Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na niego, odezwać się, zawołać po imieniu, ale bała się, że ktoś ujrzeć może i odpędzić. Cierpiała, zaciskając nerwowo zęby i przecierając oczy, które wpatrywanie się w punkt jeden powlekało mgłą i łzami. Czy się kiedy ten dzień skończy i co jej ta noc przyniesie? Nareszcie doczekała się zmroku, ślicznego letniego półzmierzchu, pełnego woni i ciszy, usposabiającego do pieśni i marzeń. Na ścieżce do ustronnego więzienia rozległy się ciężkie kroki okutych butów i astmatyczny kaszel.
Ukazał się nareszcie człowiek. Wysoki był, zgarbiony, kościsty. Kostusia dojrzała jego wpadłe piersi, ponurą twarz i pęk wielkich kluczy w ręku. W drugim niósł koszyk przykryty. Doszedł do drzwi, zmitrężył chwilę, dobierając klucz, otworzył i wszedł do środka, przywierając tylko zlekka odrzwia.
Kostusia poskoczyla ze swej kryjówki. Z trwogi i wzruszenia drżały jej nogi i ręce, dzwoniły zęby.
Słońce zachodziło właśnie za lamusem i resztką swej czerwieni oświecało ponurą izbę. Na zwykłem swem miejscu pod ścianą, w kącie, siedział idjota. Nogi wyciągnął przed siebie, ręce odrzucił; oczy miał przymknięte, utkwione w jakiś punkt ceglanej podłogi. Nie zauważył wejścia dozorcy. Przez ten czas wychudł bardziej i zczerniał na twarzy. Cerę miał ziemistą wpadłe policzki, jamy oczne jak latarnie bez szkieł, ciemne i głębokie.
Stary ekonom popatrzył nań ponuro i splunął przez zęby. Wczorajszy posiłek stał nietknięty obok biedaka. Schylił się oficjalista i w ramię go trącił.