Obraz poezji angielskiej/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor zbiorowy
Tytuł Obraz poezji angielskiej — Tom IV
Tom Tom IV
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRAZ
POEZJI ANGIELSKIEJ
Z ORYGIN. ANG.
ZEBRAŁ, PRZEŁOŻYŁ
I NOTATKAMI BIOGRAFICZNEMI OPATRZYŁ
JAN KASPROWICZ
WYDAŁ Z RĘKOPISU WOJCIECH MEISELS
KRAKÓW — 1931



CZCIONKAMI DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE



WALTER SCOTT
KOŁYSANKA RYCERSKA.

Śpij, dziecię! Twój ojciec rycerski był pan,
Twa matka matroną — z zacności ród znan;
Od zamku tych wrótni, jak spojrzeć li w krąg,
Dziedzicem ty jesteś tych lasów, tych łąk.
O ho ro, i ri ri, kadul gu lo!
O ho ro, i ri ri, kadul gu lo!
 
Nie lękaj się rogu, choć głośny to róg,
On stróżów li wzywa twych snów, twoich dróg:
Naciągną swe łuki, zrumienią miecz swój,
Do twojej kolebki nie dorwie się zbój.
O ho ro, i ri ri, kadul gu lo!
O ho ro, i ri ri, kadul gu lo!
 
Śpij, dziecię, niedługo nadejdzie czas ten,
Gdy surma i bęben już przerwą twój sen!
Więc śpijże, mój luby, dopóki śpisz rad,
Dzień walki cię zbudzi, gdy dojdziesz do lat.
O ho ro, i ri ri, kadul gu lo!
O ho ro, i ri ri, kadul gu lo!


PIEŚŃ WOJENNA DONALDA DHU.

Donuilda Dhu gromki śpiew,
Ten śpiew rycerny:

Zleć się na jego zew,
Konuilu wierny!
Czuj duch, ty klanie, czuj!
Słuchaj: grzmią rogi,
Wojenny wdziej-mi strój,
Narodzie mnogi!

Od skalnych pędź tu ścian,
Rzuć jar głęboki,
Bitewny już gwiżdże tan
Gwizd w Inwerloki.
Chodź z sercem, weź górski szal,
Co je okrywa;
Niech miecza pochwyci stal
Twa ręka żywa.

Stad licznych zostaw tłok
Po za ochroną;
W grób drogich nie kładź zwłok,
Rzuć narzeczoną!
Spiesz się, spiesz, czem ci zwierz,
Łodzie i sieci?
Tarcz i miecz to twa rzecz,
Strój mężnych dzieci.

Dalej, jak wichr co bór
Z gruntu wywala,
Lub jak te statki na wtór
Miażdżąca fala!
Chodźcie już, chodźcie już,
Chodźcie w te tany,
Rycerz, chłop, giermek, stróż,
Pan i poddany.


Idą już, idą już!
Zastęp przemnogi!
Orlich piór wszerz i wzdłuż
Pełne rozłogi!
Odrzuć szal, podnieś stal!
Ze mną na przedzie!
Pieśnią swą Donuil Dhu
W bój cię powiedzie.


MIŁOŚĆ CAŁYM RZĄDZI ŚWIATEM.
(Z poematu Pieśń Ostatniego Minstrela“)

Była Angielka pięknolica,
(Karlit się w słońcu lśni bogatem),
Chciała szkockiego wziąć szlachcica,
Bo miłość całym rządzi światem.

W oczach ich płoną złote jaśnie,
Gdy Karlit w słońcu lśnił bogatem;
Lecz mrok ich zdjął, nim dzień zgaśnie,
Choć miłość całym rządzi światem.

Ojciec kosztowne dał klejnoty,
Gdzie Karlit w słońcu lśni bogatem,
Brat kubek wina ze zgryzoty,
Że miłość całym rządzi światem.

Widział jej sady, łąki, łany,
Gdzie Karlit w słońcu lśni bogatem,
Śmierć jej poprzysiągł, zagniewany,
Iż Szkot zarządzać ma jej światem.

Ledwie się wina dotknie ona,
Gdzie Karlit w słońcu lśni bogatem,

W kochanka cnych ramionach skona,
Bo miłość całym rządzi światem.

On w bracie miecz zatopił srogi,
Gdzie Karlit w słońcu lśni bogatem:
Tak niech miłości giną wrogi,
By miłość wciąż rządziła światem.

Lecz z krzyżem świętym po tym czynie
Gdzie Karlit w słońcu lśni bogatem,
Ruszył, by zginąć w Palestynie:
Tak miłość całym rządzi światem.

Teraz się módlcie, szczerzy, prości,
(Karlit się w słońcu lśni bogatem)
Za tych co ginąć chcą z miłości,
By miłość wciąż rządziła światem.


OJCZYZNA.
(Z poematu Pieśń Ostatniego Minstrela“)

Żyje gdzie człek tak martwej duszy,
Że go Ojczyzna nie poruszy?
Że nie zawoła: „To rodzony
Kraj mój“? Że serce mu nie płonie,
Gdy na rodzinnym swym zagonie
Stanął rzuciwszy cudze strony?
Jeśli gdzie żyje dusza taka,
Nie dla niej będzie pieśń śpiewaka!
Wszelkie tytuły tego człeka,
Dumne nazwisko, bogactw rzeka,
Ogromna władza, skarb bez granic,
To wszystko będzie całkiem na nic,

Jeżeli tem samolub włada.
Nędzarz, swe imię wnet postrada,
Umrze podwójnie, prochem będzie,
Z którego powstał na obrzędzie
Nikt mu pogrzebnym nie zanuci,
Żaden się k’niemu żal nie zwróci.

O Kaledonjo, groźna, dzika,
Ty matko piewcy-pacholika,
Ty kraju rzek i gór i wrzosów,
Kraju mych ojców!... Od twych losów
Któż mnie oderwie? Czyjeż ręce
Stargają węzły te dziecięce,
Co tak mnie łączą z twemi brzegi.
Dziś, gdy rozważam spraw szeregi
Dobrze mi znanych, kiedy o tem
Myślę, co było, a z powrotem
Już mnie nie spotka, mymi druhy
Są li twe rzeki, bór twój głuchy:
Najbardziej je też kocham, zda się,
W zła największego gorzkim czasie...
Niech nad Yarrovu rzeką chodzę,
Choć opuściły mnie tu wodze;
Niech mnie Ettriku wiew ogarnie,
Choć lica moje zwiędły marnie;
Niech u Tewiotu spocznę Ściany!
Choć bard tu jestem zapomniany,
Tutaj chcę wydać dech znękany.


ROZABELLA.
(Z poematu Pieśń Ostatniego Minstrela“)

O, posłuchajcie, piękne damy!
Nie o rycerskich czynach dzieli

Z wami się pieśń ma; śpiewać mamy
O smutnym losie Rozabelli.

„Do cum, do cum, żeglarze mili!
Ty, Pani ma, nie zwlekaj dłużej!
W „Kruczem się Gnieździe“ schroń tej chwili
I nie chciej dziś już kusić burzy.

„Grzebienie fal już całe w bieli,
Mewy na skały mkną z rozpaczy,
Rybacy Ducha Wód słyszeli,
A to rozbicie statków znaczy.

„Wróż nasz ostatnią widział nocą
Zmoczone żgło na pięknej pani,
Poco dziś walczyć z fal złą mocą,
Więc do bezpiecznej idź przystani!“

„Nie, że lord Lindsay o tej porze
Urządza bale sam w Roslinie,
Jeno, że matka ma nieboże
Ze samotności w zamku ginie.

„Nie, że gonitwy jest godzina,
A Lindsay jeździ, jak nie wiela,
Jeno, że ojciec nie tknie wina,
Gdy mu nie poda Rozabella“.

Ponad Roslinem noc się pali:
Światłość, nad zamkiem gorejąca,
Szersza od watry w górskiej hali,
Stokroć czerwieńsza od miesiąca.

Żar nad Roslinem ponad żary
Zrumienił w okrąg leśnie zręby:
Hawthorndzkie widzą go pieczary,
Drydenskiej puszczy widzą dęby.

Kościół zamkowy cały w łunie,
Roslińskich grób to jest rycerzy:
Każdy z baronów miast w całunie,
W zbroi, bez trumny, tutaj leży.

Snać wszystko pali się dokoła,
Zakrystja, ołtarz w ogniach płonie,
Kolumn liściaste płoną czoła,
Umarłych wojów płoną bronie!

Goreją blanki i wierzeje,
W rozety arkad strojne mury:
Tak się to zawsze tutaj dzieje,
Gdy ma z Saint Clairów umrzeć który.

Dwudziestu panów na Roslinie
Jest pogrzebionych w tym kościele,
Morze ma tylko w swej głębinie
Umiłowaną Rozabellę.

Gromnice, dzwony, psalmów tony
Wszyscy z Saint Clairów zmarłych mieli;
Jęk li ponury wód i wichury
To pogrzeb był lubej Rozabelli.



WILLIAM WORDSWORTH
MARZEC.

Koguty pieją,
Rzeki się leją,
Ptaki świergocą,
Stawy się złocą,
W słońcu zielonem śpią łany.
Młody i stary
W pracy bez miary,
Stado się pasie,
Ni spojrzy na się,
W karmi się gubiąc dobranej.

