Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A gdzież tej drodze koniec będzie? — burczała stara. — Toż tu zaraz moje strony znajome się i kończą. Między obcych ludzi wpadniem, w cudzy kraj. Gdzież my się przytulimy?
— Bóg wie! Jeszcze daleko, daleko iść trzeba.
Usnęła pomimo niewygodnej pozycji, ale sen taki nie był pokrzepieniem.
Gdy znowu znaleźli się na drodze, czuła u nóg jakby ołowiane ciężary, a wszystkie członki bolące i sztywne. Dla pokrzepienia spoglądała na Sewera i nabierała nieludzkich sił. Rękę jego ściskała mocno w swojej i podwajała kroku.
Tak dotarli nad ranem do jakiejś wsi.
— To Ignatów — rzekła mamka. — Na odpuście tutaj kiedyś byłam, a dalej nigdzie. Wstąpimy do karczmy.
Długi czas posiedzieli na dworze, zanim się szynkarz rozbudził i drzwi odryglował. Wpuszczono ich nareszcie do izby. Baba wypiła wódki, Kostusia kupiła mleka i nakarmiła Sewera. Przyglądano się im, ale bez zbytniej ciekawości. Do miejsca tego z powodu odpustów wiele różnych się ludzi schodziło.
Posiliwszy się, uprosiły obie na odpoczynek miejsce w komórce, pełnej siana, nie chcąc się narażać na spotkanie z chłopstwem w szynkowej izbie.
Gdy Kostusia zdjęła obuwie, znalazła je podarte a nogi pokaleczone. Przestraszyła się bardzo i długo pomimo zmęczenia zasnąć nie mogła na myśl przeszkody w podróży. Ale pomodliła się gorąco, popatrzała na ten skarb swój mizerny, zachowany taką ceną i uspokoiła się znowu. Przecie ich nie po to Bóg połączył, by zgubić.