Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Łaski, panie! On ledwie z choroby wstał, a powierz nam dozór lasu, my za niego robotę spełnim!
— Co to za gadanie? Jak kto chory, to niech do szpitala idzie, a nie oszukuje ludzi! Zgodził się chleb je, pieniądze bierze, to niech obowiązek czyni! Ja ta z babami nie będę się po lesie włóczył! Co to, kpiny?
Mamka przybrała minę obrażoną.
— Ja po dobroci mówię. Nie stanie się nijaka krzywda dobru pańskiemu, kiedy my będziemy pilnowały. Jakby to baby nie umiały sobie rady dać. Ja ta stara jestem, a jednem słówkiem więcej zrobię jak ten nasz młody. Tylko umieć trzeba. A ja umiem namotać i odmotać — jak trzeba! Nie darmo mnie ludzie uważają. A cieliczka jegomości, co mi ją jejmość pokazywała, odeszła. Aha! — ja mówiłam, że odejdzie. Mogła nie odejść, mogła całkiem przepaść. Takci i te złodzieje. Nogi im pokręci, nim łoziny tutaj jednej tkną.
Stara zrobiła się straszna, mówiąc to; ekonom mimowoli się przeżegnał. A Kostusia z drugiej strony go zastąpiła:
— Żeby pan mitręgi nie miał i drugi raz fatygi, ja dzisiaj za niego obchód przyjmę, a potem mu pokażę. Zawierzcie nam, panie; upilnowane, całe wszystko będzie. On rychło wyzdrowieje.
— A tymczasem ja niespokojny będę. Wypadnie samemu naglądać, za niego pracować.
Kostusia chciała zaprzeczyć, ale mamka ją wyprzedziła.
— Za łaskę i trud jegomości my się wypłacimy. Połowę roboty pan mu zdejmie — połowę zasług my