Jak huf pobity,
Znikł śnieg obfity,
Na nagim szczycie
Liche ma życie!
Oracz: „A wiśta, bułany!“
Wierzby się cieszą,
Rzeki się spieszą,
Obłoki lecą,
Nieba się świecą,
Nie pada już deszcz wyczerpany.


DO KUKUŁKI.

Drogi przybyszu, znam cię snać
I cieszę się tym losem;
Czy cię, kukułko, ptakiem zwać,
Czy też wędrownym głosem.


Gdym dla spoczynku w trawie legł,
Słyszałem twe kukanie,
Z wzgórza na wzgórze głos twój biegł,
To płynie, to znów stanie.

Chociaż w dolinie lubisz pleść
O kwiatach i o słońcu,
Tajemną niesiesz dla mnie wieść,
Ty marzycielstwa gońcu.

Pieszczochu wiosny, witaj mi!
Nie jesteś dla mnie ptakiem,
Tylko czemś, o czem człowiek śni,
Głosem, tajemnym znakiem.

W moich chłopięcych, szkolnych dniach
Jam nadsłuchiwał ciebie,
Krzyk twój mnie wodził gdzieś po krzach,
Po lasach i po niebie.

Aby cię znaleść, szedłem w bór,
Na łąki i na łany;
Miłości mej, mych tęsknot twór,
Przenigdy nie widziany!

I dzisiaj słucham ciebie rad,
Rad kładę się na trawie,
Czy złote chwile dawnych lat
Powrócą, tem się bawię.

O szczęsny ptaku! Glob nasz, on,
Te naszych stóp przegony,

Snać bezistotny jest to schron,
Dla ciebie jak stworzony.


SAMOTNA ŻNIWIARKA.

O popatrz: dziewczę to na łanie,
Samotne śród tej górskiej hali:
Ze sierpem w ręku, to przystanie,
To śpiewający idzie dalej.
Sama tnie zboże, sama zbierze,
Na smętny ton zawodzi szczerze,
Głębię doliny, gdy tak śpiewa,
Swoją melodją wskroś zalewa.

Nawet i słowik w żadnym razie
Takiej radości nie uczyni
Strudzonej rzeszy gdzieś w oazie,
W arabskich piaskach, na pustyni
Takich zawodzeń, takich treli
Ani kukułka nie udzieli,
Gdy ciszę w wiosny rwie godzinie
Gdzieś na hebrydzkich mórz głębinie.

Co znaczył ton ów żałośliwy?
Co ona śpiewa, któż mi rzecze?
Może to jakieś dawne dziwy,
Echa bitw — znało je przedwiecze!?
A może to jest zwykła nuta,
Ze spraw codziennych pieśń wysnuta,
Ze zwykłych trosk i strat? Orędzie
Bolu, co był i znowu będzie?

Lecz jaka była treść jej śpiewu,
Snać go nie skończy nigdy ona,

Nuciła wciąż przy swojej pracy,
Nad żniwnym sierpem nachylona.
Słucham, snać nigdy mnie nie znuży!
A kiedym odszedł do swych wzgórzy,
W sercu mem pieśń ta jeszcze brzmiała,
Choć ona śpiewać już przestała.


STANOWCZOŚĆ I NIEZAWISŁOŚĆ.
(Zbieracz pijawek)

Dziś przez noc całą szalały wichury
I deszcz się w ciężkie przemienił ulewy;
Lecz teraz słońce zabłysło u góry,
Ptactwo poczęło nucić między drzewy;
Grzywacz nad swemi przemyśliwa śpiewy,
Sójka skrzeczącej odpowiada sroce,
Powietrze napełniają szumem rzeki moce.

Kto kocha słońce, rzuca dom; niebiosy
Wielce raduje młody dzionek błogi;
Trawy naokół pełne świeżej rosy;
Po polu pędzi zając szybkonogi
I mgła, rzuciwszy swoje błotne drogi
I promienie w rannych blaskach słońca,
Ucieka, gdzie, nie wiedzieć, bez ładu i końca.

Po trzęsawiskach chodziłem tej pory,
Zającam widział, jak pędził śród niwy,
Szum wód słyszałem i dalekie bory,
Lub nie słyszałem, jak chłopiec szczęśliwy;
Serce me wiosny weseliły dziwy,
Zapominałem o wszystkiem, co boli,
O płonych drogach ludzkich, pełnych melancholji.

Ale jak czasem zdarza się, że siła
Naszej radości, ponadmiar wezbrana,
Tem niżej spada, im wyżej się wzbiła,
Tak też i w duszy mojej tego rana
Rodzi się nagle jakaś przykra zmiana:
Naszły mnie smutki i ciężkie widziadła
I troska mnie ponura od razu opadła.

Skowronka-m słyszał na niebieskim stropie
I wspominając zająca, myślałem,
Żem jest na ziemi jak szczęśliwe chłopię
W zadowolonem tem stworzeniu całem,
Że nie masz z światem nic i trosk nawałem,
A oto na mnie pod rozterki wodzą
Dni smutne z przygnębieniem i troską przychodzą.

Jam całe życie swoje przeżył miło,
Jak gdyby życie było samem latem,
Jak gdyby wszystko bez trosk się rodziło,
Samo ze siebie, w tworzeniu bogatem;
Lecz jakże mógłby On poprzestać na tem,
By ktoś dlań tworzył, wielce go miłował,
A swemi zaś sprawami sam się nie zajmował.

O tej bezsennej duszy, Chattertonie,
Myślę, o dziecku cudownem, co padło
Przez swoją dumę, o nim, na zagonie
Chwały z radością pchającym swe radło;
Nas piewców, własne ubóstwia zwierciadło
Rozpoczynamy w młodzieńczej radości,
A w końcu szał i rozpacz przychodzą k’nam w gości.


Wtem, jakby w dowód osobliwej łaski,
Jakiś przewodnik spłynął ku mnie z góry:
Skoro z myślami popadłem w niesnaski,
W miejscu samotnem, gdzie był staw ponury,
Od oczu nieba zdala, poniektóry
Stanął przedemną mąż — o dziwne losy —,
Najstarszy z tych, co kiedy siwe mieli włosy.

Jak głaz potężny, mający swą leżę
Na szczycie góry wysokiej, zdumienie
I dziw dla oka, które go spostrzeże,
Bo nie wiadomo, jak on na tej ścienie
Skalnej się zjawił i skąd, jakby tchnienie
Miał w sobie żywe, albo jak stwór morza
Co z fal wypełzł ku słońcu na piachu rozłożą:

Takim był mąż ten, ni żywy, ni zmarły,
Ni też uśpiony: w swoich lat nadmiarze
Podwójnie zgiętą miał postać, snać zwarły
Nogi się z głową, jakby z życiem w parze
Szły w tej pielgrzymce jakieś troski wraże,
Jakieś cierpienia, stokroć cięższe zgoła
Niż ciężar, który człowiek udźwignąć wydoła.

On sam z tą bladą twarzą, z ciała znojem
Stał tu na długim oparty kosturze;
A gdym z godziwym zbliżył się spokojem
Nad brzeg bagniska, nieruchomej chmurze
Było podobne to zjawisko: burze
Mogą przejść głośne, on ich nie usłyszy,
Snać nic już nie zakłóci jego wnętrznej ciszy.

W końcu się ruszył i kostur drewniany
Zanurzył w bagnie i patrząc w tę nędzę

Stawu, na jego od laski przemiany,
Jakgdyby czytał w nich, by w jakiej księdze.
I ja się w dziwnej śmiałości rozpędzę
I zwrócon k’niemu rzeknę, zuch nielada:
„Ten ranek snać wspaniały dzień nam zapowiada.“

Grzeczną odpowiedź dał mi człek wiekowy,
Spokojnie cedząc jedno drugie zdanie:
I ja dalszemi zapytam się słowy:
„Jakie zajęcie masz tu, drogi panie?
Nie są dla ciebie te puste przystanie“.
Zanim mi odrzekł, z żywych ócz orbity
Wytryśnie blask zdumienia, w łagodność spowity.

Słowa spokojnie płynęły mu z łona,
Ale jak gdyby w uroczystej składni,
Miara ich lotna, przecież rozważona,
Jakiej używać nie umieją żadni
Prości ludkowie, w słowach nieporadni,
Mowa poważna mężów szkockiej ziemi,
Co Boga i człowieka darzą służby swemi.

Prawił, że do tej przychodzi on wody
Zbierać pijawki, jako że jest stary
I niezamożny, jeno że przeszkody.
Ma w tem zajęciu, trudnem nie do wiary,
Tak te błotniste przemierza opary
Lecz dzięki Bogu, tak mu się to plecie,
Że jakieś utrzymanie ma stąd na tym świecie.

I stał ten człowiek ciągle przy mym boku,
Lecz już od zdania-m nie odróżniał zdania,

Wydały mi się jak szumy potoku,
A cała postać tak mi się wyłania
Jak gdyby ze snu, snać nie do poznania,
Lub jak wysłannik, co przyszedł zdaleka,
By dać mi upomnienie i siłę człowieka.

Wtem znów zabójcza wróciła mi trwoga
I ta nadzieja wciąż nienasycona,
Chłód, ból i ciężar i troska złowroga,
I, że niejeden wieszcz w niewoli kona.
Przerażon, z żądzą pociechy śród łona,
Ponawiam swoje pytanie: „Mów człecze,
Co robisz, jak się droga twego życia wlecze?“

A on z uśmiechem odpowie mi na to,
Że wciąż pijawki łowi w swej podróży,
Że jest zajęty niemi całe lato,
Że swemi stopy grzęźnie śród kałuży,
Aby ich szukać: Dawniej połów duży
Miałem ich zawsze, lecz od pewnej doby
Jak mogę, tak ich szukam na różne sposoby!

