Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom III/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Dwa lata upłynęło od chwili, gdy stary Olszak oświadczył panu swojemu, że popełnił niedorzeczność, którą on dobrze naprzód przewidział. Nie powstrzymało to naturalnego trybu rzeczy. Nazajutrz potem, był ów obiad u pana Teodora, w czasie którego on się sam zdradził w końcu, przedstawiając gościom swoim przyszłą domu gospodynię. — Zdrowie narzeczonych wypili wszyscy winem szampańskim, którego podejrzanej słodyczy i kwasku przypominającego sok porzeczkowy nikt nie uważał.
Ślub odbył się w kilka miesięcy potem, bardzo cicho, w parafialnym kościółku i państwo młodzi wprost od ołtarza odjechali do Włoch, gdzie rok cały przesiedzieli, a raczej przepodróżowali.
Dwa lata, niezmierny przeciąg czasu dla nieszczęśliwych, chwilka dla tych, którym niebo pobłogosławiło.
W najbliższem od Zamostowa miasteczku, a raczej lichej mieścinie, która na tytuł ten nie zasługiwała; w jednym domu zajezdnym pod „Złotym obwarzankiem“ u pana Michała Lublińskiego, właściciela hotelu i restauracyi, w osobnym pokoiku młody mężczyzna, wysiadłszy z bryczki pocztowej, przygotowywał się przemienić podróżne ubranie. — Pomimo znacznie zmężniałej postaci i nieco odkwitłej twarzy, łatwo w nim było poznać pana Adryana Brzoskiego.
Powracał on z długiej podróży i studyów, a że dał był ciotce słowo, iż ani pisać, ani dowiadywać się o nic i o nikogo nie będzie, dotrzymał go aż nadto sumiennie. Głuche ledwie dochodziły go wieści o osobach, do których przed laty dwoma wesołe wakacye go zbliżyły. Pozostała mu tych ludzi pamięć żywa, zajęcie niemi obudził jeszcze powrót w te strony.
— Co też się tu dzieje? co znajdę za niespodzianki? — mówił stojąc przed zwierciadełkiem i uśmiechając się sam do siebie. — Ta śliczna Dosia? co też się z nią stało? Mój Boże! serce mi jakoś na jej wspomnienie nie bije jakby powinno! Trochę w tem było młodzieńczego szału i dziwactwa, o tak! dziwactwa, boć przecie, było to dziewczę, jak inne, śmielsze tylko trochę i roztropniejsze od swych wiejskich rówienniczek. A ciocia? nic nie wiem o cioci!
Uśmiechnął się sam do siebie. Pan Adryan postarzał, mówił w duchu, starł się z policzków rumieniec, oczy przygasły i krew płynie o wiele spokojniej i myśl stąpa o wiele ostrożniej. Ale to przecież ciekawe, okrutnie ciekawe, powrót w te strony od których się o mil kilkaset kręciło tak długo. Mam prawo najzupełniejsze zajechać teraz do ciotki... Łatwo by mi było popytać gospodarza, ale to odejmie cały smak niespodziance, a niepodobna, ażeby wszystko to poszło trybem przewidzianym, żeby Dosia wykwitła na ideał... pan Krzysztof się ożenił... Teodor odmłodniał... a madame Lise postarzała.
Błąkał się tak myślami bijąc o wspomnienia, jak mucha o pajęczynę, gdy we wrotach zajazdu dała się słyszeć wrzawa i klątwy.
Pocztylion, który przywiózł pana Adryana, kłócił się niedobierając wcale wyrazów parlamentarnych, z jakimś woźnicą, który nie pytając, czy wjazd jest wolny zapakował się bryczką w bramę, ani wprzód, ani na tył. Do dyalogu dwóch furmanów, mięszały się inne głosy, w których i gospodarza, pana Lublińskiego, wyszukaną mowę i jakiś znany panu Adryanowi intonacyą słychać było.
Otworzył drzwi i postrzegł na amerykance siedzącego jegomości, w którym poznał odmłodzonego sztucznie pana Teodora. Kłótnia trwała zajadła, pocztylion, jako rodzaj urzędnika, nie dawał sobie lada prywatnemu woźnicy przewodzić, sypał więc w dwu językach nieprzyjemnemi przydomkami, i niechciał ustępować.
Amerykankę musiano za tylne koła wyciągać, z otchłani tej, a konie wyprowadzać. Zdało się Adryanowi, iż samo przeznaczenie zsyłało mu w osobie Teodora przewodnika i wybiegł jak stał ku niemu z otwartemi rękami.
Męczyński krzyknął. Co ja widzę! i skoczył z amerykanki rzucając się w objęcia przyjaciela.
