Strona:Jan Kasprowicz - Obraz poezji angielskiej T. 4.djvu/17

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Wtem, jakby w dowód osobliwej łaski,
    Jakiś przewodnik spłynął ku mnie z góry:
    Skoro z myślami popadłem w niesnaski,
    W miejscu samotnem, gdzie był staw ponury,
    Od oczu nieba zdala, poniektóry
    Stanął przedemną mąż — o dziwne losy —,
    Najstarszy z tych, co kiedy siwe mieli włosy.

    Jak głaz potężny, mający swą leżę
    Na szczycie góry wysokiej, zdumienie
    I dziw dla oka, które go spostrzeże,
    Bo nie wiadomo, jak on na tej ścienie
    Skalnej się zjawił i skąd, jakby tchnienie
    Miał w sobie żywe, albo jak stwór morza
    Co z fal wypełzł ku słońcu na piachu rozłoża:

    Takim był mąż ten, ni żywy, ni zmarły,
    Ni też uśpiony: w swoich lat nadmiarze
    Podwójnie zgiętą miał postać, snać zwarły
    Nogi się z głową, jakby z życiem w parze
    Szły w tej pielgrzymce jakieś troski wraże,
    Jakieś cierpienia, stokroć cięższe zgoła
    Niż ciężar, który człowiek udźwignąć wydoła.

    On sam z tą bladą twarzą, z ciała znojem
    Stał tu na długim oparty kosturze;
    A gdym z godziwym zbliżył się spokojem
    Nad brzeg bagniska, nieruchomej chmurze
    Było podobne to zjawisko: burze
    Mogą przejść głośne, on ich nie usłyszy,
    Snać nic już nie zakłóci jego wnętrznej ciszy.

    W końcu się ruszył i kostur drewniany
    Zanurzył w bagnie i patrząc w tę nędzę