pieniędzy nie chcę. Chleba chyba kawałek albo pracę weźmiemy.
Stary pomyślał chwilę, spojrzał na żonę. Zrozumieli się, bo potakująco skinęła głową.
— Mam wprawdzie wakujące miejsce, ale ciężkie. Na straży, bardzo daleko od dworu i wsi. Las nad rzeką, przerznięty trzęsawiskami, chata nawet bez ogrodu, obchód mozolny i daleki. Czy ten człowiek da sobie radę?
Oczy Kostusi zabłysły, jakby jej raj obiecywano. Taka radość i zapał rozjaśniła twarz, że aż patrzący się wzruszyli. Znowu im do kolan się rzuciła.
— Da radę, panie, da. Do krwi się upracujemy dla pana. Niewiele nam trzeba. Byle dach i chleb zimą. Latem to już i bez tego służyć będziemy. Niech pan spróbuje. Nie weźmiemy i grosza. Byle już nie iść tak ciągle, byle nie żebrać!
— Ha, no, to spróbujemy. Kiedyście już wypoczęli, każę was zaraz tam odstawić i ulokować. Mateuszu, zawołaj ekonoma.
— Mój drogi — wtrąciła pani. — Dajże im zgóry ordynarję i każ chatę opatrzyć. Od roku nie zamieszkała. Chodźże ze mną — jakże się nazywasz?
— Kostusia.
— Chodźże, Kostusiu, dam ci choć statków trochę na gospodarstwo. Słuchajno, stara jestem, a ty poczciwie wyglądasz. Jak się osiedlicie u nas i zostaniecie, każę wam się pobrać. To brzydko tak.
Dziewczyna boleśnie się uśmiechnęła.
Po godzinie przed pralnię zajechało dwoje sanek. W jedne siadła Kostusia z Sewerem, w drugie mamka z workami i sprzętami. Ruszono przez zaspy, zalewy, pola i oczerety, bardzo daleko. Parobek rozpowiadał Kostusi, że w Temrze nikt długo nie wytrzyma, a ich poprzednik obwiesił się i straszy po nocach. Dojechać tam latem nie można, chyba czółnem dopłynąć, wokoło torfy i trzęsawiska, a rzeka oparzelista. Latem strażnik po kępach nogi zrywa albo zapada w grzęsawice po pas, zimą wilki jak psy na podwórzu chaty wyją i szczekają, a dobytek jak swój biorą. Przytem ani pola, ani ogrodu, ot buda jedna, z której albo w rzekę, albo w trzęsawisko.
Był czas na długą opowieść, bo jechali godzin kilka. Droga żadna nie wiodła do Temry, kierowali się na czarny bór, na nagiej płaszczyźnie zdala widny, krążyli, omijając łozy i nieprzebyte oczerety, objeżdżając oparzeliska. Pod lasem znowu zaspy piętrzyły się jak góry, trzeba było brnąć przez nie z wielkim trudem.
Dojechali wreszcie do chaty samotnej, zasypanej śniegiem do połowy ścian. Drzwi i okna były deskami zabite, nawet płot nie oznaczał jakiegokolwiek starania, a ze studni sterczał tylko żóraw. Parobcy zaprowadzili konie do chlewka o zapadłym dachu, a sami jęli odbijać deski, odrzucać śnieg.
Gdy otworzono drzwi, Kostusia weszła pierwsza. Sień była ciemna, izba mało co jaśniejsza. Na ścianach szklił się szron, podłogę pokrywała pleśń i śnieg, piec był napół rozwalony.
Pomimo to wnętrze takie ponure wydało się jej rozkosznem. Port to był nareszcie.
Mamka wniosła sprzęty i zapasy, Sewer ulokował się koło pieca, Kostusia pomagała parobkom przekopać ścieżkę do studni i odrzucić śnieg od okien.
