Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

albo zapada w grzęsawice po pas, zimą wilki jak psy na podwórzu chaty wyją i szczekają, a dobytek jak swój biorą. Przytem ani pola, ani ogrodu, ot buda jedna, z której albo w rzekę, albo w trzęsawisko.
Był czas na długą opowieść, bo jechali godzin kilka. Droga żadna nie wiodła do Temry, kierowali się na czarny bór, na nagiej płaszczyźnie zdala widny, krążyli, omijając łozy i nieprzebyte oczerety, objeżdżając oparzeliska. Pod lasem znowu zaspy piętrzyły się jak góry, trzeba było brnąć przez nie z wielkim trudem.
Dojechali wreszcie do chaty samotnej, zasypanej śniegiem do połowy ścian. Drzwi i okna były deskami zabite, nawet płot nie oznaczał jakiegokolwiek starania, a ze studni sterczał tylko żóraw. Parobcy zaprodzili konie do chlewka o zapadłym dachu, a sami jęli odbijać deski, odrzucać śnieg.
Gdy otworzono drzwi, Kostusia weszła pierwsza. Sień była ciemna, izba mało co jaśniejsza. Na ścianach szklił się szron, podłogę pokrywała pleśń i śnieg, piec był napół rozwalony.
Pomimo to wnętrze takie ponure wydało się jej rozkosznem. Port to był nareszcie.
Mamka wniosła sprzęty i zapasy, Sewer ulokował się koło pieca, Kostusia pomagała parobkom przekopać ścieżkę do studni i odrzucić śnieg od okien.
Wieczór się zbliżał i ludzie spieszyli z powrotem. Zostawili jej łopatę i siekierę, słomę z wozów, urąbali trochę drew i odjechali, zostawiając ich własnemu przemysłowi.
Niestrudzona i pierwszy raz oddawna spokojna, dziewczyna zakrzątała się żwawo. Napaliła w piecu,