Patrzali na siebie wzajemnie, szukając śladów dni przeżytych.
— Zmężniałeś, panie Adryanie! — zawołał Męczyński — ależ wieki, wiekiśmy się nie widzieli, jak w wodę wpadłeś, a! jakżem szczęśliwy! i jak my tu wszyscy będziemy uszczęśliwieni odzyskując cię.
Uściskali się raz jeszcze.
— Nim tam z końmi i powozem do ładu przyjdą, proszę was do mojej izdebki — rzekł Adryan. — Właśnie się zacząłem przebierać, to mi przebaczycie. Chcę dziś być na wieczór w Zamostowie.
Pan Teodor odchrząknął jakoś osobliwie, powtórzył: — w Zamostowie — i umilkł.
— Spodziewam się, że zdrowi wszyscy — rzekł Adryan.
— A! zdrowi, zdrowi wszyscy — odezwał się Teodor — wszyscy zdrowi. — I uciął.
— Ale pan podróżowałeś, podróżowałeś, wędrowałeś — począł po chwili — świata się napatrzyłeś. Żeśmy się to nie spotkali, bo ja z żoną cały rok przebyłem za granicą, po Włoszech. Szczęśliwy rok miodowy, chociaż się skarżyć nie mogę i teraz, tak, i teraz miodem moje dni płyną. Jestem najszczęśliwszym z ludzi, a Liza najmilszą z kobiet. I, wiesz — dodał — syna mi Pan Bóg dał, ma już rok, zdrów. — A cichutko dodał — Atavisimus — do Zamorskiego jak dwie krople wody będzie podobny.
Westchnął.
— Jedno nieszczęście, że mi Lizka od urodzin mojego Roderyka ciągle chora, doktor z domu nie wyjeżdża, delikatna strasznie. Nie poznasz jej jaka z tego trzpiota poważna się zrobiła dama. Tak! co się zowie, dama, choć na największe salony.
Odetchnął nieco.
— I cóż powiesz na to — począł znowu — z tym Zamorskim do ładu nie mogłem przyjść po ślubie. Rachunki, kompromisa, awantury, jakoś zgoda się zrobiła, ale nie żyjemy z sobą. Liza tam czasem bywa, ja nie. I ten Maciorkiewicz godnym się okazał swojego imienia, to bałwan, ale z niemi żadnych stosunków. Wieś mi jedną zabrali i tak, pomimo posagu, z któregom skwitował, w oczy go niewidząc. Oszukałem się na Zamorskim. Pamiętasz, toż to była prostota sama i szczerość, a powiadam ci w interesach, wyga, frant... pieniacz, ze świecą szukać drugiego. Lecz, Bóg tam z niemi, poczciwa i dobra, kochająca mnie żona za wszystko nagradza i pociesza.
Adryan milczał napróżno parę razy poprobowawszy przerwać. Teodor cygaro sobie przygotowując chodził po izdebce i usta mu się nie zamykały. Spoglądając nań dostrzegł Brzoski, że mu znacznie urosł brzuszek, a zbladło lice, oczy miał otoczone jakby siecią pajęczą, drobnemi marszczkami. Szczęście też męczy i postarza.
Nareszcie gdy ten potok wyrazów szumiąc, przesłyszał, Adryan skorzystawszy z przestanku, spytał:
— A pan Krzysztof?
Teodor zapalał właśnie cygaro, które nie dobrze ciągnęło, ssał je więc nie przerywając sobie, spojrzał tylko, ramionami ruszył i odjąwszy je od ust, rzekł sucho:
— A zdrów, zdrów.
— Gdzież mieszka?
— Na zamku — dodał wracając do cygara Męczyński.
— Na zamku! — powtórzył zdziwiony Adryan — przecież tyle wiem, że hrabina za mąż poszła.
— A no, poszła — rzekł Teodor — a cóż to ma jedno do drugiego?
— Więc chyba nie za niego?
— A! rozumie się, że nie za niego! — dorzucił Teodor przechadzając się żywo, i zaraz wtrącił: — Gdybyś mnie posłuchał, tobyś ze mną dziś na noc pojechał do Zieleniewszczyzny, tambyś sobie spoczął. Moja poczciwa Liza byłaby ci bardzo rada, no, a potem... tobyś sobie objechał sąsiedztwo.
Adryan tak był zdumiony zupełnie niespodzianą nowiną, iż chwilę stał milczący i pytać już więcej nie śmiał. Wyczytał mu to z oczów Teodor, przyszedł go uściskać i nacierał.
— Ale tak, do mnie na noc, słowo ci daję, to będzie najlepiej, przypomnimy sobie dawne. Jak mnie kochasz!
I nie czekając odpowiedzi, otworzył drzwi, zawołał służącego.
