Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z mlekiem i to wypili. Nie chcieli więcej. Zaprowadziła ich klucznica do pralni.
— A mężczyzna młody, zdrów?
— Kto tam, panie, u takiej biedy wiek zgadnie! Wygląda osowiały, dała mu ta młodsza herbaty, nim sama skosztowała. Wypił i słowa nie rzekł.
— Nie zapomnijże o nich i jutro, Mateuszu!
— Słucham, proszę pana.
— Możnaby ich przygarnąć czas jakiś — rzekła staruszka.
— A może na co się zdadzą. Taki biedak ceni służbę. Ot, straż w Temrze stoi pustką i rozwala się. Można ich tam wsadzić na próbę.
— Niech wypoczną tymczasem, to zobaczymy. Jutro pójdę do nich i dowiem się, co im potrzeba.
Śnieżyca szalała dalej, bijąc wściekle o ściany dworu. Dzwoniły szyby w pralni, wicher przez komin wpadał i wył jakby rozjuszony. Przyroda była dla biedaków zapamiętała i mściwa. Gnębi ich i ściga, a gdy jej sile się oprą, gdy przed niszczącą potęgą się skryją, dobija się do drzwi i okien schronienia jak łupieżca, wyje wokoło jak zwierz wściekły.
Szturm ten zajadły słyszała długo Kostusia. Odwykła i od snu nawet. Ułożywszy Sewera i chorą mamkę, leżała długo na swej słomie, niezdolna już się poruszyć, ale też i usnąć niezdolna od myśli i niepokojów. Nie cieszyło jej nawet schronienie i pomoc ta cudowna. Wiedziała, że jutro dalej iść trzeba będzie, że jutrzejszy nocleg, na podłodze w karczmie lub w chłopskiej stodole, będzie znowu okropniejszy po dzisiejszej wygodzie, a zimne kartofle, często wieprzakowi