Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

moglibyście pracować. Trzeba wam wypocząć. Macie tu tymczasem co jeść i odzieży trochę. Możecie tutaj pozostać w spokoju.
Staruszka wróciła z lekami, wytłumaczyła Kostusi ich użytek i wyszli oboje, pożegnani błogosławieństwem.
Rozliczne zajęcia i sprawy zaprzątnęły ich czas i głowę, a potem Michaś przyjechał na parę dni tylko. O biednych zapomnieli zupełnie.
Po Nowym Roku któregoś rana lokaj im oznajmił, że uboga chce ich zobaczyć. Wyszli tedy do sieni. Kostusia tam stała, już w łachmany swe wszystkie okręcona, z węzełkiem na plecach. Upadła im do nóg, ucałowała ręce.
— Przyszłam państwu za ich dobroć podziękować i za taki długi pobyt przeprosić.
— Jakto? Idziecie już! A chora staruszka?
— Pozdrowiała, dzięki Bogu i państwu. Idziemy dalej.
— Dokąd?
— Ot, tam! — skinęła ręką przed siebie.
— Poczekajcież — obywatel do kieszeni sięgnął.
Kostusia spostrzegła ten ruch i poczerwieniała.
— Obdarzyć nas pan chce. Bóg zapłać, nie trzeba. Jużeśmy dosyć dostali. Życia i sił na długi czas. Pieniędzy nie chcę. Chleba chyba kawałek albo pracę weźmiemy.
Stary pomyślał chwilę, spojrzał na żonę. Zrozumieli się, bo potakująco skinęła głową.
— Mam wprawdzie wakujące miejsce, ale ciężkie. Na straży, bardzo daleko od dworu i wsi. Las nad rzeką,