Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mijały jednak dnie, a ekonoma nie było. Zastraszały go zaspy, ale zastraszały też złodziei. Kostusia pewnego dnia z poczucia obowiązku z grubym kijem i siekierą poszła w las dziki, kopiąc się mozolnie po śniegu, zapadając w oparzeliska, potykając się o śniegiem przykryte wywroty. Szła bez drogi i obranego kierunku, aż dotarła znowu błot kępiastych, otaczających zewsząd Temrę. Nie spotkała nigdzie śladu człowieka ani sanek, tylko czasem widziała na białej powierzchni stopy duże i małe, regularne, lekkie. Nie znała tropu zajęcy ani łańcuszkowatego chodu lisa, poznała tylko stopy wilków i przypatrywała się im z niepokojem. Były bardzo liczne i świeże.
Nie zeszła się jednak z nimi. W cichym, martwym borze zabiegła jej tylko drogę wiewiórka ruda, i wcale nie spłoszona, dziwiła się tylko jej, przekrzywiając głowę. Porwało się też prawie z pod nóg dziewczyny stado cietrzewi i ciężko łopocąc, obsiadło nagie olszyny. Po chojarach starych stukały dzięcioły rabe i czarne, zresztą bór milczał i tylko czasem, targnięty wichrem, parę akordów szumu rzucał i znowu cichł.
Zmęczona, potem oblana, wróciła Kostusia o zmroku do chaty. Okienka jej zdaleka czerwonawo błyskały, a zapach dymu aż tutaj zalatywał.
Weszła z Bożem pozdrowieniem do środka, szukając Sewera oczami stęsknionemi. Ale tylko stara u komina przędła namarszczona.
— Gdzie Sewer? — zawołała dziewczyna, blednąc.
— A tam! — wskazała stara kąt czarny. — Jak się zbudził, a ciebie nie zobaczył, tak się zaniepokoił,