Gdy on to mówił, wszystko mnie poruszy,
Ta postać starca i te jego słowa;
Zdawało mi się, że okiem mej duszy
Widzę, jak milczkiem po bagnach się chowa,
Jak go wędrówka popędza wciąż nowa,
A gdy się myśl ma jedna z drugą sili,
On powie znów to samo po milczenia chwili.

Przecież niebawem, gdy skończył te sprawy,
Inne się rzeczy z tamtemi mieszały,

Lecz zawsze w sposób miły i łaskawy;
O mało-m nie śmiał z siebie, iż zgrzybiały
Starzec ten pełen jest mocy, tak stały
„Niech Bóg się ku mnie“, rzekłem, „z łaską nagnie,
Gdy myślę o zbieraczu pijawek i bagnie“.



ROBERT SOUTHEY
NOC.
(Z poematu Thalaba“)

Jakże wspaniała jest noc!
Ciche powietrze pełne świeżych ros!
Jasności niebiosów
Żadna nie kłóci chmurka, żadna mgła
Majestatyczny pełny miesiąc kraje
Ciemno-błękitną głąb.
W promieniach jego spoczywa
Pustkowia wielki krąg,
Jak oceanem, opasany niebem!
Jakże wspaniałą jest noc!


ME DNI MIJAŁY W ZMARŁYCH GRONIE.

Me dni mijały w zmarłych gronie;
Gdzie tylko rzucę okiem,
Za dawnych mężów światem gonię,
Za mędrcem i prorokiem.
To niezawodni przyjaciele,
Z którymi codzień czas swój dzielę.

Im poświęcałem szczęścia chwile,
Szukałem w nich otuchy,
A żem rozumiał i czuł, ile
Dają mi dawne duchy,

Przeto z wdzięczności nieraz zdroje
Łez wylewały oczy moje.

Z zmarłymi była myśl ma wszędy;
Czas minął odtąd mnogi;
Cnoty-m ich kochał, karcił błędy,
Duch ich nadzieji, trwogi.
Do nich chodziłem też w pokorze,
Co duch mój od nich zyskać może.

Z zmarłymi wszystkie me nadzieje
I wszystka ma ochota;
Z nimi już pójdą me koleje
Po koniec dni żywota,
A moje imię, tuszę sobie,
Nie zginie, gdy już spocznę w grobie.


DO PSZCZOŁY.

Rychło się budzisz, skrzętna, skrzętna pszczoło!
Gdy wcześnie wychodzę na wrzosy,
Nim jeszcze krówka ze spoczynku wstanie
By pójść, w oborze rzuciwszy posłanie,
Na łąkę srebrną od rosy,
Już widzę ciebie, skrzętna, skrzętna pszczoło!

Zbierasz do późna, skrzętna, skrzętna pszczoło!
Kiedy kwiat wszystek już ginie,
Kiedy pierwiosnek już się w mroku grzebie,
Jam słyszał ciebie i jam widział ciebie;
W cichej, wieczornej godzinie
Słyszałem ciebie, skrzętna, skrzętna pszczoło!

Skąpiec z ciebie, skrzętna, skrzętna pszczoło!
Zajęta jesteś bez granic!
Śród nieustannej gromadzisz roboty,
Przez całe lato, swój dobytek złoty,
Bo zima dla ciebie jest na nic:
Naukąś dla mnie, skrzętna, skrzętna pszczoło!

Mało się troszczysz, skrzętna, skrzętna pszczoło,
Jak z twoim trudem wypadnie.
Kiedy ostatni kwiat bluszczu już zwiędnie,
Gdy się twa praca zakończy niezbędnie,
Pan twój wszak miód ci ukradnie —
Biada ci, biada, skrzętna, skrzętna pszczoło!


KRZEW DZIĘDZIERZAWY.

Widziałeś kiedy, czytelniku prawy,
Krzew dziędzierzawy?
Oko, patrzące na to jego liście,
Ma, oczywiście,
Dowód, że tak jest sprawion krzew ten lśnisty,
Iż może zmieszać mądrość ateisty.

Kolcami liść ten otoczon jest dołem,
Jak ostrokołem,
Nic mu nie zrobi stado, co w tym czasie
Obok się pasie.
Lecz skoro tylko podrośnie, jest miękki,
Gładki, bezbronny, że na nic już lęki.

Ciekawe na to lubię rzucać oko,
Wierząc głęboko,
Że w dziędzierzawie można widzieć godło,

Coby nas wiodło
Do utworzenia rymu, który wszytek
Czasom idącym wyjdzie na pożytek.

To też gdy miewam, tak obcym się zdaje,
Szorstkie zwyczaje
Dla tego, który wchodzi w moje ściany
Nieokrzesany,
To chciałbym w domu, wśród druhów zabawy,
Być, jak bez kolców ten krzew dziędzierzawy.

Choć w młodych leciech — rzecz to jest młodości —
Surowość gości,
Pragnąłbym z siebie codziennie i wszędy
Strząsać te błędy,
Aż się przyłoży wiek mój do tej sprawy,
Aby być gładkim, jak liść dziędzierzawy.

Lecz choć się drzewa i krzewy w dni letnie
Zielenią świetnie,
Choć dziędzierzawa mniej piękne kolory
Miewa tej pory,
To kiedy zimą zwiądł las i murawy,
Cóż bardziej cieszy nad krzew dziędzierzawy.

Choć swą powagę młodość ma rozumie
W bezmyślnym tłumie,
Choć uroczystszym bywam pośród młodzi,
Niśli się godzi.
To w dni późniejsze chcę być tej postawy,
Jak świeże zimą krzewy dziędzierzawy.


SKAŁA DZWONU.
(The Inchcape Rock.)

Ciche powietrze i odmęty
I statek cichy, jak zaklęty,
Na żagle żaden wiew nie padnie,
Wręga okrętu drzemie na dnie.

Bez szumu, syku wałów moce
Suną po „Dzwonu“ tej „Opoce“;
Tak zwolna rosły, tak spadały,
Że nie ruszyły „Dzwonu Skały“.

Na skale Opat z Abrbrothoku
Umieścił dzwon był na widoku;
Gdy wiatr nad morzem szalał wraży,
Dzwon, płynął z beczką, strzegł żeglarzy.

Strzegł, ostrzegając, kiedy fala
Nad „skałą“ strasznie się przewala,
I ci, widzący, skąd zatrata,
Błogosławili wciąż Opata.

Na niebie słońce lśni radośnie,
Że wszystko życie z szczęścia rośnie,
I ptactwo morskie, krążąc wkoło,
Śpiewa i śpiewa przewesoło.

Jak ciemna plamka się wydała
Beczka na wodzie, gdzie ta „Skała“,
A na pokładzie sir Ralf kroczy
I ku tej plamie zwraca oczy.


Czuje radosną siłę wiosny,
Gwiżdże i śpiewa w ton radosny,
Serce weseli się, jak można,
Lecz ta wesołość była zdrożna.

Na „Skale Dzwonu“ okiem spocznie
I rzecze: „Płyńmy tam niezwłocznie,
A mając „Skałę“ na widoku,
Zakpię z Opata z Abrbothoku“.

I ruszył statek w stronę „Skały“,
Wiedzie go sternik poprzez wały;
Ralf korsarz z statku się przechyli
I dzwon odetnie tejże chwili.

Z sykiem do wody i bulkotem
Wpadł dzwon, sir Ralf zaś rzeknie o tem:
„Kto pierwszy spłynie tu ze świata,
Nie spłynie z dankiem dla Opata“.

I korsarz Ralf pojechał dalej,
Plądrując wokół na wód fali,
I zbogacony, jak należy,
Do szkockich zwrócił się wybrzeży.

W tem mgła zaległa tak powietrze,
Iż żadne słońce się nie przetrze;
Każdego dnia szalała burza,
Dopiero wieczór się rozchmurza.

Korsarz rozgląda się z pokładu:
Pomrok, że kraju ani śladu;

Wtem Ralf odezwie się w te słowa:
„Już tarcz widnieje księżycowa“.

„Snać wał się łamie“, jeden rzecze,
„Bliskośmy brzegu“. „Nie wiem, człecze,
Gdzie my, lecz to ci powiem szczerze,
Usłyszeć dzwon ów chęć mnie bierze“.

Nie słychać dzwonu, fala rośnie;
Choć wicher ucichł, bezlitośnie
Walą o statek straszne moce:
„Chryste! Przy „Dzwonu“ my „Opoce!“

I korsarz Ralf rwie sobie włosy,
Z rozpaczy swe przeklina losy;
Fala się wzmaga i w głębinie
Wód szalejących statek ginie.

Ale w śmiertelnej chwili trwogi
Mógł słyszeć korsarz dźwięk złowrogi,
Dźwięk, jakby szatan dzwonił dzwonem
„Skały“ na morzu rozburzonem.



S. TAYLOR COLERIDGE
I.
Z SONETÓW.

Krwawisz się, biedne me serce! Głęboko
Myśląc o ranie twej, śmieję się z wzgardą,
Przecież twą dolę gdy rozważam twardą,
Ciemnemi łzami nabrzmiewa me oko.

