Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

temu polu, dla niej tak świętemu, zwróciła oczy gorejące, jakby je na życie całe chciała zapamiętać. I odeszła, oglądając się żałośnie. Nie zobaczy już nigdy tego miejsca.
Mamkę już zastała gotową do drogi. Wzięły na plecy zawinięcia, pożegnały się i poszły. Kostusi opadła gorączka. Znać było, że przez ten czas myślała dużo i plan działania układała drobiazgowo. Nawet przed tą jedyną duszą przyjazną nie skarżyła się już i nie rozpaczała. Mówiła spokojnie, obejmując komendę wyprawy.
— W Stamierowie, mamko, zostaniecie w miasteczku i czekać na mnie będziecie. Sama do dworu pójdę. Jeżeli mi tej nocy pierwszej Bóg go nie odda, ukryć się trzeba będzie, bo już pojutrze szukać mnie będą. Nad ranem wrócę do was i pójdziemy dalej szukać, gdzie po lasach zwierzęta się kryją. A może już z nim przyjdę.
— Dałby Bóg. I cóż zrobimy wtedy?
— Pójdziemy, aż gdzie nas nikt nie pozna i nie odnajdzie. Świat szeroki.
— Szeroki, ale zły. A pieniądze masz, zazulo?
— Mam. Potem może robotę jaką Bóg da. Byle już jego odzyskać.
— Oj, doloż moja, dolo! I na jakąż to drogę ja twoje białe nóżki myłam, twoje liczko pieściłam! Na takie ja tobie życie o złotym królewiczu w kołysce śpiewałam!
— Nie płacz nade mną, mamko, bo ja ni narzekam, ni się skarżę. Bóg mi tak dał, a matka nie opuści. Nie o sobie teraz myśleć, ale o nim.