Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oburzenie, wstręt, nareszcie strach i rozpacz po kolei zabłysły w jej źrenicach.
— Co wam się roi, gospodarzu? — zawołała, odstępując o krok.
— A co? — spytał spokojnie. — Wiana nie macie, alem was spodobał. Nietutejsi jesteście i sierota... co mi tam! Jak żonką moją będziecie, nikt nie spyta: skąd wy. Nie bójcie się, nie żartuję. Gotowym jutro na zapowiedzi dać. Nawet i wyprawy nie trzeba, bo po nieboszczce zostało szmat obfitość. Uczciwie mówię.
Dziewczyna drżała jak osinowe liście.
— Oszaleliście, gospodarzu, czy ślepotą was Bóg dotknął? — zaczęła mówić prędko. — Tożem nie sama przecie.
— Co? Myślicie o tym głupim? Toż widzę i pamiętam i nie wygonię go, gdy was poślubię. Niech sobie siedzi w komorze.
— Gospodarzu, a wiecie wy, kto on dla mnie?
— Ta ludzie brzydko bają, ale ja na was codzień patrzę i nie wierzę.
— Bóg wam zapłać! Ludzie kłamią. Niczem on mi jest i wszystkiem. Jako te ręce i oczy, i dusza we mnie, tak on mi swój jest i drogi. Czybyście wy, gospodarzu, za dostatki całego świata dali ręce uciąć, oczy wyłupić albo duszę sprzedać? Już mi ludzie z jego powodu wzięli, co najdroższe ma dziewczyna — sławę, a wy chcecie, żebym wszystkiego dlań się wyzuwszy, teraz go odstąpiła?
Mieszczanin nie zrozumiał zgoła.
— Toć kiedy on wam ni mąż, ni kochanek, to