Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szły prędko a księżyc im świecił i prowadził.
W Stamierowie stanęły o świcie i rozstały się na wstępie do miasteczka. Baba zaszła do krewniaka, którego chatę mieszczańską wskazała Kostusi. Dziewczyna oddała jej swój tłumoczek i zawróciła w stronę dworu.
Śpieszyła się, by jeszcze niedostrzeżona, przekraść się za płot w chmielniki i gąszcze ligustrów, otaczających lamus. Udała jej się ta pierwsza część wyprawy. Nikt nie widział, jak się wślizgnęła do dworu. Wtuliła się w najgęstsze krzaki, nie dbając, że jej szarpią odzież, twarz i ręce i jak zwierz przypadła do ziemi pod osłoną dobroczynnych gałęzi.
Dzień się robił. Widziała ze swej kryjówki drzwi lamusu i ścieżkę, co doń wiodła, utkwiła w ten punkt myśl i oczy. Inne wrażenia pozostawiały ją nieczułą. Nie dbała o bolące nogi, o pragnienie i głód, nawet potrzeby snu nie czuła.
Na swem posłaniu z traw i suchych zeszłorocznych jeszcze liści siedziała nieruchoma, objąwszy rękami kolana, wpatrzona w jeden punkt, zacięta w swem postanowieniu, cierpliwa aż do śmierci. Czekała wieczora, czatowała na ukazanie się czyje na tej ścieżce, mało widocznie uczęszczanej. Kto się ukaże? Wróg czy przyjaciel?
Oczekiwanie to nad wyraz wszelki długie było i męczące. Czasami, ogarnięta nieznośnem osłabieniem i znękaniem, schylała głowę aż na kolana, ale wnet ją podnosiła, zajęta ladajakim szmerem i ruchem.
Dzień jak wieczność był długi do przeżycia. Pragnienie ją pożerało, do krat się wspiąć i popatrzyć