Słuchałeś szeptów Nadziei, a czemu
Szept ten puściłeś w niepamięć, gdy blade
Ręce szalonej zazdrości gromadę
Widm ci przywiodły, wrogich zdrowiu twemu?

Słodka to była nadzieja, choć nikła,
I snem niejednym chwile ci spokoju
Uprzyjemniała!... W największym ją znoju
Winien-ś był pieścić najwięcej! Tak zwykła,
Wysiłkiem troski matka przygnębiona
Pieścić swe dziecię, mrące u jej łona.


II.

Czemuś mi uszło, o słodkie spojrzenie,
Coś moją duszę zwodziło! Jak w wnętrze
Kwiatów miesięczne wnikają promienie,
Znajdź w moje serce drogi jaknajprędsze,

Szczęsny uśmiechu! Rozmyślam ze smutkiem
O dniach minionych, leżąc, gdy dzień ginie.

Nadzieja błyśnie mi w rozlśnieniu krótkiem,
By mnie zostawić w mrocznej łez dolinie.

O dni nadziei, uszłyście mi lotem!
Darmo się myśl ma, by was schwycić, traci,
Darmo perswazja wabi was z powrotem
Swojemi tony, o goście skrzydlaci!
Ale wy macie piękność barwnej tęczy,
Co się na wodach wieczorami wdzięczy.


III.

Rodzinna rzeko, Kaskado Zachodu!
Ileż minęło lat przeróżnych! Ile
Godzin radosnych i jak smutne chwile
Przeszły od czasu, gdym rzucał za młodu
Skałki o pierś twą i liczył u brodu
Twego ich skoki! Jak to wszystko w młodą
Wgryzło się duszę! Każdy promień słońca
Łączę z wikliną nadbrzeżną, z tą wodą,
Z temi czółnami, z tym piaskiem, bez końca
Zmiennym w kolorach!... O wizjo młodości!
Nieraz igrałaś z męskich trosk mych szkodą!
Ach! Przecz dziecięcy wiek już nie zagości?!


HYMN PRZED WSCHODEM SŁOŃCA
W DOLINIE CHAMOUNI.

Możesz-li jakiem powstrzymać zaklęciem
Gwiazdę poranną w jej biegu? Jak długo
Zda się spoczywać nad twą łysą, groźną
Głową, królewski ty Montblanku! Arwa
I Arweiron szaleją bez końca
U twych podnóży. Ale ty, postaci

Majestatyczna, z jakimże spokojem
Ze spokojnego wyłaniasz się morza
Tych twoich świerków! Naokoło ciebie
I ponad tobą głęboki, masywny,
Ponury, czarny przestwór, jak z hebanu!
Wydaje mi się, że wbijesz się w niego,
Jakby klin jakiś! Lecz gdy spojrzę znowu,
Widzę, że jest to tylko gmach twój cichy,
Twa kryształowa świątynia, przybytek,
W którym przebywasz od czasu wieczności.
O ty szczęśliwy, groźny Wierchu! W ciebie-m
Patrzał, dopóki, cielesnemu oku
Ciągle widoczny, nie zniknąłeś moim
Myślom: i w modłach pogrążon zachwytnych
Niewidzialnego wielbiłem jedynie.

Ale jak słodka, czarowna melodja,
Snać taka słodka, że nie wiemy wcale,
Iż jej słuchamy, tyś się z moją myślą
Zlewał tymczasem, o tak, z mojem życiem,
Z mojego życia przetajną rozkoszą
Aż rozszerzona ma dusza, w zachwycie
Z tą się potężną zjednoczyła wizją,
W tej przyrodzonej, widać, już postaci
Rosła i rosła, by się stopić z niebem.

Zbudź się, ma duszo! Nie samą li bierność
Uwielbień winnaś, nie li łzy nabrzmiałe,
Milczące dzięki i nieme zachwyty!
Zbudź się ty głosie słodkiej pieśni! Zbudź się!
Zbudź się o serce! Zielone doliny,
I zwały lodu niech się w hymn mój złączą.

Pierwszy, jedyny władco tej doliny,
Ty, który z mrokiem przez noc walczysz całą,
Którego gwiazdy odwiedzają nocą,
Czy to ku niebu pnąc się, czy spadając;
Ty druhu Jutrzni w czas świtów porannych,
Ty ziemi gwiazdo różowa i świtu
Współgłosicielu, zbudź się, zbudź i śpiewaj!
Któż twe przystopy ciemne wpuścił w ziemię?
Któż licom twoim blaski dał różowe?
Któż cię uczynił ojcem wiecznych źródlisk?

Wy pięć wesołych, acz dzikich potoków!
Któż was wywołał z mgieł nocy i śmierci?
Któż z grot lodowych i mrocznych przyzywał,
Byście spadały z czarnych, stromych opok,
Rozbryzgające się, a wciąż te same?
Któż dał wam życie, dla ran nieprzystępne,
Tę moc, ten rozpęd, szybkość, wściekłość, radość?
Te nieustanne grzmoty, wieczne piany?
I kto rozkazał (i stała się cisza)
Teraz się skrzepcie, fale, i zamilczcie?

O lodozwały! Wy, co z wierchów czoła
W tych przeogromnych zwieszacie się bryłach —
Potoki, zda się, które, usłyszawszy
Jakiś potężny nagły głos, od razu
W swym najszaleńszym wstrzymały się biegu!
Umilkłe rzeki, ścichłe katarakty!
Któż was w wspaniałe zmienia barwy niebios
W tych bystrych blaskach pełnego księżyca?
Któż każe słońcu odziewać was w tęcze?
Któż z żywych kwiatów o barwach najżywszych

Wije te wieńce i do stóp wam składa?
Bóg! Niech potoki, niby krzyk narodów,
Odpowiadają! Echo pól lodowych
Niechaj zawoła: Bóg! Radosnym głosem
Śpiewajcie, rzeki, po halach: Bóg! Bóg to!
Wy lasy świerków z tą cichą, jakgdyby
Duchów melodją! A i wy snać macie
Głos, kłęby śniegu, przeto niebezpieczną
Grzmijcie lawiną: „Bóg!“ Jak piorun, grzmijcie!

Wy, żywe kwiaty, na kraju wiecznego
Rosnące mrozu! Wy, kozice dzikie,
Poskakujące naokół gniazd orłów!
Wy orły, górskich towarzysze wichur!
Wy błyskawice, groźne chmur pociski!
O wy oznaki i dziwy żywiołów,
Bożą te szczyty napełnijcie chwałą.

A i ty, Wierchu sędziwy, z którego
Czubów, sterczących w niebiosa, spadają
Milczkiem lawiny i w głębię obłoków,
Przesłonę piersi twych, leżąc, łyskliwie
W rozbłękitnionych mienią się przestworach —
I ty, przegroźny Wierchu, gdy, przez chwilę
W tem rozmodleniu nachyloną głowę
Podnoszę k’tobie i z okiem, łez pełnem,
Pnę się powoli od twych stóp ku górze,
Że mi się zdaje, jakby uroczyście
Jakiś się obłok podnosił przedemną —
Wznoś się, o wznoś się, z ziemi, jak kadzidło!
Duchu królewski, pośród gór władnący,
Ty pośredniku groźny między ziemią,

A między niebem! Wielki hierarcho,
Powiedz milczącym niebiosom, mów gwiazdom,
Ziemi i temu wschodzącemu słońcu,
Tysiącem głosów niechaj wielbią Boga.



YEATS
ŚPIEW.

Ukój się, ukój serce smagane;
Chowaj przed światem miłości ranę.
Niech pieśń ją skryje dźwięcząca.
Ten, co swą wolą nad wszystkiemi włada,
Przywarł drzwi strągi, gdzie gwiazdek stada,
Gdzie widmo błędnego miesiąca.



TOMASZ CAMPBELL
ŚPIEW.
(Do gwiazdy wieczornej).

Gwiazdo, sen dająca pszczołom,
Ty, co kładziesz kres mozołom!
Jeśli która z gwiazd, ty właśnie
Spokój ślesz z wyżyny,
Gdy nas niebo słodko głaśnie,
Jak oddech dziewczyny.

Zaświeć-że na pysznym skłonie,
Kiedy z pól się wznoszą wonie,
Kiedy stada słychać zdala,
Śpiewy brzmią dokoła,
Gdy kłąb dymów się przewala
Z słonecznego sioła.

Ty, co lubych łączysz razem,
Co swym zmuszasz ich rozkazem
Czcić swe śluby, raz złożone
Przed twem niebem: zbożna
Rzecz, iż zbyt są słodkie one,
By je zerwać można.


SEN ŻOŁNIERZA.

Trąby spocząć kazały, spadły nocy już cienie,
Gwiazdy strażę sprawują śród niebieskich przestworzy;

Lud tysiączny na ziemię powaliło zmęczenie:
Ten się kładzie, by zasnąć, ten na śmierć się położy.

Spoczywając tej nocy na słomianym tapczanie,
Gdy fagotem czerń wilków od ciał zmarłych pędzono,
Cudne miałem widziadło i nim przyszło zaranie,
Potrzykrotnie w śnie moim pojawiło się ono.

Zdało mi się, że z pola, gdzie szalała tak srodze
Krwawa bitwa, w dalekie gdzieś wszedłem pustkowie:
Była jesień, blask słońca na mej zalśnił się drodze,
W dom mnie wiodąc, gdzie moi zamieszkali ojcowie.

