Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nim Kostusia, gdy się oddalała za próg, on wstawał jak lunatyk i szedł na podwórze. Bojąc się dlań chłodu i wilgoci, kupiła mu dziewczynka odzież ciepłą i buty, za resztę pieniędzy sprawiła mamce i sobie trzewiki. Na czarną godzinę nic nie zostało.
Gospodarz, gdy raz pierwszy zobaczył idjotę w tym stroju, bardzo się zadziwił.
— Nie brakuje wam pieniędzy — rzekł do dziewczynki — ustroiliście tę kukłę po pańsku.
— Poco go przezywacie? — odparła gorzko. — Nieszczęśliwy on i tak nad miarę.
— Nie bardzo, kiedy taką ma opiekę i obronę. Jabym, wami będąc, dawno go porzucił. Naco on wam?
— A wam co on szkodzi? Nie zawadza i nie dokucza.
— Jużci. Chleba mi nie je. Tylko tak przez życzliwość ku wam mówię. Los on wam zagradza i basta.
Kostusia milczała. Mieszczanin siedział w izbie na ławie, ona wzniecała ogień w piecu. Przypatrywał się jej, jak zwykle, z upodobaniem.
— Żeby nie on, wziąłby was każdy za żonę, dla statku i pracy, a tak przezeń i marniejecie samotnie i jeszcze na ludzką obmowę się podajecie.
— Pracować mam dla kogo, a obmowa już mnie nędzniejszą nie uczyni. Nie boję się jej, tylko Boga — odparła poważnie i smutno.
Pomyślała chwilę i spytała:
— Możeśmy wam niemili, gospodarzu? Może nas pozbyć się chcecie? Powiedzcie prosto.