Wieczór się zbliżał i ludzie spieszyli z powrotem. Zostawili jej łopatę i siekierę, słomę z wozów, urąbali trochę drew i odjechali, zostawiając ich własnemu przemysłowi.
Niestrudzona i pierwszy raz oddawna spokojna, dziewczyna zakrzątała się żwawo. Napaliła w piecu, wymiotła izbę i sień, brakujące szyby zatkała swemi łachmanami, słomę rozesłała tymczasem na ziemi w kącie, Sewerowi usłała legowisko na piecu, dobyła z trudem wody ze studni. Piec dymił strasznie i chatę, wyziębioną i nieopatrzoną na zimę, trudno było ogrzać.
Noc nadeszła tymczasem. Mamka w podarowanym przez panią żelaznym garnku ugotowała wieczerzę. Były kartofle gotowane, do nich sól i chleb. Sewerowi dodano słoniny z wyważonej ordynarji. Zjedli, siedząc na ziemi, blisko ognia. Nie mieli lampki, ławy i stołu, ale dobrze im i tak było po tem, co minęło. Tej nocy Kostusia zasnęła prędko, spokojnie i głęboko.
Gdy się zbudziła, wielki był dzień na świecie. Sewer już nie spał i patrzył na nią bezmyślnie. Mamka wygrzewała pod kożuchem stare kości.
— Kostuśka! — rzekła radośnie. — Nie pójdziemy już!
— Nie, chwała Bogu, ale roboty huk! Odpoczywajcie teraz, już ja sama wszystkiemu dam rady.
— Chata od mojej nielepsza. Pamiętasz w Podgaju?
— Lepsza, bośmy w niej razem.
— Daj, Boże, w niej pozostać! Pan ekonoma pewnie przyśle, żeby obchód pokazał i z granicą zapoznał. Czy pójdzie? — wskazała Sewera.
— Pójdzie ze mną.
— A jak posądzenie powezmą jakie?
— A jakież? Bylem granicę poznała, będę sama pilnowała.
— A jakże ty, biedna, dasz radę szkodnikom, chłopom? Jeszcze cię gdzie zabiją. Oj, doloż, dolo! Wykryje się wszystko prędko i wypędzi pan.
— Jak Bóg da. Już nam gorzej nie będzie, jak było. A może on się poprawi. Czasem mnie się zdaje, że oczy ma lepsze i jakby co rozumiał.
Usiadła obok Sewera, dała mu do rąk miskę kaszy i łyżkę i uśmiechając się doń słodko, gwarzyła zcicha.
— Teraz już się czasem odezwie do sensu. Byle trochę wytchnienia i spokoju. Może się już Bóg nad nami zlitował, może ten Jezus, co się narodził, o nas wspomni. Nie godzi się nam dzisiaj skarżyć, a tylko dziękować. Nie głodnyś, biedaku? Siądźże przy ogniu, nie odejdę daleko, będę blisko ciebie.
Cały dzień porządkowała chatę, znalazła w sieni trochę gliny, pozatykała nią szczeliny ścian i drzwi, jak potrafiła, zlepiła i osmarowała piec. Na strychu też parę desek, a koło studni parę grubych polan. Zrobiła z tego pierwotny stół i ławkę pod ścianą.
Całodzienny ogień ogrzał izbę, a ich ogrzał spokój dawno nie znany. Siedzieli tak we troje długo wieczorem. Mamka pilnowała pieca, Kostusia przy świetle drzazgi łatała odzież, Sewer na ręce jej bezmyślnie patrzył.
— Żeby lnu trochę, tobym przędła — westchnęła stara, już tęskniąc za ulubioną robotą.
— Len? — uśmiechnęła się Kostusia. — Skąd go tu dostać? Tu nigdzie ni wsi, ni domu, człowieka na pokaz.
— A ty, zazulo, jakbyś temu rada była.
— A rada! Nie zobaczy nikt jego nędzy, nie powie nikt bolącego słowa.