I poszedłem na pole, które w życia poranku
Tyle-m razy przebiegał, kiedy-m jeszcze był młody;
Bek kóz górskich słyszałem i śpiew, bez ustanku
Brzmiący w polu, żniwiarzy roztęsknione zawody.

Kielich wina podnosząc, poprzysiągłem na Boga,
Że mnie żadne już moce, by dom rzucić, nie zmuszą:
Całunkami mnie dziatwa obsypuje przedroga,
Żona moja łka głośno, całą troszcząc się duszą:

„Zostań, zostań, wypocznij z sercem wojną rozbitem!“
I rad żołnierz strudzony słowa tego posłucha.
Ale troska na nowo powróciła ze świtem
I głos, we śnie słyszany, wnet uleciał mi z ucha.


O MARYNARZE ANGLJI.

O marynarze Anglji,
Naszego morza stróże,
Którego flaga przez tysiąc lat
Wojny znosiła i burze!

Chwalebny sztandar podnieście znów,
By bić świeżego wroga!
Chwyćcie broń, prujcie toń,
Choć zrywa się tucza sroga,
Choć w krąg bitewny szaleje gwar,
Choć zrywa się tucza sroga.

Słyszycie waszych ojców
To z wszystkich fal wezwanie?
Potem ich sławy wszak pokład był,
Grób mają w oceanie!
Gdzie Blake i Nelson potężny padł,
Tam wiedzie wasza droga!
Chwyćcie broń, prujcie toń,
Choć zrywa się tucza sroga,
Choć w krąg bitewny szaleje gwar,
Choć zrywa się tucza sroga.

Brytanji twierdz nie trzeba,
Ni baszt u jej wybrzeży:
Jej marsz to piąć się po czubach wód,
Dom jej na głębiach leży.
Grzmotami trzeszczy ojczysty dąb,
Gdy wita ją fala mnoga,
Gdy jej bieg prysł o brzeg,
Gdy zrywa się tucza sroga,
Gdy w krąg bitewny szaleje gwar,
Gdy zrywa się tucza sroga.

Ognista flaga Anglji
W strasznym zapłonie boju,
Aż niebezpieczna ustąpi noc
I zalśni dzień pokoju.

Wtedy, rycerze, nadejdzie czas,
Godzina ta przebłoga,
By hymn wznieść wam na cześć,
Gdy tucza ucichnie sroga,
Gdy już bitewny umilknie gwar,
Gdy tucza ucichnie sroga.


OSTATNI CZŁOWIEK.

W pomrok zapada świat dokoła
I światłość słońca gaśnie,
Nim byt śmiertelny wchłonąć zdoła
Jej nieśmiertelne jaśnie.
Obrazy mi się kiedyś śniły,
Co duszę moją uskrzydliły,
Wyniosły nad Czasu wrzątek:
Stanął przedemną wid człowieczy,
Który miał widzieć kres wszechrzeczy,
Jak Adam ich początek.

Słońce spoziera niewesoło,
Ziemię zgniótł ciężar wieku,
Szkielety ludów naokoło
Przy tym ostatnim człeku.
Ci padli w bitwie — zardzewiały
Oręż piszczele ich trzymały,
Tych głód i dżuma zżarły;
Wszelaki tyniec jak zaklęty,
Z trupami toczą się okręty
Na morski brzeg wymarły.

I on, jak prorok, głos podniesie,
Bez trwogi się wynurzy,

Aż spadły zwiędłe liście w lesie,
Jakby od gonu burzy.
„Nas tu dwóch, słońce“ tak powiada,
„Pochód twój słabnie, twarz twa blada,
Iść każe ci boży goniec;
Tysiące bowiem lat, tysiące,
Widziałoś ludzkie łzy gorące,
Czas już, by był ich koniec.

Cóż, że pod tobą ludzkie plemię
Pyszniło się, tworzyło,
Że ujarzmiało morze, ziemię,
Że panem ognia było?
Lecz ja nie czuję dzisiaj bólu,
Że tracisz tron swój, dnia ty królu.
Bo jakąż to godziną
Twe tryumfalne wszystkie blaski
Przyniosły trochę zbawczej łaski
Dla serc co z nędzy giną?

Idź! Na widownię biednej ziemi
Niech spadnie już kurtyna!
Niech ze wschodami się twojemi
Prasędzia już nie wszczyna!
Niech teatr skończy się ponury,
Nie prowadź ludzi na tortury,
Nie dręcz ich męką świeżą;
Choroba zmięła ich straszliwie,
Lub jak pokosy traw, na niwie
Bitewnej ścięci leżą.

I mnie znużyły na ostatku
Gasnące twoje żary:

Nie patrz na moją śmierć, ty świadku
Skonów bez tchu i miary.
Może, mogilne dla cię pienie
Szepczące wargi, to ich drżenie
Nie są dla twego oka!
Całunem mi Przyrody tonie,
Mój zewłok Noc w swe mroki wchłonie,
Królewska Noc głęboka.

Duch mój powróci k’temu właśnie,
Który mu dał te blaski;
Ale ty nie myśl, że on zgaśnie,
Gdy braknie twojej łaski.
On będzie żył i jaśniał dalej
Ogniem, co tobą się nie pali,
A którym on obdarza,
On, co w zwycięstwa jasnej dobie
Na przemożonym stanął grobie,
Skąd Śmierć uciekła wraża.

Idź więc! Na świata dziś ruinie
Ja dzięki Niemu stoję,
Największą gorycz chłoną ninie,
Jak nigdy, usta moje.
Idź, powiedz Nocy, co cię kryje,
Że tu ostatni Adam żyje
Śród cmentarnego łanu,
Że nie istnieją takie siły,
By nieśmiertelność w nim zabiły
I jego ufność w Panu.“


DO POLSKI.

Chocia-m już widział, Polsko, miecz w twej dłoni,
Wstań, Nieśmiertelna! Jeszcze raz do broni!

Więcej twa flaga, niż rycerską, zwie się;
W cień się przy tobie trykolora niesie;
Nie zdzierzy ciebie warga nienatchniona
I w sercu mojem pieśń bezwładnie kona...
Majestatyczni męże! Nie do wiary
Są wasze czyny, lecz dech mi bez miary
Zapiera los wasz! Nienawistne dusze,
Dla których obce są miecze i kusze —
Jakież to wstręty, czuję, budzą we mnie,
I to tem większe, bo czuję daremnie!

O Polsko! Widzę w tem krzywdę niejedną
Ust wpółlitośnych, co zowią cię biedną!
Biedna! To Anglja żalem cię obdarza,
A złodziejskiego nie zdusi cesarza!...
W pętach Burbonów, Francja się nie ruszy
I Niemcy w sobie już nie mają duszy:
Państwa te martwi olbrzymia przewaga,
Nieustraszona li Polska się zmaga.
„Wyście bogaci w sławę, krew lejecie,
Lecz nie wesprzemy was, my biedni przecie!“
Urągająca losom, w oczach świata
Z nieśmiertelnością dziś się Polska brata;
Choć znów Oprawca wpycha miecz w nią krwawy,
Przecież nie zerwie z skroni wieńca sławy.
I znów ofiara pada uwieńczona,
Święte jest miejsce tam, gdzie ginie ona.

Lecz zbądź się, duszo, czarnych przepowiedni:
Duch wielkiej Polski nieśmiertelny! Przedni
Blask, który z niebios poto jest zesłany,
By rozwścieklone poskromić tyrany.

Ona, jak feniks, odnowi swą postać,
By w dziejach świeże skrzydła sławy dostać,
By Atenami być po Maratonie:
Wznosi swe sztuki, wymową zapłonie,
Jasna, jak oręż, który w ręku dzierzy!
O, niechże z nieba spłynie strumień świeży
Wielkiej radości, takie szczęścia zdroje,
Coby i życie pochłonęły moje.
Przyjdź dniu, gdy Polska walki nieustanne
Skończy, a słońce zaświeci poranne
Na moim grobie!... Dzień promiennej sławy,
Kiedy w katedrze już wolnej Warszawy
Zalśnią sztandary, zdobyte na wrogu!
Tłum pięknych niewiast dzięki złoży Bogu,
Korni rycerze z zgiętemi kolany,
W tarcze herbowne przystroją się ściany,
Z ołtarzy, pełnych kadzideł, do góry
Hostja się wzniesie; nawy mrocznej mury
Od brzmień organnych zadrżą; wielcy zmarli
Z swoich się grobów na światłość wydarli:
Król Jan, Europy zbawiciel, tu będzie
I Poniatowski świetlany, w ich rzędzie
Stanie Kościuszko. Gromnice płonące
I alleluja radosnych tysiące
Tak się rozleją światłem nieprzebytem,
Że wszystko jednem stanie się zachwytem.

A gdyby losy odwrócić się miały
Od widowiska, tak pełnego chwały
I rabuśników wtargnęło znów morze,
Nie myślcie sobie wy, co te nieboże
Spełniacie zbrodnie, albo milczkiem na nie
Dziś pozwalacie, że to krwi wylanie

Waszego brata Abla nadaremnie
Zwalczało czynu podobnego ciemnie!
Wy, o Niemcowie, na to hańby życie
Z fosforem w oku i flegmą patrzycie!
Ta-ż to Germanja, tak głęboka duchem,
Pełna i nauk i sztuk? Pod obuchem
Rządu dziś tylko spać jej cała wola,
Duszę ma w sobie książkowego mola!
Z warg pusta rzecz wam o wolności płynie,
O konstytucji prawicie przy winie.
Wasza przysięga zgnieść jarzmo tyrana
Przy bachanaljach bywa wyczerpana,
Przy marnych śpiewkach i cygarach... Nieba!
Czyż Przezorności młota dziś nie trzeba,
By rozbić ciężki ołów w waszej głowie
Metafizyczno-mistycznej? Któż powie,
Że ten sam ucisk, który Polskę grzebie,
W grób też nie zepchnie, Germanjo, i ciebie?...