— Żeby mi konie były zaraz gotowe, tylko wytchnąć i siana dać trochę. Wracamy do domu.
Protestować już było próżno.
Służąca pana Lublińskiego wniosła samowar dla Adryana. Z amerykanki dobyto jakieś przekąski, zasiedli więc obaj do herbaty. Młody podróżny milczący był, nieśmiał już teraz pytać nawet. Teodor zaś, którego spotkanie z dawnym znajomym i ciepły napój z trochą wina ożywił, bo w ogóle jadło i napoje wiele nań wpływały i wracały mu rzeźwość młodzieńczą, niezmiernie był gadatliwy.
— Nie śmiem się już i dopytywać — odezwał się Adryan — bo widzę, że tu wcale nie po mojej myśli zaszły zmiany.
— Ja ci wszystko z debatami opowiem — rzekł Teodor — ale na to trzeba czasu. Prawda, że mamy jeszcze z godzinkę — dodał spoglądając na zegarek. — Więc powoli do rzeczy. O sobie mówić ci więcej nie będę, zobaczysz moje szczęście, mój dom, Lizę, a że Roderyk do starego Zamorskiego podobny, no, na to nie ma rady. Być może z tego wyrośnie. Wiesz jak stały sprawy poczciwego Krzysztofa, pogodził się z piękną Wandą, zbliżył się nawet do niej nieco, ale biedaczysko nie miał tej co ja, determinacyi, wahał się pomyśleć nawet o sięgnięciu po jej rękę. Zdaje mi się, że hrabina z początku, pod wrażeniem wspomnień i jego przywiązania, nie była od tego, ale, djabeł nie śpi. Pannie Kornelii zbliżenie to nie było do smaku, wprowadziła tam kasztelanica, któżby się go był obawiał? Hrabina lekko go ceniła i nie zaszczyciła go nawet okazaniem mu swojego wstrętu. Jemu miło było w towarzystwie pięknej pani spędzić czasem godzin kilka, ją rozrywała rozmowa jego, wesołość i może też powierzchowność wcale miła. To pewna, że zadomowiony pan Krzysztof, ze swem fantastycznem ubraniem, z pogardą formy, z dzikim nieco pozorem, przy kasztelanicu wydawał się bardzo niepocześnie. To, co mówił, daleko więcej było warte, ale nierównie mniej zabawne. Z panem Krzysztofem hrabina była seryo i zawsze zakłopotana nieco przeszłością, z tamtym swobodną i wesołą. Panna Kornelia z wielką zręcznością uwydatniała przy każdej sposobności, śmieszność jednego, a przyzwoite i miłe znalezienie się drugiego.
— Lecz jakże można było nawet porównać i kłaść z sobą w jednej mierze takiego człowieka, jak pan Krzysztof i kasztelanica.
— Kochany panie Adryanie, przekonasz się kiedyś, że najrozumniejsze kobiety mają swoją odrębną wcale miarę i wagę na ludzi i swe słabostki. Przyczyniało się do obawy w przyszłości, że Krzysiem nie takby było łatwo pokierować, jak wedle wszelkiego podobieństwa kasztelanicem. Dosyć, że ten wszedł do domu, został jako gość przyjęty, coraz więcej ceniony i począł bywać też częściej. Zdało mi się dopatrzywszy tego, bo się to stało przed moim wyjazdem za granicę, żem powinien był przestrzedz Krzysia, który jakby nigdy nic, piechotą przychodził sobie do Zamostowa, spotykał się tam czasem nawet z rywalem, i nie okazywał, ażeby go to obchodziło. Wanda była dlań wyszukanie grzeczną, czułą, może troskliwszą o niego, jak o kasztelanica nawet, ale ten ją bawił, a tamtego zdawała się obawiać. Stało jej może na myśli to strzelanie do siebie w chwili szału. Miłość ta cicha, głęboka, pobożna, przestraszyła ją. Pojechałem na zamek, bo Krzyś, pomimo próśb brata, wynieść się ztąd niechciał, i pozostał w swojem zaciszu, pozwoliwszy tylko — i to z wielkiemi trudnościami, nieco mieszkanie wyporządzić. Zastałem go w humorze jak rzadko, poczęliśmy rozmowę o przeszłości.
— Cóż u licha — rzekłem — dobijaj targu. Wanda dla ciebie jak najlepiej usposobiona, wyjdzie niezawodnie gdy się jej oświadczysz, możesz być szczęśliwym.
Krzyś fajkę nakładał i dumał.
— Zabawny jesteś — rzekł — ale czyż się godzi, powiedz mi, czy miałbym sumienie sięgnąć po to szczęście? Byłbym najohydniejszym egoistą! Czyż mi nie dosyć tego, że na nią patrzę, że z nią mówię, że mnie nie wypędza? że tam być mogę gdy zechcę?
