Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słyszę, w Podgaju Skowrońskich sierotę przygarnęli?
— Przygarnęli jak własne.
— A on pannie kto? — ręką Sewera wskazał.
— On mój narzeczony, moje wszystko sieroce!
— Ten warjat?
— To co? Czy dlatego, że go ludzie zgubili i rozum stracił, porzucić go mam? Czy żeby u pana dziecko było chore, panby go nie kochał? Toć on mój zawsze. Stokroć droższy teraz, stokroć ukochańszy!
— Skowrońskich sierota — zamruczał stary do siebie. Pocoś tu panna przyszła?
— Po niego. Zabiorę go sobie, choć tę resztkę, ten cień, zabiorę, żeby go ojczym do reszty nie zamęczył, żeby się nad nim ludzie nie znęcali. Zabiorę, bo on mój i Bógby mnie skarał, a rodzice zmarli przeklęli, żebym go teraz opuściła!
— A jakże go panna zabierze? Toć trup. Nie wstanie i nie pójdzie, choćby mu teraz drzwi zostawił otworem. Żebym go nie karmił gwałtem, umarłby oddawna. Zapóźno dla niego każdy ratunek.
Kostusia wstała. Oczy jej zabłysły, a policzki pokryły się purpurą.
— To go nieść będę albo wlec za sobą. Na wóz go położę! Ale zabiorę!
— Panna gada, jakby mnie tu nie było. A któż mówił, że ja go zabrać pozwolę? — burknął stary.
Rzuciła się mu do nóg, zanim się spostrzegł.
— Pozwoli pan — jąkała z rozdzierającą serce prośbą. — Pan się użali nade mną i nad nim, nieszczęśliwym. Niceśmy złego nie zrobili, poco nam marnieć.