Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój ty biedaku — szeptała przez łzy, oczyszczając go z tych wstrętnych śladów poniewierki. I na tom ja cię z więzienia wydobyła. Na taką swobodę, takie życie. Takie to moje kochanie! I jeszcze teraz się waham, gdy o twój spokój chodzi!
Zupełnie zdecydowana, zabrała swe rupiecie, zawołała mamkę, wzięła za rękę Sewera i poszli.
— Kostuśka — perswadowała stara — trzeba się było wywiedzieć, co to za człowiek. Okpiwacz może i krzywdziciel.
— Oj, matko! — odparła gorzko. — Czy wy się też jeszcze ludzi boicie? Mnie się widzi, że już nikt gorszy nie będzie od tych, cośmy porzucili za sobą. Co już nam wziąć można i czem skrzywdzić?
Nazajutrz Kostusia roztasowała się ze swą gromadką w wynajętej komorze i obie ze staruszką dokończyły roboty około lnu gospodarza, było im lepiej tutaj, zdala od miasteczkowego rynku i wstrętnej ciekawości żydowskiej. Wracając wieczorem, Kostusia zastała Sewera pod lipą, na podwórzu, bezpiecznego od napaści i urągań.
Zagroda mieszczanina dotykała drogi i pól szerokich, rzadko kto do niej zaglądał. Było im spokojnie. Obie z mamką wzięły się do roboty ciężkiej, żmudnej, niewdzięcznej.
Sewer, którego mgławe oczy nawykły przez ten czas ścigać Kostusię, gdzieby się nie zwróciła, nie zdawał sobie sprawy, że dziewczę to, wątłe i troską zżarte, nie dla siebie i nie z ochoty wstawało o świcie, by dzień cały krzątać się po cudzej zagrodzie, spełniając obowiązki chłopskiej najmitki. On się ni-