— Tak i z pod nosa ci ją weźmie kto inny? — zawołałem — jak Bóg Bogiem, oświadcz się, spróbuj.
Krzyś się uśmiechnął.
— Któż ją może wziąć? kto taki? — zapytał.
— A no, kasztelanic.
— Ten, ten fircyk! — rozśmiał się — ale, cóż znowu? jakież masz o tej kobiecie pojęcie? Gdzież podobieństwo? człowiecze?
Zaczął na mnie burczeć, przekonywać mnie, fukać, śmiać się, no i zamilkłem.
— Wiesz — dodał w końcu — nie jestem i ja od tego, ażeby szczęścia spróbować. Będę mówił z Wandą, kocham ją szalenie, ale tak jestem szczęśliwy, dziś? a nuż się ta złota nić zerwie, nuż mi każe iść precz! Lepiej czekać, grunt przysposobić, wyrozumieć ją.
— Ale śpiesz-że się z tem!
— Wierz mi, że się uprzedzasz i rzeczy widzisz fałszywie, mam dosyć czasu, nic nie grozi, ten wiercipięta może ją bawi, ale niewart rzemyka jej rozwiązać.
Uniósł się pan Krzysztof, zamilkłem. Wkrótce potem nastąpiło wesele (tu westchnął Teodor), po niem te nieszczęsne układy z teściem (piękny teść), a naostatek wyjazd za granicę. Nie miałem czasu widywać Krzysztofa, ani się nim zajmować. Doszło mnie tylko, że kasztelanic coraz częściej bywa, że bawi wieczorami czasem, że dopuszczony jest do coraz większej poufałości. Na wyjezdnem powiedziałem mu to, rozśmiał się. Wyjechałem w podróż, bawiliśmy rok. Wróciwszy do domu, dowiaduję się o Krzysiu, mówią mi, że siedzi na zamku, że zdrów, i że hrabina Wanda bodaj czy nie wychodzi już za kasztelanica, który tam bardzo często przesiaduje. Pojechałem do zamku.
Myślałem, że go znajdę w rozpaczy, znalazłem go przy osobliwszej robocie, malował sobie herby polskie, któremi chciał ubrać szlak w jednem z odnowionych izb zamkowych. Uścisnęliśmy się serdecznie, chwalić mu się zacząłem szczęściem mojem, ztąd assumpt do zapytania, cóż, a ty? żenisz się? nie!
— Myślę — odezwał się pan Krzysztof — myślę, jednego z tych dni oświadczę się, co będzie to będzie. Jesteśmy z Wandą tak dobrze, tak przyjacielsko, że choćby mi odmówiła, przecież mnie nie wypędzi.
— Ale wszyscy prawią, że kasztelanie, że z kasztelanicem już rzecz skończona!
— Bałamuctwa — rzekł Krzysztof — ona go sobie lekceważy, no, rozrywa ją, służy jej, czyta, gra, ale żeby do czegoś seryo przyjść mogło, nie sądzę. Żadnej z nim ceremonii nie robi, nie raz gdy ja przyjadę, niemal go wypędza, a on idzie cicho toć z panną Kornelią. Gdybym nie znał tej kobiety, mógłbym jej tę poufałość wziąć za złe, ale...
— Postanowiłeś więc rozmówić się z nią otwarcie?
— Tak jest — odparł Krzyś — stanowczo w tych dniach ją zapytam. Wprawdzie miłość moja inną jest wcale niż była, ale przetrwała tyle prób, iż na nią rachować może. Zna mnie dobrze.
Po tej rozmowie trzeciego dnia Krzysztof, który zwykł był najwięcej chodzić piechotą, nad wieczór do mnie, ale zamiast wprost do dworu, wcisnął się do ogrodu, siadł na ławce i kazał mnie wywołać. Spostrzegłem go zdaleka, przygarbionego i laską rysującego jakieś figury na piasku, nie słyszał mnie gdym nadszedł, przestraszył się niemal przywitaniem.
— Wiesz! wiesz! — rzekł głosem drżącym — tyś lepiej widział odemnie. Głupim był, spóźniłem się, Wanda wychodzi istotnie za tego trutnia.
Założył ręce na piersiach i stał jak słup z oczyma wlepionymi w ziemię.