Patrz! Kiedy Polak, Francji awangarda,
Przykucnął, kiedy jego ręka twarda
Wystawia dzidę, ona się odwraca
Od opuszczonych przyjaciół: jej praca
Głaskać niedźwiedzia, co na patrjotów
Mięso tak czyha! Kupry! handel gotów,
Nędzny, sromotny! Wypoczynek krótki,
Umierających klątwy, jęki, smutki
Tych, co kochali, co służyli wiernie,
A dziś za ufność takie mają ciernie!...
O wy Francuzi! Wy! Umarłych groby
Dziś oskarżają te wasze sposoby!
Liśćmi wawrzynów uwieńczone czoła,
Piersi gwiazdami okryte dokoła,

Niejedną bowiem otrzymały bliznę
Za legionów francuskich ojczyznę,
Jakież to ku wam kierują wyrzuty
Z pola, gdzie wiedli bój straszliwie luty
Za honor Gallji!... Wiara zawiedziona
Więcej przynosi dzisiaj szkody ona,
Francjo, twej sławie, temu życiu życia,
Niż bitw dwadzieścia, przegranych dla bycia
W walce chwalebnej!...

A Anglja? Upadła
Ona tak nisko, zdrętwiała i zbladła,
Że więcej strachu, niźli gniewu mamy,
Gdy do sąsiedzkiej dobija się bramy
Jawny morderca — nie z maską na twarzy,
Ani w przebraniu, bojący się straży,
Z nożem w zanadrzu, czyhający skrycie,
Za życie gotów własne oddać życie
Na haku, tylko morderca publiczny,
Który w wykwintnej pompie ustawicznej,
Królewski mając gniew sprawiedliwości,
Chodzi po świecie i więcej w swej złości
Łez, krwi wyciśnie, niż to, w winnych tłumie
Na szubienicy, Sprawiedliwość umie.
Koronowany jest nam znan morderca;
Wijem się, kręcim, a nie chcemy serca
Bezużytecznem trapić oburzeniem!
Jęki, wzdychania, gniewy, lecz z sumieniem
Rozbrat: Nie spłonie nasze zimne lice,
By mu rycerską rzucić rękawicę.

Gdyby tej walki powód był wątpliwy,
Lub zwykła grabież nawiedziła niwy

Świata, lub państwa w pospolitej wojnie
Jęły się zmagać, mogłaby spokojnie
Patrzeć Brytanja na rabusiów rzędy
I rabowanych i, oddechu względy
Mając dla siebie, czułaby, że z głowy
Jeszcze jej wieniec nie spada laurowy.
Ale to walka jest Światłości z Nocą,
Ziemia to zmaga się swą całą mocą
Z pojęciem carstwa. Ucisk, który sobie
Używa dzisiaj na tym naszym globie
I swym sztyletem sięga gdzie li zdoła,
Na wolnych braci, poległych dokoła,
Wskazując swoim sztyletem, z pogardą
Także nad wami nim potrząsa, twardą
Wróżąc nam dolę. Koszałki nielada
O ujarzmionej Polsce opowiada
Swobodnym państwom, takie niesłychanie
Ważąc w ich oczach to naigrawanie.

O ma Ojczyzno! Zali twoje skronie,
Ongi tak dumne, gniewem nie zapłonie
Na tę obelgę? Zali nie masz floty
Z flagą chwalebną, co swemi trzepoty
Raduje każdą łódź, niosącą gromy?
Czy nie zabarwisz wód, gdzie ten widomy
Włada hańbiciel, posoką, wylaną
Z żył barbarzyńskich? Czyż przyjdzie to rano,
Że jego flagę wypędzisz na wieki
Z wód Oceanu? O jakżeś daleki,
Razem z ojczyzną mą, ty świetny królu,
Od skał tych morskich, gdzie śpiewam pieśń bólu!
Głębie raduje nasz sztandar... Spokojny
Toczy się statek, zbudowan dla wojny,

A z nieboskłonu błękitnej obręczy
Wznosi się zwolna promienisty łuk tęczy,
Pomiędzy liny i płótna się wciska,
Aż w cudownego ogromu widowiska
Zmienia się cały... Wyobraźni oczy
Częstokroć w zmysł się zmieniają proroczy:
Przyjmują znak ten, nieba obietnicę
Widzą w tym łuku tęczy me źrenice.
Okręt, wykładnik potęgi Brytanji!...
Ale jeżeli zawiedziesz się na niej,
Narodzie polski, to ja twoją duszę
Na szczyty jeszcze wyższe podnieść muszę,
Nad przykład, litość, chwalbę i przygany,
Byś bezgraniczne kosił Sławy łany.
Ty już nie żądaj wsparcia od narodów,
Twej rycerskości nie pomnych... Powodów
Dość ma Europa, by być dłużną tobie.
Choć jesteś, Polsko, jak ten Łazarz w grobie,
Przecież żebraczką nie wstaniesz z mogiły:
Czy Polskę będą okrutnie trapiły
Gniewy Fortuny, niebezpieczeństw rączy
Bieg nad przepaście, nigdy nie połączy
Ona z rozpaczą swojego imienia.
Wszystko złe chodzi razem: dopuszczenia,
Plagi, wichury, wylewy, pożary.
Siła li może powstrzymać bezmiary
Krwi ściekającej... Czem jest wolność w świecie.
O to się państwa nie troszczą, a przecie
Prędzej czy później mieć tę Wolność muszą.
Tyran, co ciało uśmierca, nad duszą
Zbiorową mocy już nie ma. Im dalej,
Tem bardziej wola dziedziczna się pali

W piersiach pokoleń, z rodzica na syna
Idzie ta żądza, to jest ta jedyna
Włość serc: polegli ojcowie, chęć boju
Tem silniej wnuków wyrywa z spokoju.

Polska, bogata w huf dawnych rycerzy,
Coraz mężniejszych stworzy zastęp świeży.
Sztandar jej orła stanie się na ziemi
Pierwszy i z tony połączy ludzkiemi
Orlą moc ducha — jej wzorem się stanie...
Ale tu kończą to w jej cześć śpiewanie
Słabe me wargi: niech młodości bardowie
I lepsze lutnie przyjdą po mem słowie.



LORD BYRON
Z MELODYJ HEBRAJSKICH.
1

Idzie w piękności swej ozdobie,
Jak noc gwiaździsta bez obłoku;
Czar, który blask i mrok ma w sobie,
W jej twarzy zlewa się i oku;
Dzień w swych łagodnych zmierzchów dobie
W takim nie kąpie się uroku.

Ani za dużo ni za mało
Ogni i cieni człek w niej zoczy;
Spokojne światło się rozlało
Na czarnych falach jej warkoczy;
Jak jest rozkoszne to jej ciało,
Mówi w niem ducha wdzięk uroczy.

Te brwi, to czoło, ta źrenica,
Ta cicha spojrzeń jej wymowa,
Ten uśmiech wargi, gładkość lica
Bez zbytecznego głoszą słowa,
Że się miłości tajemnica
I dobroć w czystem sercu chowa.


2

Posępny duch mój; w harfy strony
Uderz coprędzej, niech w me uszy

Popłynie głos ich przytłumiony;
Jeżeli jeszcze mam w swej duszy
Troszkę nadziei, to ją ruszy
Dźwięk ten i łzy me, gdy są w oku
Spłyną, by żary swych katuszy
Utopił mózg mój w ich potoku

Lub dobądź tonów, pełnych grozy,
Niech pieśnią bolu harfa jęknie;
Niezbędne są mi dzisiaj ślozy,
Bo mi, śpiewaku, serce pęknie!
Karmione troską, nieraz stęknie
W bezsennych nocach; niech w tej chwili
Już mi na wieki się przelęknie,
Lub się na świeży hymn wysili.


3

Widziałem łzy twe, jak potokiem
Płynęły-ć z błękitnych oczu:
Do ros niebieskich w swem głębokiem
Podobne były przezroczu.
Widziałem uśmiech twój: zaiste,
Szafir przy tobie jest niczem,
I któż to blaski promieniste
Z twem zechce równać obliczem?!

Widziałem, jak kolory słońca
Chłoną obłoki te w siebie
I jak ich wieczór snać do końca
Nie zdoła zgasić na niebie;
Tak i twój uśmiech: acz z boleści
Pełnego serca, to przecie
Jasne wesele w głębi mieści,
Słoneczny blask siejąc po świecie.


STANCE POD MUZYKĘ.

„O lachrymarum fons, tenero sacros
Ducentium ortus ex animo: quater
Felix! in imo qui scatentem
Pectore te, pia Nympha, sensit!“.
Gray

Świat ci nie da tej radości,
Jaką ci odebrać umie,
Kiedy ogień młodych myśli
W smętnej gaśnie już zadumie.
Nie tak prędko na obliczu
Więdnie młodem krasa świeża,
Jak kwiat serca, nim precz jeszcze
Sama młodość pójść zamierza.

