Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Litościwe macie serce — rzekł.
Sewer, który na widok ludzi doznawał strachu i niepokoju dzikiego zwierzęcia, przestał jeść i błędnemi oczami przyglądał mu się, nic nie mówiąc. Kostusia odstawiła miskę i wstała.
— Wieczerza wasza gotowa.
— To dobrze. Podajcie mi ją. Smaczniejsza z waszych rąk.
Wszedł za nią do chaty i rozbierając się z przemokłej burki, mówił:
— Psia pora. Zaraz przymrozki będą. Zimno u was w komorze.
— Drew kupię.
— I drwa mało pomogą. Komora to nie izba i nie alkierz. W alkierzu jak w uchu, a pościeli pod sufit.
— Byleście nam komory nie wymówili, przezimujemy. Za młodu hartowrać się trzeba.
— Otóż nieprawda! Za młodu trza się szanować, to na starość dziesięć lat życia kupić można.
— Dziesięć lat życia! Albo to taka łakoma rzecz. Ja kupować nie będę.
— Tak mówicie, boście w biedzie. Żeby wam dobrze było, tobyście inaczej sądzili. Żyć dobrze w dostatkach.
— Może być. Nie próbowałam.
Postawiła wieczerzę na stole i odejść chciała gdy ją za rękaw zatrzymał.
— To spróbujcie! Wiecie, spodobałem was sobie. Wziąłbym z ochotą za żonę.
Kostusia skamieniała. Z bladej stała się zielona.