— Stało się — rzekł — jam się opóźnił, ona niewinna, potrzebowała opieki, rozrywki, zresztą, może to i dobry człowiek, a niezawodnie wart więcej odemnie. Smutne to — dodał — lecz, jeśli ona w tem widzi szczęście swoje? Gdybyś widział, jak ująwszy mnie za rękę, czule, serdecznie pytała o zdrowie, jak mi się z tego tłómaczyła, ile mi okazuje przyjaźni? jak zaręcza, iż to naszych stosunków nie zerwie? Czegóż ja więcej mogę żądać nad to, by patrzeć w jej łzawe oczy i śmiejące się usta, a czasem rękę białą pocałować? Cóżby ona poczęła, gdyby poszła za mnie, co tak smutną gram rolę w salonie, który od ludzi uciekam, dowcipkować nie umiem. Z natury jestem ponurym, a życiem złamany! Ja jej nie winię. Mnie by się trudno było zmienić, a jej do mnie zastosować.
Słuchałem go z sercem ściśniętem, nie odpowiedziałem nic, uściskawszy tylko. Chciałem go zaprosić do domu, odmówił. — Pochodzimy po ogrodzie — rzekł — pomówimy, postękam i pójdę do mego lasu. Przykro by mi było spotykać się teraz z ludźmi, z któremi bym o tem mówić nie mógł, bo mi się wstrzymać trudno.
Zaczęliśmy chodzić, a ja wystąpiłem bez ogródki przeciwko Wandzie. Krzysztof ją najgoręcej bronił, kochał ją, ale ta miłość w sercu starem była jak lawa wulkanu, gotująca się we wnętrzu, a nie mogąca wybuchnąć. Wyszukiwał najdziwaczniejsze argumenta, aby dowieść, że ta kobieta była aniołem, i że wychodząca za trzpiota, dopełniła nader rozumnego, koniecznego niemal czynu. Trzeba się było nad nim litować chyba, nawrócić go nie było podobna i pocóżem go miał nawracać. Tak, było mu dobrze. Nie dowierzając jednak temu optymizmowi, lękając się o niego, pojechałem dowiedzieć się nazajutrz. Był chory, z dnia na dzień wychudł nagle, zmizerniał, zestarzał, a postrzegłszy mnie udawał, że mu nie jest nic, i że się czuje jak zwykle.
Dnia tego on i ja unikaliśmy rozmowy o Wandzie. W kilka dni potem pojechaliśmy do niej z żoną moją, z pierwszą wizytą. Nie znalazłem ją wcale zmienioną, ani weselszą, zawsze równie majestatyczną, smutną, poważną i dbałą o swą piękność... Kasztelanic wydawał się to jakby kuzynem i sługą... stał na boku, bawił gości, grał rolę podrzędną i skromną. Wytłómaczyło mi to po części sposób, w jaki się wkradał w łaski, pokorą. Wanda mało nań zważała, nie okazywała mu żadnych szczególnych względów, prześmiewała się nawet z niego trochę.
Nastąpiło ciche wesele, a raczej ślub przy kilku świadkach, bez żadnego występu, bez żadnej pozornie zmiany w Zamostowie. Krzyś przez czas jakiś nie bywał, ale kasztelanic pojechał do niego. Wanda żądała, ażeby przybył koniecznie i dał się skłonić do tego. Obchodzono się z nim jak z chorem dzieckiem, wzięto go pieszczotami, został przyjacielem i wielbicielem pani, jawnym na wieki wieków.
— Ależ hrabina, hrabina — przerwał Adryan — jakże mogła uczynić wybór podobny!
Teodor się uśmiechnął.
— Cóż chcesz! co chcesz! na świecie między ludźmi, dzieją się takie rzeczy codzień. To bardzo naturalne, obawiała się wziąć sobie pana, i wolała zabawkę. Krzysztof prawie zadowolniony ze swego losu, mówi o tem bez żalu, przyznając się, że nie był wart tej kobiety, którą ubóstwia i zadawalnia się platoniczną czcią dla ideału.
Adryan tak był zmięszany wiadomością o ciotce, iż o nikogo już więcej pytać nie śmiał, z obawy, aby się niespodzianie czego gorszego jeszcze nie dowiedzieć. A że wieczór się zbliżał, Teodor naglić począł, aby jechać do Zieleniewszyzny.
— Wprawdzie — rzekł — posłałem przodem dać znać żonie, że wiozę jej miłego gościa, ale gdybyśmy się opóźnili, ona taka delikatna, chora, mogłaby się niecierpliwić, a to jej szkodzi biedaczce, jedźmy, siądziemy do mojej amerykanki, konie pocztowe pójdą za nami.
Tak się i stało. Pomimo iż dosyć jechali prędko, był już wieczór dosyć późny, gdy się dostali do Zieleniewszczyzny. Choć o mroku postrzegł Adryan, że pod panowaniem pięknej Lizy rezydencya przybrała bardzo arystokratyczną powierzchowność. — Dziedziniec zamykała krata żelazna z domkiem szwajcarskim u wnijścia. W ganku zupełnie przerobionym, jak dom cały, spotkała ich służba w liberyi paradnej. Dom był rzęsiście oświetlony.