Tych niewielu, co chcą płynąć
W potrzaskanej szczęścia łodzi
I omijać głębie grzechu,
Nie utonąć w zła powodzi,
Tracą magnes, albo widzą,
Że wskazuje im jedynie
Takie brzegi, dokąd nigdy
Ta ich barka nie dopłynie.

I, jak śmierć, się potem zbliża
Ten chłód ducha; duch ten, Boże!
O swych własnych nie śnił bolach,
Odczuć cudzych więc nie może.
Zmroziły się łez krynice
I choć jeszcze błyska oko,
To jedynie zimnym lodem,
Który tak je ściął głęboko.


Tak i dowcip tryska z wargi,
Tak ze serca żart się leje,
Kiedy człowiek o północy
Snu utracił już nadzieję:
Tak się w zwojach bluszczu kryje
Powalona, stara wieża:
Gruz we środku i zniszczenie,
Choć na zewnątrz zieleń świeża.

Abym dzisiaj czuł, jak czułem!
Abym był tak, jak przed laty!
Abym płakać mógł, jak ongi,
Świadom swej niejednej straty!
Jak są miłe, choćby słone,
Te w pustynnych piaskach zdroje,
Tak w żywota mego pustce
Byłyby też i łzy moje!


DO TYRZY.

Cios jeszcze jeden, a w żałobie
Przestanie pękać serce moje;
Jedno westchnienie zamknąć w tobie
I znów w poprzednie wrócić znoje.
Dobrze mi będzie czynić zadość
Sprawom, tak obcym w przeszłej porze,
Choć mnie odbiegła wszelka radość,
Jakiż to ból mnie spotkać może?

Więc czaszę wina mi przynieście,
Nie na to człek, by żył samotnie!
Chcę lekkoduchem być nareście,
Nie płakać z nikim, a ochotnie

Śmiać się z wszystkimi, choć tak przecie
Nie było dawniej. Lecz gdy w trudzie
Zostawiłaś mnie, niczem-ś w świecie
Dla mnie, jak niczem wszyscy ludzie!

Próżno mi lekką stroić lutnię:
Śmiech, co urągać chce żałobie,
Która z pod niego patrzy smutnie,
Jest jako róży kwiat na grobie.
Choć towarzysze od puharu
Chcą ból w wesołej gnać godzinie,
Rozpalać duszę mą do żaru,
Serce samotne przecież ginie.

Dobrze samotną, cichą nocą
Zatopić wzrok swój w nieb przezroczy,
Bo mi się zdaje, że się złocą
Tak samo twe myślące oczy.
Nieraz egejskie prując wody
Przy blasku Cyntji, myślę sobie:
„Tyrza na księżyc patrzy młody!“
Lecz ach! on świeci na jej grobie!

Nieraz, gdy bole mnie trapiły,
Gdy sen nie schodził na me łoże,
„Dobrze“, myślałem już bez siły,
„Że Tyrza widzieć mnie nie może.“
Ale jak wolność dawać szkoda
Niewolnikowi, co już kona,
Tak darmo wróci mi Przyroda
Życie, gdy Tyrza pogrzebiona.


W Tyrzy-m dni lepszych miał rękojmię,
Gdy życie, miłość były świeże;
Dziś wzrok twój ócz mych już nie pojmie,
W takiej to blask ich przygasł mierze!
Twe serce, dane mi od ciebie,
Zmilkło... Z jakiego zaś powodu
Moje — niech raz już śmierć je grzebie! —
Ma wciąż odczuwać rękę chłodu?!

Gorzka rękojmio! Smutny darze!
Powitać ciebie jakże miło!
Uchowaj miłość w dawnym żarze,
Lub serce złam, co się tuliło!
Miłość łagodzi czas i prości,
Lecz nie zabija!... W mym rozumie
Pierwszą z tysiącznych jest miłości
Ta, co się zmarłych zrzec nie umie.


NIECH JUŻ ME SERCE BIĆ PRZESTANIE[1].

Niech już me serce bić przestanie,
Kogóż bo jeszcze niem poruszę?
Lecz choć omija mnie kochanie,
Ja kochać muszę.

Dni me to zwiędły liść; owoce
I kwiat miłości szczezły marnie!
Robactwo, rak i cierpień moce —
To mnie ogarnie!


Ogień, co wnętrze me pożera,
Jak niby wulkan gdzieś w pustyni:
To nie pochodnia życia szczera —
Stos się zeń czyni.

Nadzieja, trwoga, zazdrość, szały,
Miłości żar i ból jej głuchy
Dziś już nie dla mnie: pozostały
Li jej łańcuchy.

Ale nie dziś, nie tutaj o tem,
Gdy tam niejeden już z rycerzy
Czoło swe wieńczy sławy splotem,
Lub w grobie leży.

Chwała i zastęp greckich męży,
Miecz i proporzec — cel dzisiejszy!
Spartanin, niesion na pawęży,
Nie był wolniejszy.

Zbudź się, — nie Grecja, ta już w boju! —,
Zbudź się, mój duchu! Myśl, przez kogo
Do ojczystego tęskni zdroju
Krew ma tak błogo!

Te żądz niemęskich zdepc porywy,
Niech raz ja dzień ten już pogrzebię!
Gniew piękna, jego uśmiech żywy
Dziś nie dla ciebie!

Giń, gdy żałujesz swej młodości!
Na polu walki wyrwie z matni

Śmierć cię chwalebna! Tam złóż kości,
Stłum dech ostatni!

Co inni mieli bez szukania,
Szukaj: w żołnierskim tylko grobie
Szukaj posłania, nikt nie wzbrania
Tam spocząć tobie!


MROK[2].

Sen miałem kiedyś, choć nie sen to może.
Słońce promienne zagasło, a gwiazdy
W wiecznych błądziły przestworach, ściemnione,
Bez dróg i blasków. Lodowata ziemia
W bezksiężycowej zawisła przestrzeni,
Ślepa i czarna. Pojawił się księżyc
I znikł i znów się pojawił, lecz z sobą
Dnia on nie przyniósł. Ludzie, przerażeni
Tą straszną pustką, zapomnieli całkiem
O namiętnościach, a chłód wszystkie serca
Do samolubnych pchał modłów o światło.
I ludzie żyli jakby przy ognisku:
Trony, pałace głów koronowanych,
Domy i chaty, schroniska wszystkiego,
Co tylko żyje, płonęły. Szły z dymem
Miasta; naokół palących się mieszkań
Tłum się gromadził, ażeby raz jeszcze,
Jeden drugiemu, spojrzeć sobie w oczy.
Szczęśliwi byli ci, co się gnieździli

Naprzeciw wrzących pochodni wulkanów;
Światu została jedynie nadzieja,
Zmieszana z trwogą. Podpalono lasy,
I te z godziny na godzinę z hukiem
O ziem padały: waląc z strasznym się łoskotem,
Walące kłody, trawiły się, trzeszcząc,
I wreszcie gasły. Mrok pochłonął wszystko.
Ogniem rozpaczy ogarnięte czoła
Niesamowity przedstawiały widok:
W łyskach majaczą się ludzie; z nich jedni,
Zakrywszy oczy, płakali, zaś drudzy,
Brody podparłszy kułakiem, ginęli
Z śmiechu; znów inni, pędząc w wszystkie strony
Znosili żertwie na stos całopalny.
I ze szaleńczym niepokojem oczy
Zwracali k’niebu, czarnemu kirowi
Zmarłego świata; znowu inni wyjąc,
Klnąc i zgrzytając, tarzali się w prochu.
Dzikie zaś ptactwo, przypadłszy do ziemi,
Z bezużytecznem mocuje się skrzydłem.

Najdrapieżniejsze jawią się zwierzęta,
Trwoga je widać, oswoiła; żmije
Pełzną ku ludziom z sykiem, lecz bez żądeł,
A ci je biją na pokarm. I wojna,
Zmilkłszy na chwilę, wybuchła na nowo.
Krwią okupione jadło spożywano —
Każdy z osobna chował się na boku —,
W posępnej dławiąc się trosce. Z miłości
Nic nie zostało: na ziemi li jedna
Myśl ogarnęła wszystkich — myśl o śmierci
Nieuniknionej i niesławnej. Wszystkie
Wnętrzności szarpał głód; ludzie ginęli,

Ciała i kości ich niepogrzebione.
Psy żarły panów swych, oprócz jednego,
Który pozostał wierny umarłemu:
Znosił mu ptactwo i zwierzęta, głodnym
Wciąż odszczekując się ludziom, dopóki
Sami nie padli z głodu łub ich chudych
Szczęk nie nęciły trupy. Sam dla siebie
Nie szukał żeru, tylko z nieustannem,
Żałosnem wyciem póty lizał ręce,
Które go głaskać i pieścić przestały,
Aż zdechł... Stopniowo wymarł wszelki człowiek,
Padł z wycieńczenia. Dwóch li jeszcze było
W ogromnem mieście. W zajem sobie wrodzy,
Zeszli się razem przy dogasającym
Ogniu ołtarza, gdzie nagromadzono
Stosy przedmiotów świętych, nieświętego
Oczekujące użytku. Zimnemi
Rąk szkieletami rozgrzebując popiół,
Znaleźli kilka słabych iskier i słabą
Dmuchając piersią, wydobyli krztynę
Ognia — płomienie jak na szyd. I oczy
Wzniósłszy, gdzie było nieco więcej światła,
Zobaczyli się i — padli; położył
Wstręt ich wzajemny; nie poznali siebie,
Lecz głód wypisał na ich czole jedno:

Nieprzyjaciele... I świat opustoszał;
Ongi tak ludny i taki potężny,
W martwą się zmienił bryłę, bez pór roku,
Bez ziół, bez kwiatów, bez drzew i bez ludzi —
Chaos bez ruchu, kupa martwej gliny.
Rzeki, jeziora i morza bez życia.
Nic się w umilkłych nie ruszyło głębiach;

Statki, żeglarzy pozbawione, gniły —
Maszty padały kawałami, otchłań
Fal nieruchomych chłonęła ich szczęty.
Burze zmartwiały, wody w swojej własnej
Legły mogile. Przedtem jeszcze zamarł
Księżyc, ich władca. W zdrętwiałem powietrzu
Szczezły wichury, zginęły obłoki:
Nie potrzebuje mrok już ich pomocy,
Od tej chwili stał się już wszechświatem.


