Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chwilę stał u okna i wyglądał przez kratę, zamyślony i ponury, wreszcie odwrócił się do niej.
— Poco to całe gadanie, kiedy żadna moc nie skłoni go do ruchu, nie pobudzi do wyjścia! Toż ja go codzień widzę od tygodnia.
Kostusia zadrżała cała i wyprostowała się podniecona.
— Pójdzie ze mną — rzekła.
— Popróbujcie! — burknął stary, zakładając znowu ręce i usuwając się do drzwi.
Dziewczyna, rozgorączkowana, dysząca, poczuła, że ta chwila stanowić będzie o całem jej życiu. Natchnienia bywają w takich chwilach. Pochyliła się nad Sewerem, ujęła go za rękę, zajrzała w oczy.
Źrenice jej skupiły w sobie wszystkie siły, całą moc duszy. Patrzała nań tak teraz jak niegdyś, gdy hamowała i prosiła w chwili wybuchu.
— Chodź, Sewer! — rzekła krótko, ale stanowczo.
Idjota oczy podniósł i na jej twarzy zatrzymał.
— Chodź Sewer za mną! — powtórzyła, pociągając go lekko.
Poruszył się i wstał mozolnie, nic nie mówiąc
Wciąż go magnetyzując wzrokiem, sama tak zmęczona i przejęta wrażeniem, że głos jej zamierał, wyszeptała.
— Idźmy, Sewer! Na śmierć czy życie, ale razem!
Prowadząc go za rękę, doszła do drzwi. Stary ekonom rozwarł je przed nią. Wydostała się na swobodę, wyprowadziła swój skarb.
Sewera odurzyło powietrze. Stał chwilę, mozolnie