Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, cóż, Kostusiu! Uspokoiłaś się trochę? — rzekł.
— Uspokoiłam się — odparła bezdźwięcznie.
— No, nie myśl też, żebym twą sprawę puścił w niepamięć. Dowiadywałem się do Stamierowa i jak tylko Rudakowski wróci, pojadę do niego i coś wspomnę mimochodem.
Dziewczyna spuszczone oczy podniosła nagle.
— Rudakowskiego niema? — spytała.
— Niema. Wyjechał na parę tygodni. Widzi mi się, że obejrzał się i umieści go w zakładzie. Mówiłem ci, że trzeba mieć cierpliwość.
Kostusia stała chwilę, zadumana. Potem zbliżyła się do wuja i pocałowała go w rękę.
— Dziękuję, wuju, za wszystko dobre i przepraszam — wyszeptała gorąco.
— Dobrze już, dobrze. Bądź na przyszłość rozsądniejsza — rzekł łaskawie.
Dziewczyna odeszła. Rysy jej zaostrzyły się i stwardniały, a usta skrzywiły się szyderstwem.
Uspokoiła się i będzie rozsądna.
Wcześnie dnia tego poszła do siebie na strych i zaczęła się krzątać gorączkowo. Z zielonego kuferka dobyła ową granatową flanelkę, otuliła się chustką i pobiegła do pisarza. Po krótkim targu, pozorując sprzedaż potrzebą nowej bielizny, dostała za nią siedem rubli. Potem wróciła znowu do izdebki, unikając, by kogo nie spotkać.
Rozejrzała się po swym inwentarzu, jakby go rachowała. Rozłożyła chustczynę na podłodze, przykucnęła obok kuferka i jak niegdyś przy Kaziu,