Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeść pan nie chce? — zagadnął grubym głosem, w którym żal i gniew brzmiał zarazem.
— Gdzie ona? — niewyraźnie szepnął chory.
Za plecami starego głuchy jęk się rozległ. Obejrzał się, ale już Kostusia była u boku więźnia i za głowę go obejmując, odpowiadała, niepomna na obecność stróża, sługi Rudakowskiego.
— Sewer, toż jestem, jestem. Przyszłam po ciebie! Pójdziesz ze mną na swobodę, na wolność. Patrz, tam tak pięknie, zielono na dworze. O, mój jedyny, czy ty mi darujesz kiedy, żem tak późno przyszła! Sewerze! Popatrz na mnie, powiedz cokolwiek!
Biedak bezwiednie głowę o nią wsparł, ale milczał. Stary ekonom odstąpił o krok, ręce założył — z pod brwi nawisłych patrzał na nią, zmarszczony i ponury.
— Czego tu panna przyszła? — spytał surowo.
Kostusia oczy podniosła, opamiętała się.
— O panie! — szepnęła. — Ja chciałam was prosić, ale jak on mnie zawołał, zapomniałam!
— To on o pannie mówi?
— O mnie! O kimże? Żeby kogo swego więcej miał na świecie, nie dożyłby tego! Ja nie mogłam prędzej przyjść. Bóg widzi! Nie mogłam!
— A panna kto taka?
— Ja Skowrońska się nazywam.
— Kazimierza Skowrońskiego może córka?
— Tatusia pan znał? On nie żyje — już dawno!
— Toż wiem. Dawno umarł, pewnie, że dawno. Panna wtedy mała była, nie pamięta.
— Nie. Pół roku miałam.