W progu salonu spotkała ich gospodyni, ale jakże zmieniona! Adryanowi zdało się, że nawet urosła, co było może sprawą wysokich korków, twarzyczka jej pobladła, przeciągnęła się, oczy świeciły tylko dawnym blaskiem. Ubrana z wykwintnością przesadzoną na wsi, w jedwabie i koronki, chciała widocznie udawać wielką panią, z czem jej nie bardzo było do twarzy. Na szyi miała łańcuch złoty, na paluszkach nieskończoną moc pierścieni brylantowych, szmaragdowych, turkusowych. Nie mniej może piękną była niż dawniej, ale o wiele mniej wdzięczną. Z pewną niecierpliwością wpadła na pokornego męża, który śpiesznie rękę jej podaną, nie zbyt chętnie całował.
— Ale jakże można tak dać czekać na siebie.
— Droga...
— Co tam droga! to bałamuctwo panów! Wiedząc, że ja czekam z herbatą i niecierpliwić się muszę. To nie do darowania.
W tejże chwili zapytała służącego, czy samowar podany. Nie było go jeszcze. Opryskliwie rozkazała śpieszyć. Była widocznie w złym humorze. Z dawnego trzpiotowstwa, wesołości, została tylko żywość taż sama, ale swarliwa, zgryźliwa, wielomówna.
Adryan napróżno chciał ją przebłagać. Przypatrywała mu się ciekawie, ale z rodzajem roztargnienia. Mały kaszelek przerywał rozmowę.
— Widzi pan — rzekła — co się ze mnie zrobiło. Ciągle jestem chora, kaszlę, nerwy mam okropne, klimat ten mnie zabija, wieś! proszę pana, jak można żyć na wsi?
Adryan nic nie odpowiedział.
— Pan wiesz już pewnie, że mam syna, bardzo ładnego syna, jutro go panu pokażę i pozwolę pocałować w rączkę. A jaki rozumny!
Herbata podaną była w nowej sali jadalnej, do której niewiadomo zkąd jacyś przodkowie przywędrowali. Zastawa była wprawdzie Christophla i Ruolza, ale przepyszna, świecąca, wspaniała, choć o smaku gospodyni nie najlepiej świadczyła. Był to ten przepych de pacotille, bez charakteru, pospolity, jaki się spotyka po wielkich hotelach Europy lub u świeżo zbogaconych ludzi, nie mających własnego smaku i zmuszonych kupować go razem z towarem.
Lokaje posługiwali w białych rękawiczkach, podanie było wedle form wszelkich, ale herbata niedobra i chleb suchy, a reszta podobna.
Lizie szło o to, ażeby swe rączki i pierścienie pokazać mogła, podawała więc coś ciągle Adryanowi. Nie mając przedmiotu do rozmowy, wspomniał coś o dawnych dziejach, o folwarku, o owych wesołych wieczorach spędzanych u państwa Zamorskich. Liza się zarumieniła mocno, zakaszlała, odwróciła, znalazła coś bardzo pilnego do zadysponowania i nie dała mu rozszerzać się o tem. Mąż, który przewidział ten wypadek, zagadał zaraz czemś innem.
Po herbacie zapytał Adryan gospodyni, czy zawsze zajmuje się muzyką.
— A! nie! nie! fortepian stoi rozstrojony, bo i ja ciągle rozstrojona jestem i chora. Nie mogę teraz znieść muzyki. Nasłuchałam się wirtuozów i to mnie zniechęciło, nie mogąc być pierwszą, nie chcę być mierną. Wprawdzie chwalił mnie Liszt, któremu coś grałam, ale straciłam siłę od ostatniej słabości.
Natomiast zajmowała się Liza bardzo dziennikami, polityką, Europą, wielkim światem. Almanach Gotajski leżał w salonie, widocznie często używany na radę, bo się już niezamykał i ta część, która o rodzinach książęcych i hrabiowskich traktuje, mocno była wyczytana.
Pan Teodor był, jak się o tem przekonał po kilku chwilach pobytu Adryan najlepszym z mężów i najprzypłaszczeńszym z perskich pantofli. Po herbacie chciał, usiadłszy przy żonie, grać rolę dawną rozkochanego i czułego, ale mu to z oburzeniem zganiono, jak rzecz nieprzyzwoitą i zakazaną. Odstąpił więc markotny.
