Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy słońce wejrzało w gąszcze, ujrzało tych troje nędzarzy, śpiących cicho i ciężko, jak się śpi czasem po wielkiem nieszczęściu, jak się śpi zawsze po wielkiem utrudzeniu.
Stara zbudziła się pierwsza, zaraz po południu. W jej wieku niewiele się już snu potrzebuje. Siedziała tedy skurczona, posępna. Patrzała na Kostusię, uśpioną obok siebie. Chusteczka zsunęła się dziewczynie z głowy i widać było żółtawą, chorobliwą cerę twarzy, roztargane ciemne włosy, a koło ust skurcz bolesny, niemłody już.
Mamka, żałośnie skrzywiona, opędzała jej z twarzy natrętne owady, zazdrosna o chwile zapomnienia biedaczki. Potem spoglądała na Sewera i coś mruczała niechętnie. Czuła do niego niechęć i gniew, hamowany tylko przywiązaniem do dziewczyny. Żeby nie on, życie jej zazuli byłoby ciche i spokojne.
A wtem Sewer się przebudził. Martwe jego oczy, nic nie widząc, rozejrzały się błędnie wokoło. Zapewne czegoś pragnął, ale nie potrafił wyrazić swej chęci, a tylko po swojemu bezdźwięcznie wybełkotał:
— Gdzie ona?
Zanim mamka miała czas wstać i podejść do niego, już do Kostusi ten dźwięk doleciał. Zbudziła się i zerwała na równe nogi.
— On pewnie głodny — zawołała.
Odgadła. Z jej ręki jak dziecko zjadł kromkę chleba. Nic mu więcej w tej chwili dać nie mogła. Nawet wody nie było w pobliżu, a szukać wsi lub osady lękała się ze względu na bezpieczeństwo. A on się też więcej nie dopominał niczego.