Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaspokoiwszy głód, zapadł w nieruchomość i bezmyśl. Jemu się zapewne zdawało, że wciąż jeszcze w lamusie jest zamknięty.
Gorzkie łzy zakręciły się w oczach Kostusi. Nie odzywała się już do niego, nie wołała, nie pytała, oswajała się z okropną, beznadziejną myślą.
O zmroku poszli dalej, w rowie przydrożnym ugasiwszy pragnienie. Nocy tej zrobili trzy mile, ale gdy nad ranem stanęli dla odpoczynku, Kostusia była do szczętu wyczerpana. Na dobitkę niedoli dzień ich zastał w odkrytej okolicy, nie było dobroczynnej gęstwiny. Zmuszeni do wypoczynku, schowali się pod most na wyschłym prawie strumyku i tam przetrwali prawie do zmierzchu. Dla Sewera tylko znalazło się suche niby legowisko.
Kobiety spędziły ten dzień siedząc w błocie, skulone, drżące, nie mogąc się prawie poruszyć, w ciągłym strachu, że je tu znaleźć może pastuszek lub pies i sprowadzić odkrycie. Zimne, gliniaste kartofle nie szły do gardła Kostusi, chleb oszczędzała dla Sewera.
Pięć i pół mili dzieliło ich zaledwie od Stamierowa. Postanowiły zaledwie nazajutrz, gdy przebędą ośm, wstąpić na nocleg do karczmy.
— Kupimy mu chleba i bułek — mówiła dziewczyna. — Toż on biedak głodem mrze i chłodem marnieje.
— A ty? — mruknęła mamka rozdrażniona.
— Mnie dobrze tak — odparła spokojnie, zdobywając się na dawny swój słoneczny uśmiech.
— Na dziesiątej mili weźmiemy podwodę — mówiła dalej słabym, sennym głosem.