Wszystko się jakoś tego wieczora nie składało, bo zaledwie od herbaty wstawszy przeszli do salonu oświeconego wspaniale, gdy zaturkotało; gospodyni rzuciła się niecierpliwie, Teodor pobiegł do drzwi. Wypadek niefortunny zrządził, że przybyli właśnie na pokaz państwo Maciorkiewiczowie.
Męczyński nie umiał pokryć swojego nieukontentowania, ale, cóż począć było? Weszła najprzód pani Michalina ubrana bardzo skromnie, zmieniona na różową i otyłą kumoszkę, wesołej i rubasznej twarzyczki, a za nią mąż, na zamożnego ekonoma wyglądający, oboje krzykliwi, śmiejący się, i z siebie szczęśliwi. Misia zobaczywszy Adryana, którego poznała, aż krzyknęła z radości i przybiegła obie mu wyciągając ręce. Owo dziewczę smutne i milczące stało się kobieciną trochę mamę przypominającą, rysów dosyć i pospolitych, lecz tryskających zdrowiem i życiem.
Gospodarz nie kryjąc kwaśnego usposobienia przywitał się ze szwagrem, i spojrzał z ukosa na Adryana, jakby mu mówił: Licho ich tu przyniosło.
Podano po raz wtóry herbatę, bo Maciorkiewiczowie byli po szlachecku głodni i z tem się nie kryli. Korzystając z ich wyjścia, Teodor zbliżył się do Adryana i zabrał go z sobą do fumoiru, bo w salonie palić nie było wolno. Tu podając mu cygaro, westchnął głęboko.
— No, patrz, traktuję ich jak najzimniej, Liza ich nie lubi, a nigdy nas nie miną. I składa się, jakby naumyślnie, gdy mamy gości, przy którychby człowiek nie rad się chwalić takiem pokrewieństwem, że oni właśnie nas najadą. To mi moje szczęście truje.
Tu pan Teodor począł się szeroko rozwodzić nad szczęściem, jakiego doznawał; nad Lizą, która umiała się doskonale zastosować do nowych obowiązków i położenia.
— Uważałeś co to się z tej swawolnej Lizki zrobiło? jaka to powaga? co za dystynkcya? hę? Ale jak, memento quia pulvis es, gdy jestem najszczęśliwszy wpada mi Maciorkiewicz lub Zamorski.
Westchnął głęboko.
— Instynkt tej kobiety był niezrównany — dodał — w parę miesięcy do niepoznania się przerobiła!
Adryan nie znajdował wprawdzie, ażeby zyskała na przemianie, lecz poczciwy pan Teodor był z niej zadowolniony. Rozmowa ustała, gdy do fumoiru nadszedł Maciorkiewicz, któremu podano cygaro. Zaczęto mówić o rzeczach obojętnych. Młody dzierżawca cały był zajęty księgosuszem, którego się u siebie obawiał. Rozmowa z tego tematu nie była obfitą w myśli wzniosłe. Teodor milczał, Adryan parę razy ziewnął, wkrótce potem się rozeszli. Nie śmiejąc o nic pytać, nie chcąc myśleć ani się domyślać niczego, Adryan rozczarowany mocno spać się położył. Dano mu pokój od ogrodu na dole, którego okno wychodzące na wschód, zasłaniały bzy rozkwitłe. Śpiewały w nich krzykliwe słowiki, ale ta wiosna wydała mu się mniej daleko piękna od pierwszej przed parą laty. I on już postarzał.
Z rana promień jaskrawy słońca go obudził, wstał nie mogąc zasnąć i poszedł, czekając aż drudzy powstają, do ogrodu. Tu także zmiana była wielka na dobre, widoczne w nim naśladownictwo Zamostowa, zrobiono z niego park niesmaczny, ozdobny w domki i altanki malowane jaskrawo, kilka gipsowych figur stało na niby kamiennych podstawach.
W chwili, gdy się tego najmniej spodziewał, w rannym szlafroczku dosyć wiejskim, zaszła mu drogę Misia z wesołym uśmiechem.
— Myśmy tylko dwoje ranne ptaszki — odezwała się potrząsając bukietem kwiatów, który niosła w ręku. Na liściach ich i kielichach drżały jeszcze krople rosy. — Mąż mój nawet odpoczywa snem sprawiedliwego, zmęczony biedaczysko. Liza wstaje zaledwie po dziewiątej, a Teodor także nie wcześniej, patrz-że pan, co to się z nas wszystkich porobiło! Liza taka wielka pani! cha! cha! ona zawsze miała do tego ochotę, Teodor bardzo dobry człowiek, ale go jej nie zazdroszczę.
Pokiwała główką.
— Nudne to te pańskie życie z temi ceremoniami, muszą się piąć do tych, z którymi żyją, a to darmo, jakby kto niewiedział zkąd my pochodziemy. Ja sobie żyję z moim mężem swobodnie, w naszem kółku.
