Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję, starucha nasza tylko wódkę pije, my nigdy.
Jeszcze raz do kolan mu się pochyliła i wybiegła w noc, w ciemność, w śnieżycę.
Po chwili pożałował poczciwy stary, że chociaż parobka z nią do pomocy nie posłał, ale już było zapóźno. Kobieta przepadła.
Podano wieczerzę, staruszkowie wspomnieli Michasia swego i stare dzieje, potem staruszka nutę kolędy wygrała na fortepianie, a wreszcie, u komina siedząc, zadrzemali oboje. Gdy się ocknęli, pomyśleli o biednej kobiecie.
— Czy przyszli ubodzy? — spytali lokaja.
— Przyszli. Jedna taka stara, chora kobieta, druga ta, co tu była i mężczyzna. Zaprowadzono ich do pralni.
— Zjedli cokolwiek?
— Mało bardzo, podziękowali i błogosławili. Muszą być sprawiedliwi i delikatni ludzie. Na mężczyźnie kożuch niezły i buty, a na starej całe trzewiki i świta. Ta najnędzniejsza, co ją pan widział.
— Nie mówili, co za jedni, jak się nazywają?
— Nie. Pokostniałe to było i tak znękane, że ledwie parę słów rzekli. Przyszli i nawet nie śmieli prosić o nic. To prawdziwi ubodzy. Wpuściłem ich do kredensu, to i usiąść nie chcieli, tylko do ognia wyciągali szyje i tak się trzęśli okropnie. Wszyscy my ich pożałowali. Daliśmy jeść i pić, to proszę pana, zęby mieli z głodu i zimna tak zwarte i szczęki, że nie mogli chleba ugryźć. Więc im dałem herbaty