— Bez roboty i twarzy człowieczej trudno wyżyć. Pójdę ja do dworu temi dniami.
— Czego? Mało wam drogi było?
— Bo mnie ten ekonom trapi. Wyrozumieć go muszę, by nas precz nie wygnał. Już ty się o mnie nie lękaj. Duchem się sprawię i lnu przyniosę. O Jezu, o Jezu, co tu za głusza okropna.
— Dobra! — szepnęła dziewczyna, po ścianach pozierając. — Wróble gorsze gniazda mają na zimę, a przecie cały dzień świergocą. Czy my Bogu mamy być gorsi sercem od ptaszków bezrozumnych?
Mamka umilkła zawstydzona. Nazajutrz jednak wczesnym rankiem wybrała się do dworu. Kostusię pod wieczór, gdy się stara spóźniała, strach zdjął. Wyszła aż do zasp na spotkanie. Wlókł się za nią jak cień Sewer. Z radością zauważyła, że patrzył i on także na ślad sanek, wiodący do ludzi.
— Nie widzisz mamki? — pytała go, uśmiechając się łagodnie — zaraz się pokaże. Bo to nasz dom teraz. Dobry, stary pan nam go dał. W domu ciepło, w domu cicho. Za to panu będziesz służył, lasu pilnował. Będziesz, Sewer?
Biedak potakiwał głową.
— W domu tym wyzdrowiejesz, bieda minie. Podoba ci się nasz dom? Dobrze ci?
Sewer rękę podniósł i coś daleko pokazał. Widocznie nie mógł czy nie lubił mówić. A jednak poznał i zobaczył mamkę. Ona to była, obładowana, zmęczona, ale z dobrą miną. Zeszli się i powitali radośnie.
— Jakby was, mamko, rok nie było, taka nuda i niepokój — rzekła Kostusia, odbierając jej część pakunków. — Nawet i nasz biedak po kątach was szukał, a teraz pierwszy spostrzegł i mnie wskazał. Pamięta was.
Mamka pogładziła milczącego po głowie.
— Pamiętałam i ja o nim, i jako dziecku zabawkę przyniosłam.
— Głodniście pewnie?
— Nie. Najrzała mnie pani na podwórzu i zawołała. Dobra pani. Pytała, jak się nam wiedzie, a najwięcej o ciebie, kwiatuszku. Za serce ty bierzesz każdego.
— A o nim nie mówiła?
— Gadała, że was pożeni.
Dziewczyna boleśnie się uśmiechnęła.
— A ekonom? — zagadnęła.
— Zły i chciwy. Nie daj, Boże, by co zwąchał. Wzięłam ekonomowej len do przędzenia, powiedziałam, jako sekreta na różne choroby znam, obiecałam służyć, ile sił.
— Przyjedzie ekonom las nam zdawać?
— Przyjedzie. Szkoda tylko zimą tu jest, ale latem młody pan często przyjeżdża polować. Pytali, czy on strzelec dobry? — wskazała na Sewera.
Weszli do chaty i stara rozpakowała swe tłumoki. W worku był len i pęk wrzecion. W kobiałce starej jakieś szaty, stare trzewiki.
— To dla ciebie, zazulo, przysłała pani.
Potem stara sięgnęła w zanadrze i uśmiechając się tajemniczo, wydobyła coś żywego. Była to kura.
— I to od pani, na gospodarstwo — rzekła puszczając ją na ziemię.
Poczciwa stara pani nie myślała, że tym drobnym darem zrobi tyle radości. Gdy kura zaczęła spacerować po izbie i gdakać przerażona, roześmiała się Kostusia po dawnemu, wesoło, roześmiał się nawet obojętny Sewer, a mamka, pod boki się wziąwszy, triumfowała, jakby im skarby i szczęście przyniosła. Potem sięgnęła do kieszeni świty i znowu coś dobyła, coś niekształtnego, małego, co się zaruszało w dłoni i wydało słabe kwilenie.
