Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wypróżniła go do dna. Zwinęła do chustki bieliznę, zwitek swych rodzinnych pamiątek, sukienczynę jedną i futerko wytarte, wzięła lichą kołderkę z posłania, resztę zostawiła nietknięte. Potem obejrzała swe obuwie, siedem rubli ukryła na piersi, kuferek postawiła na miejscu, tłumoczek obwiązała sznurkiem, zdmuchnęła lampkę i usiadła u okienka.
Noc już była na dworze. Kostusia zacisnęła zęby i skurczyła się, chcąc stłumić nerwowe drżenie. Nasłuchiwała, czy jej nie zapotrzebują z dołu. Wokoło panowała cisza, dolatywały tylko dźwięki fortepianu, na którym piękna Fela wykonywała biegle koncertową sztukę. Czasem ktoś ze służby przebiegł dziedziniec lub drzwi skrzypnęły od kredensu.
Na łąkach odzywały się derkacze, to gdzieś w szpalerze sowa zapiszczała żałośnie. Dziewczyna raz i drugi wyjrzała ku gwiazdom, jakby ich pytała: czy już czas; nie ruszała się jednak.
Nareszcie fortepian ucichł, w pałacu zamykano i ryglowano drzwi i okna. Kostusia jeszcze czekała. Upływały minuty, jej się zdawało, że godziny. Aż wkońcu miesiąc srebrnym sierpem wysunął się na niebo i zaświecił w izbie.
Dziewczyna wstała, odpięła swój pasiasty fartuch i złożyła go na stole wraz z kluczami, potem uklękła na chwilę i modliła się cicho. Wstała, obrzuciła wzrokiem izbę, dłużej nieco zatrzymała oczy na mircie swoim w okienku, tłumoczek wzięła na plecy, otuliła się starym szalem, zdjęła obuwie i boso, z bijącem sercem zeszła na dół.
Noc była ciepła i cicha. Psy podwórzowe poznały