PROMETEUSZ[3].

Tytanie, ty, co bez pogardy,
Acz Bóg na miejscu tak wysokiem
Swem nieśmiertelnem-ś patrzał okiem
Na los śmiertelnych gorzki, twardy,
Jaką-ż za litość masz podziękę?
Milczącą, straszną, ciągłą mękę,
Skałę i sępa i kajdany,
Dla dumnych ból niewyczerpany,
Agonię, której nie pokażą,
A dolą to najbardziej wrażą!
Wzdychają tylko w tej godzinie,
Gdy są samotni, gdy niebiosy
Są obojętne na ich losy,
Kiedy ich jęk bez echa ginie.

Tytanie! Bój ci było trzeba
Między cierpieniem wieść a wolą:
On nie zabija, choć tak bolą

Jego tortury! Twarde nieba,
Tyranja losów nieugięta
I ta z bezprawia złość poczęta,
Co stwarzać tylko to pamięta,
Na co kłaść może wieczne pęta,
Nawet ci śmierci odmówiły:
Masz nieśmiertelność — dar ten siły
Znosisz mężnemi! To, co z ciebie
Wydobył gromów król, to przecie
Była li groźba, co mu w duszę
Umiała przelać twe katusze:
Nie wyjawiłeś, co go zgniecie,
Acz była-ć znana przyszłość w niebie.
Twoje milczące te wyroki
Żal mu daremny, a głęboki
Wzbudziły w duszy, tak, że z lęku
Aż mu zadrżały gromy w ręku.

A twoją zbrodnią było boską,
By wskazówkami zmniejszyć swemi
Sumę cierpienia na tej ziemi
I aby człek, złamany troską,
Własnym się wzmocnił duchem; z góry
Strącon, umiałeś los ponury
Znosić cierpliwie, odbić ciosy
Mocą swej woli, które słały
Na ciebie ziemia i niebiosy:
Przykład to dla nas jest wspaniały!

Tyś jest symbolem, w tobie droga,
Czem ma być człowiek w życiu swojem,
Gdyż on jest, jak ty, częścią Boga,

Z czystego źródła mętnym zdrojem.
Przez ciebie człek przewidzieć zdoła
Nieszczęsne losów swoich koła,
Swoją odporność, byt swój cały,
I jakie moce go złamały
I że nasz duch jest równie mocny,
Że jego bój nie bezowocny,
Że jego woli pęd wspaniały
Klęska najlepiej snać wywoła,
Że wyjdzie godnie z trosk nawały,
Że nawet śmierć zwycięży zgoła,
Jeśli mężnego będzie czoła.




WALTER SCOTT

Nie będę się rozpisywał o życiu i dziełach Waltera Scotta; znane są one każdemu, jako tako z historją piśmiennictwa angielskiego oswojonemu czytelnikowi. Któż z nas zresztą, zwłaszcza za młodu, nie rozkoszował się takiem i opowieściami poetyckiemi i romansami, jak „Pieśń ostatniego minstrela“, jak „Marmion“, „Pani Jeziora“, „Robby“, „Pan wysep“, „Waverley“, „Rob Roy“, „Narzeczona z Lammermoor“, „Ivanhoe“, „Kenilworth“, „Quentin Durward“ — i tyle a tyle innych, romantyką przepełnionych utworów.
Nie wszystkie jednakową mają wartość; niejedna z tych epik straciła swą świeżość (dla polskich czytelników przyczyniają się do tego naogół wziąwszy nieszczególne nasze przekłady), — pierwiastki stałe polegają przecież na głębokiem odczuciu przyrody, wspaniale niejednokrotnie odmalowanej w krajobrazie szkockim, na tęsknocie do dawnych czasów rycerskich, na idealistycznem pojmowaniu życia.
Poznawszy zbiorek staroangielskich ballad, wydanych przez biskupa Percy’ego, zebrał i ogłosił trzytomowy zbiór „Pieśni z szkockich rubieży“ („Minstrelsy of the Scottish Border“).

Ur. 1771 w Edynburgu, zmarł 1832 w swym zamku Abbotsford; pochowano go w Dryburgh-Abbey, a w Edynburgu wdzięczni Szkoci, których ojczyznę tak pięknie opiewał, wspaniały wznieśli mu pomnik.

ROBERT SOUTHEY

Znienawidzony przez Byrona i Shelley’a za odstępstwo od zasad rewolucyjnych, „postępowych“, którym hołdował w młodzieńczych latach życia, Robert Southey (ur. 1774 w Bristolu, zm. 1843 w Greta) jest przedewszystkiem autorem głośnego, mimo wszystko wielkich piękności nie pozbawionego, na stosunkach arabskich opartego poematu „Thalaba the Destroyer“ („Talaba niszczyciel“). Do najgłówniejszych i największych rozmiarami poematów epickich Southeya zaliczyć trzeba „Przekleństwo Kehama“, tym razem na motywach hinduskich.
„Szkoła jezior“ ma w nim jednego z głównych przedstawicieli, dzięki przedewszystkiem licznym, w utworach jego rozsianym obrazom przyrody.
Rewolucyjne zasady i uczucia zamknął w latach młodzieńczych w takich opowiadaniach poetyckich, jak epos o „Joannie d’Arc“ i „Wat Tyler“ (w formie dramatycznej), traktującym o buncie tego bohatera ludowego przeciw Ryszardowi II (1381).
Za młodu marzył razem z Coleridge’m o przeniesieniu się do Pensylwanji i założeniu tam nowego, na wolności opartego państwa.
Od r. 1813 „poeta laureatus“ — po zrzeczeniu się tej godności przez Waltera Scotta, — stale mieszkając w miejscowości Greta, nad jednem z jezior Kumberlandzkich, nie przestawał pisać dalej. Między innemi powstało wówczas poetyckie opowiadanie „Roderyk, ostatni król Gotów“, a przedewszystkiem „Wizja Sądu“, utwór, który — tym razem słusznie, choć niemiłosiernie — wykpił Byron.
Podobnie jak przedtem jego żona, dostał i Southey obłędu, z którego uwolniła go śmierć w r. 1843.
Poza poematami, jest Southey autorem licznych prac prozaicznych, o treści historycznej, literackiej, politycznej, oraz przeróbek romansów średniowiecznych.

SAMUEL TAYLOR COLERIDGE

Najgłośniejszy i najszczerszy z Lakistów, urodzony 1772 r., napisał między innemi „The Ancient Mariner“ („Pieśń o starym żeglarzu“, 1797), „Christabel“, „Zapolya“, tragedję „Remorse“ („Wyrzuty sumienia“), dramat historyczny „Upadek Robespierre’a“, i sto kilkadziesiąt utworów drobniejszych, sonetów, od, elegij itd. Umarł 1834 r.

TOMASZ CAMPBELL

Tomasz Campbell, zasługujący na miłość naszą ze względu na piękny, proroczy poemat o „Polsce“, należał do najsubtelniejszych poetów epoki „Szkoły jezior“. I on odczuwał i rozumiał przyrodę, której poświęcił kilka pięknych wierszy.
Urodzony w r. 1777 w Glasgowie, przeniósł się zczasem do Edynburga i tutaj ogłosił (1799) większy, w duchu Pope’a poemat dydaktyczny: „Rozkosze nadziei“ („Pleasures of Hope“). Był to poemat odpowiadający gustom ówczesnym, to też stał się podwaliną jego sławy. — Romantycznym, Waltera Scotta przypominającym utworem jest opowiadanie o „Gertrudzie z Wyoming“, oparte na zniszczeniu (1778) przez Indjan kolonji angielsko-amerykańskiej Wyoming w Pensylwanji.
Romantyką zatrąca silnie i inny jego poemat: „Pielgrzym z Glencoe“ („The Pilgrim of Glencoe“).
Z drobniejszych liryków z dużem spotkały się uznaniem takie rzeczy, jak „Sen żołnierza“, „Gwiazda wieczorna“ i inne, z których kilka mają czytelnicy w tej książce.
Umarł Campbell w Boulogne w r. 1844.






  1. Wiersz napisany na krótki czas przed śmiercią. Byron dał mu tytuł: „Na dzień, w którym skończyłem lat trzydzieści sześć“. — Missolunghi, 22 stycznia 1824.“
  2. Mickiewicz, przekładając ten jedenastozgłoskowy, nierymowany utwór, posługiwał się wierszem trzynastozgłoskowym i rymowanym.
  3. Istnieje przekład Wł. Nawrockiego. Por. Chmielowski i Grabowski, „Obraz literatury powszechnej“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie tłumacza: Jan Kasprowicz.