— To dla ciebie, nieboże — rzekła, kładąc na kolanach Sewera malutkie, ślepe jeszcze szczenię.
Sewer się schylił, dłoń na delikatnej sierści położył i zaraz na Kostusię spojrzał.
— Moje? — spytał.
— Twoje, twoje! — potakiwała, uradowana chwilowym błyskiem jego oczu martwych.
A mamka opowiadała, rozbierając się ze świty.
— Wychodzę ze dworu, a słyszę pisk pod płotem. Pięcioro tego maleństwa ktoś na stracenie wyrzucił i już czworo skostniało na śmierć. A to jedno po śniegu pełza, niewidome, półmartwe, i tak płacze jak sierota. Jakem w ręce wzięła, przestało piszczeć i tak mi się na dłoni ułożyło jak do snu, nawet jeść nie prosiło. Zabrałam tedy. Taka to nędza jak nasza myślę, niech będzie w kupie.
Zabrali się do wieczerzy. Strach przed ekonomem był jedyną chmurą tego dnia radosnego i długo w nocy nie dał spać Kostusi.
Rano też zbudziła ją kura gdakaniem i psiak żałosną prośbą o posiłek. Zerwała się żywo do gospodarstwa i wnet ją opadła troska o ekonoma, trując całą uciechę i nadzieję.
Mijały jednak dnie, a ekonoma nie było. Zastraszały go zaspy, ale zastraszały też złodziei. Kostusia pewnego dnia z poczucia obowiązku z grubym kijem i siekierą poszła w las dziki, kopiąc się mozolnie po śniegu, zapadając w oparzeliska, potykając się o śniegiem przykryte wywroty. Szła bez drogi i obranego kierunku, aż dotarła znowu błot kępiastych, otaczających zewsząd Temrę. Nie spotkała nigdzie śladu człowieka ani sanek, tylko czasem widziała na białej powierzchni stopy duże i małe, regularne, lekkie. Nie znała tropu zajęcy ani łańcuszkowatego chodu lisa, poznała tylko stopy wilków i przypatrywała się im z niepokojem. Były bardzo liczne i świeże.
Nie zeszła się jednak z nimi. W cichym, martwym borze zabiegła jej tylko drogę wiewiórka ruda, i wcale nie spłoszona, dziwiła się tylko jej, przekrzywiając głowę. Porwało się też prawie z pod nóg dziewczyny stado cietrzewi i ciężko łopocąc, obsiadło nagie olszyny. Po chojarach starych stukały dzięcioły rabe i czarne, zresztą bór milczał i tylko czasem, targnięty wichrem, parę akordów szumu rzucał i znowu cichł.
Zmęczona, potem oblana, wróciła Kostusia o zmroku do chaty. Okienka jej zdaleka czerwonawo błyskały, a zapach dymu aż tutaj zalatywał.
Weszła z Bożem pozdrowieniem do środka, szukając Sewera oczami stęsknionemi. Ale tylko stara u komina przędła namarszczona.
— Gdzie Sewer? — zawołała dziewczyna, blednąc.
— A tam! — wskazała stara kąt czarny. — Jak się zbudził, a ciebie nie zobaczył, tak się zaniepokoił, obszedł kąty, a potem siadł tam pod ścianą i ani się poruszył, ani ust nie otworzył, ani oczu z drzwi nie zdjął. Odzywałam się do niego, nic, dawałam jeść ani spojrzał, opowiadałam o tobie, nie słuchał. Czasem takie straszne robiły mu się oczy, że mnie dech zapierało i już chciałam ciebie iść szukać, to znowu lękałam się samego zostawić, by sobie coś złego nie uczynił. A jak zmierzchło, to począł zcicha, jakby sam do siebie, coś mówić, i jak dawniej, «gdzie ona!» wołać. Chwała Bogu, żeś wróciła!
