Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poco ma wam świat zawiązywać? Zostanie jako i było. Chleba mu nie poskąpię, dach mieć będzie, odzież dam nawet. Niech siedzi, kiedy wam o to chodzi. A wy moją żoną zostaniecie. Zgoda?
Kostusia poczuła, że do pierwotnej i grubej tej natury nie trafi jej słowo. Coraz sroższy ją strach ogarniał.
— Nie zostanę, gospodarzu! — zawołała — co wam się roi, czyście zmysły postradali?
Człek się oburzył.
— Co mnie posponujecie! — zawołał. — Nad nędzą litość mam, a zamiast podzięki jeszcze mi wymyślacie!
Dziewczyna opamiętała się. Zbudził się w niej instynkt prześladowanego, zacięty, chytrości i ostrożności pełen. Zapanowała całą siłą nad swem oburzeniem i wybuchem.
— Cóż ja wam tak rychło odpowiedzieć mogę — rzekła ciszej i powoli. — Nie spodziewałam się od was takiego słowa, dajcie zastanowić się i pomyśleć.
— Tak, to inaczej! — uspokojony i udobruchany odparł. — Pomyślcie sobie choć do soboty. Wtedy trzeba już na zapowiedzi dawać, bo post zaskoczy.
— Do soboty się namyślę.
— Dobrze. Siadajcie tedy ze mną do wieczerzy Starej się poradzić! Ona rozum ma. No, jedzcie.
Kostusia usłuchała i udawała, że je. Potem sprzątnęła resztki i poszła do swej komory. Sewera ułożyła do snu, ale sama wcale się nie kładła, czekając na mamkę, która około północy zaledwie się przywlokła z garścią miedziaków w kieszeni.
Była to zapłata za przędzenie i lekarskie porady.