Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A jakże się nazywacie?
— Skowrońska Konstancja.
— A to wasz mąż?
— Nie, panie!
— Brat?
Na sekundę od pokusy kłamstwa oczy Kostusi stały się prawie obłąkane. Ilekroć prosiła o służbę, zawsze słyszała to pytanie i na odpowiedź prawdziwą odprawiano ją z niczem, często jeszcze z wymysłami. Tyle razy, głodna i do ostateczności nędzna, postanowiła skłamać, uratować się od śmierci. Nie zdołała.
— Nie, panie — odparła i teraz.
Obywatel się zasępił. Zawsze tak bywało. Spojrzał na Sewera.
— Jakem tu wszedł, modliliście się przykładnie — rzekł poważnie. — Dlaczego żyjecie grzesznie?
Kostusia spojrzała mu śmiało w oczy.
— Modlimy się do Boga jak do ojca w nędzy naszej, a nie jak do sędziego w upodleniu. Nie wierzy i plwa na nas świat cały! Nic nie mamy, co ludzkie, ni dobra, ni spokoju, ot te łachmany i rany. Ale dusze jak Bożą szatę strzeżemy, bo je odnieść trzeba będzie czyste temu Ojcu.
— Więc kiedy nie grzech, co was połączyło?
— Snać Bóg, kiedyśmy tyle znieśli i jeszcze więcej znosić gotowi.
— A ten człowiek kto?
— Nieszczęśliwy, panie, jak i ja.
— Czy on niemowa?
— On chory, panie.
— A jak zdrów, co robić potrafi?