Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zwarjowała. Na taki czas! Niech przenocuje. Słyszysz, kobieto! Zanocujecie, w taki dzień nie godzi się wałęsać. Zjedzą was wilki albo zmarzniecie.
W kącie nieruchoma dotąd postać poruszyła się i podeszła. Wysoka była i tak chuda jak widmo. Podarte, rude łachmany pokrywały jej członki kościste, głowę i połowę twarzy otulała płachta szara, na nogach nie miała nawet obuwia, tylko jakieś szmaty, z poza których wyzierała słoma.
— Bóg zapłać — rzekła jakimś grobowym, bezdźwięcznym głosem. — Nie mogę zanocować, bo na mnie czekają. Trochę ciepłej kaszy i kawałek chleba, jeśli łaska, dajcie.
— Dzieci macie?
— Dwoje chorych mnie czeka, ot, niedaleko, na cmentarzu.
— Gdzie? — obywatel myślał, że nie dosłyszał.
— Na mogiłkach. Kaplica tam otworem stała, tośmy wstąpili. Myśleliśmy, że nas stamtąd nie wygonią, choć grosza nie mamy. Tak nas zewsząd precz gonią, że już i śmiałości nie stało dokuczać, a tem bardziej w taki dzień. Umarli noclegu nie bronią.
— Ależ, na Boga, pomarzniecie tam ze szczętem!
— Nie, proszę pana. Nas już i mróz nie chce, ni śnieżyca, ni głód. Tacyśmy jak te kamienie po polu. Już i Bóg i śmierć o nas zapomniała. Dzisiaj Pan Jezus się rodzi, a my tacy głodni! Pomyślałam obie, dwór ujrzawszy, że w taki wieczór nie pożałują nam trochę ciepłej strawy. Nie trzeba mi, panie pieniędzy ani innego poratowania. Dajcie z waszej wieczerzy kęs dla moich chorych!