Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tego roku zima była wyjątkowo sroga, do połowy listopada śnieg grubo pokrył ziemię i mrozy ją ścisnęły siarczyste, stałe. Opowiadano sobie o niesłychanem zuchwalstwie wilków, o ludziach, zmarzłych po drogach, o ptactwie dzikiem, które cisnęło się do progu człowieka, o spodziewanym ciężkim przednówku i braku karmy dla bydła.
Po niesłychanych błotach Pińszczyzny mroźny wiatr hulał, szańcem śniegu osypując wsie i dwory. Najbardziej oparzeliste miejsca stały się dostępne, najdziksze trzęsawiska pokreślone były śladami sanek. Około Bożego Narodzenia mróz zelżał, natomiast szalały codzień śnieżyce. Nie można było za bramę się wychylić, wszelkie towarzyskie życie zamarło.
Gdy dzień święty nadszedł, ludzie już i cieszyć się nie potrafili. Zadymka pokryła niebo i ziemię, hulała, wyła, z dziką zaciętością niosła tumany śniegu, ciskała nim, by po chwili porywać znowu i wlec dalej a dalej.
W jednym z owych dworów, rzuconych jak oaza na tle pustyni błot, dwoje staruszków, gospodarzy, przyglądało się tym szalonym harcom przyrody.
— Nie przyjedzie Michaś nasz! Nie przyjedzie! — mówiła, wzdychając, staruszka.
— Żeby choć wieść jaka, że zdrów — dodawał stary, poważny obywatel, przecierając zamarzające wciąż szyby.
— Pierwszą w życiu wieczerzę spędzimy bez niego.
— A taka bieda na dworze! Byle nie był w drodze. Broń, Boże, nieszczęścia!