Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obszedł kąty, a potem siadł tam pod ścianą i ani się poruszył, ani ust nie otworzył, ani oczu z drzwi nie zdjął. Odzywałam się do niego, nic, dawałam jeść ani spojrzał, opowiadałam o tobie, nie słuchał. Czasem takie straszne robiły mu się oczy, że mnie dech zapierało i już chciałam ciebie iść szukać, to znowu lękałam się samego zostawić, by sobie coś złego nie uczynił. A jak zmierzchło, to począł zcicha, jakby sam do siebie, coś mówić, i jak dawniej, «gdzie ona!» wołać. Chwała Bogu, żeś wróciła!
A podczas gdy ona mówiła, Kostusia w ów czarny kąt zajrzała i przyklękła nad biedakiem. Gorzej wyglądał i czoło miał gorące.
— Sewer! Sewer! — poczęła go wołać pieszczotliwie, a łzy rozrzewnienia biegły z jej oczu na jego głowę — już drugi raz razem pójdziemy, już cię i na chwilę nie porzucę. Chodźże na światło, chodź ze mną! Jestem już przy tobie, jestem! Nie widzisz mnie?
Nic nie odparł, ale dał się wyprowadzić na ławę i zjadł co mu podawała. Miał jednak znowu gorsze oczy i stracił te błyski przytomności, które w ostatnich czasach zauważyła z taką radością Kostusia. Stał się apatycznym, a ona gorzko zapłakała nad rozwianą w puch nadzieją.
Nazajutrz i dni następnych stan się nie poprawił. Kostusia gwałtem prawie podnosiła go z posłania, karmiła, poddawała daremnie myśli i zajęcia. Psiak go nawet przestał bawić, ogłuchł, oniemiał, oślepł jakby. Siadywał godzinami naprzeciw drzwi. Na drzwiach tych sęk jaśniał w samym środku, z którego pod wpływem ciepła parę kropel żywicy wy-