Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Późno w noc, zgasiwszy światło, szeptały do siebie, przytulone jedna do drugiej na nędznem posłaniu w kącie.
O świcie Kostusia już była na nogach. Szarawe światło ponurego poranku zaglądało do komory. Szyba była zapotniała i chłód panował dokuczliwy. Przechodząc obok śpiącego Sewera, przykryła go swym potarganym szalem i popatrzała chwilę:
— Spij jeszcze, biedaku, śpij długo, śpij spokojnie. Już ci jutro nie dam takiego noclegu — szepnęła, odchodząc.
Na dworze mróz ściął wodę i błoto pokrył twardą skorupą. Dziewczyna nie wróciła jednak po trzewiki.
— Będzie gorzej — pomyślała, drżąc na całem ciele.
Zajęła się codziennemi sprawami, krzątała się gorączkowo i niespokojnie. Gospodarz zagadnął ją parę razy, odpowiadała, siląc się na swobodę i spokój.
Dla zaskarbienia jej łask zapewne, przechodząc po obiedzie koło nieruchomego pod ścianą Sewera, podał mu kawał kiełbasy.
— Na, jedz! — rzekł łaskawie.
Ale Sewer nie poruszył się i po specjał nie sięgnął, więc mieszczanin dar swój na przyzbie położył i odszedł, ruszając pogardliwie ramionami.
Nareszcie skończyły się dzienne sprawy. Kostusia załatwiła je jak codzień, porządnie, ale wieczerzę warzyła już mamka.
— A moja Kostuśka gdzie? — spytał człek poufale.
— W komorze, szyje.