A podczas gdy ona mówiła, Kostusia w ów czarny kąt zajrzała i przyklękła nad biedakiem. Gorzej wyglądał i czoło miał gorące.
— Sewer! Sewer! — poczęła go wołać pieszczotliwie, a łzy rozrzewnienia biegły z jej oczu na jego głowę — już drugi raz razem pójdziemy, już cię i na chwilę nie porzucę. Chodźże na światło, chodź ze mną! Jestem już przy tobie, jestem! Nie widzisz mnie?
Nic nie odparł, ale dał się wyprowadzić na ławę i zjadł co mu podawała. Miał jednak znowu gorsze oczy i stracił te błyski przytomności, które w ostatnich czasach zauważyła z taką radością Kostusia. Stał się apatycznym, a ona gorzko zapłakała nad rozwianą w puch nadzieją.
Nazajutrz i dni następnych stan się nie poprawił. Kostusia gwałtem prawie podnosiła go z posłania, karmiła, poddawała daremnie myśli i zajęcia. Psiak go nawet przestał bawić, ogłuchł, oniemiał, oślepł jakby. Siadywał godzinami naprzeciw drzwi. Na drzwiach tych sęk jaśniał w samym środku, z którego pod wpływem ciepła parę kropel żywicy wyciekło i świeciło złotawo. W sęk ten Sewer cały dzień się wpatrywał.
Kobiety płakały pocichu, na niego patrząc.
— Byle, dał Bóg, ekonom teraz nie przyjechał — wzdychała mamka, ku drodze spozierając.
Przyjechał właśnie pewnego rana, gdy Sewer i najgorzej wyglądał. Kostusię pierwszą spotkał, wracającą z wiadrem wody od studni.
— Z pełnem, to dobrze! — zawołał i zaraz dodał:
— Nie zjadły was wilki?
Dziewczyna drżała cała i ledwie zebrała się na odpowiedź.
— A chodził wasz w las?
— Chodził — szepnęła, czerwieniejąc.
— Coście się tak zlękli? — mówił, chytrze się uśmiechając — dla dobrych ja dobry. Tylko wiedzieć trzeba, że ręka rękę myje — noga nogę wspiera. Hę, słyszeliście to słowo?
— Słyszałam — odparła szeptem.
Ekonom konika z sankami rzucił i do chaty wszedł.
— Pomyślności na nowem miejscu — rzekł.
Mamka tylko odpowiedziała. Sewer na swój sęk patrzał i ani drgnął. A ekonom ku niemu się zwrócił, brwi marszcząc.
— Cóż to nie zwykłeś gadać, bratku? Takie włóczęgi powinny znać pokorę. No, zbieraj się, pójdziemy w obchód.
Sewer ani drgnął. Kostusia wzięła go za rękę.
— Pójdźmy, Sewer — zawołała.
A mamka tymczasem ekonoma za kolana objęła.
— Łaski, panie! On ledwie z choroby wstał, a powierz nam dozór lasu, my za niego robotę spełnim!
— Co to za gadanie? Jak kto chory, to niech do szpitala idzie, a nie oszukuje ludzi! Zgodził się chleb je, pieniądze bierze, to niech obowiązek czyni! Ja ta z babami nie będę się po lesie włóczył! Co to, kpiny?
Mamka przybrała minę obrażoną.
— Ja po dobroci mówię. Nie stanie się nijaka krzywda dobru pańskiemu, kiedy my będziemy pilnowały. Jakby to baby nie umiały sobie rady dać. Ja ta stara jestem, a jednem słówkiem więcej zrobię jak ten nasz młody. Tylko umieć trzeba. A ja umiem namotać i odmotać — jak trzeba! Nie darmo mnie ludzie uważają. A cieliczka jegomości, co mi ją jejmość pokazywała, odeszła. Aha! — ja mówiłam, że odejdzie. Mogła nie odejść, mogła całkiem przepaść. Takci i te złodzieje. Nogi im pokręci, nim łoziny tutaj jednej tkną.
