Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciekło i świeciło złotawo. W sęk ten Sewer cały dzień się wpatrywał.
Kobiety płakały pocichu, na niego patrząc.
— Byle, dał Bóg, ekonom teraz nie przyjechał — wzdychała mamka, ku drodze spozierając.
Przyjechał właśnie pewnego rana, gdy Sewer i najgorzej wyglądał. Kostusię pierwszą spotkał, wracającą z wiadrem wody od studni.
— Z pełnem, to dobrze! — zawołał i zaraz dodał:
— Nie zjadły was wilki?
Dziewczyna drżała cała i ledwie zebrała się na odpowiedź.
— A chodził wasz w las?
— Chodził — szepnęła, czerwieniejąc.
— Coście się tak zlękli? — mówił, chytrze się uśmiechając — dla dobrych ja dobry. Tylko wiedzieć trzeba, że ręka rękę myje — noga nogę wspiera. Hę, słyszeliście to słowo?
— Słyszałam — odparła szeptem.
Ekonom konika z sankami rzucił i do chaty wszedł.
— Pomyślności na nowem miejscu — rzekł.
Mamka tylko odpowiedziała. Sewer na swój sęk patrzał i ani drgnął. A ekonom ku niemu się zwrócił, brwi marszcząc.
— Cóż to nie zwykłeś gadać, bratku? Takie włóczęgi powinny znać pokorę. No, zbieraj się, pójdziemy w obchód.
Sewer ani drgnął. Kostusia wzięła go za rękę.
— Pójdźmy, Sewer — zawołała.
A mamka tymczasem ekonoma za kolana objęła.