Stara zrobiła się straszna, mówiąc to; ekonom mimowoli się przeżegnał. A Kostusia z drugiej strony go zastąpiła:
— Żeby pan mitręgi nie miał i drugi raz fatygi, ja dzisiaj za niego obchód przyjmę, a potem mu pokażę. Zawierzcie nam, panie; upilnowane, całe wszystko będzie. On rychło wyzdrowieje.
— A tymczasem ja niespokojny będę. Wypadnie samemu naglądać, za niego pracować.
Kostusia chciała zaprzeczyć, ale mamka ją wyprzedziła.
— Za łaskę i trud jegomości my się wypłacimy. Połowę roboty pan mu zdejmie — połowę zasług my odstąpimy. Takci po sprawiedliwości. A jejmości ja len urządzę i bydełko i ptactwo będzie jej się wiodło stokrotnie; aby jaka usługa, to my gotowi! Wiadomo, swojej gospodarki niema, czas zbywa. Robota nam łaska.
— Pewnie, że to po sprawiedliwości. I tak już litościwe serce mam, że wam to ustępstwo zrobię — burczał ekonom, po kątach się rozglądając, czy niema czego na zadatek umowy. — Ale do lata on wylizać się musi, bo wtedy nic moja protekcja nie pomoże, młody pan codzień tu na palowanie przyjeżdża. Wasze szczęście, że teraz zaspy. Chłop się nie dobierze. Ano, i ja naglądać będę, kiedym obiecał — dodał łaskawie.
— Będzie się za to jegomości bydełko i trzoda dobrze wiodła — tajemniczo szeptała mamka.
Kostusia milczała. Wstyd jej było za tego człowieka, wstyd na myśl o tych zacnych, dobrych staruszkach. Ubrała się w swe ciepłe szmaty i poszła za ekonomem. Sewer, widząc ją znikającą, wydał z siebie cichy, żałosny szept, a potem znowu do obserwacji sęka wrócił. Mamka, ponuro w ogień wpatrzona, mruczała — zapewne klątwy.
Po kilku godzinach wróciła Kostusia. Ekonom był już zupełnie udobruchany. Zasiadł na ławie i zrobił obrachunek. Powinni mu byli oddać rocznie piętnaście rubli i sześć korcy ordynarji do wyboru — co mu się podoba. Była to ściśle połowa.
— Oddamy, panie, oddamy! — zaręczała Kostusia, uśmiechając się łagodnie, nadzieją spokoju szczęśliwa.
— Pamiętajcie... i sza... bo wszystko przepadnie — zapowiedział. — A teraz dajcie choć zakąski na zadatek. Macie wódki? Kiełbasy?
— Nie mamy. Kartofle tylko.
— Oho, ale kokoszkę macie? Nośna ona?
— Codzień jajko daje — pochwaliła się Kostusia, nie widząc grymasów mamki.
— To mi ją wrzućcie do sanek, żebym umowę naszą pamiętał.
Kura nie dawała się złapać, wybiła szybkę w okienku, pojmała ją wreszcie Kostusia i spełniła w milczeniu rozkaz. Mamka się nie poruszyła, zacięła usta, a oczy jej były złe i mściwe.
Ekonom zostawił im starą strzelbę, przysłaną przez pana, zabrał gotowe motki lniane i pojechał na obiad, spóźniony. Wychodząc, nadeptał jeszcze psiaka, pełzającego u komina. Powstał lament okropny. Maleństwa półślepe, niezdarne, utuliła ledwie Kostusia i parę jej cichych łez spadło na ten drobiazg bezsilny i dlatego krzywdzony.
Mamka nie odezwała się do wieczora i nie tknęła jadła. W ten sposób obchodziła żałobę po kurze.
Sewer, obojętny, wciąż się w swój sęk wpatrywał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.