— Ale pani Teodorowa jest szczęśliwą.
— Tak! tak, kaszle, chora, skwaszona, znudzona! piękne mi szczęście proszę pana. Teodor też zapada na nogi. Czy uważał pan, jak się zmienił, wyłysiał i postarzał. Czasem jak się zapomni, wygląda na dziada.
Wstrzęsła się, drgnęła, rozśmiała Misia, popatrzała na Adryana i wąchając bukiet pobiegła męża obudzić.
— A już bo się też wysypia do zbytku!
Do śniadania, które nie rychło podano, wystąpiła Liza w toalecie paradnej, niby porannej, z nowemi pierścieniami na paluszkach. Przyniesiono też pontyfikalnie na poduszce tiulem i koronkami obszywanej, z niebieskiemi wstążkami, na rękach wystrojonej mamki, dziedzica przyszłego imienia Męczyńskich, którego matka admirować kazała. — Rozbeczał się fatalnie, a widok jego karmazynowej twarzyczki w zły humor wprawił pana Teodora. Za to pani Maciorkiewiczowa nacieszyć się nim nie mogła.
Sama pani z powodu nie dosyć szybkiej i zręcznej usługi, była niecierpliwą i kwaśną.
Konie pana Adryana stały od dawna, ale go nie puszczano, wyrwał się przecież, i sam nie wiedząc czemu, zamiast jechać do Zamostowa, kazał ruszyć wprost do chaty Wilczków, która nieco z drogi była.
O Dosię wcale się nie dowiadywał, lękał się prawie coś złego posłyszeć.
Biło mu żywiej, niż wczoraj serce, gdy się do dworku przybliżył. Tu nic a nic się nie odmieniło, jakby ztąd wyjechał wczoraj. Grzmilas nawet powitał go znajomem szczekaniem.
W podwórku stał stary Wilczek ze strzelbą na plecach, z torbą borsuczą, w łapciach na nogach, które zawsze brał do lasu. Spostrzegłszy kogoś przybywającego, rękę przyłożył do czoła, usiłując rozpoznać, ale nie rychło sobie przypomniał Adryana i głos dopiero wywołał okrzyk:
— O mój Boże, a cóż tu pan robisz! Wszak to pana wieki nie było.
— No, całe dwa lata, panie Wilczek. Jadąc do ciotki po drodze chciałem do was wstąpić, aby was powitać i dowiedzieć się, czyście zdrowi, co się tu u was dzieje?
— A! no! a no! pomaleńku, żyjemy, kto nie umarł — odparł Wilczek — jakoś smutnie, z rezygnacyą. Żony mojej biednej na świecie nie stało, rok jak skończyła. Panie świeć nad jej duszą.
— Więc tak sam osierocony pan zostałeś? — zapytał Adryan poglądając dokoła i nieśmiejąc wspomnieć o Dosi.
— Sam, sam, baba tam jakąś łyżkę strawy zwarzy, choć do niej człek dziś nie ma apetytu — mówił leśniczy — osmutniało życie.
Spuścił głowę i łzę otarł pokryjomu.
— A córka? — rzekł wreszcie cicho Adryan.
Stary spojrzał mu w oczy, nieco zakłopotany.
— Dziękuję panu za pamięć, żyje zdrowa.
I uciął. Adryan nie śmiał badać, gdzie była i co się z nią działo. Z twarzy ojca domyślał się, że nie miał się z czem chwalić, gdyż zamilkł jakoś posępnie.
— A pan Krzysztof.
— Żyje stary, zdrów dzięki Bogu, tylko już po lesie tak się włóczy jak dawniej. Spadł na mnie samego dozór, a tu się złodziejów namnożyło bez miary, że upilnować nie można i zuchwalstwo takie, iż człek siekiery odebrać nie śmie, aby nią w łeb nie dostał.
Chwilkę milczał Wilczek, i wnet dodał opamiętawszy się.
— A może łaska zajść do chaty i choć trochę odpocząć.
Weszli do tej izby pamiętnej, która Adryanowi przypomniała chorobę Krzysztofa i pobyt jego u Wilczków i ową Dosię, która z płaczem klęczała u łoża starego. Tu także najmniejszej nie było odmiany, nic nie przybyło, nic nie zginęło, też same przybory myśliwskie wisiały na starych gwoździach. Wilczek, gdy kapelusz słomiany zdjął, wydał się postarzałym bardzo, twarz mu się pofałdowała. Siedli przy stole.
— Tak więc sam pan się nudzisz w tej chacie — rzekł Adryan.
— Cóż robić? Trudno tu było moją Dosię zamykać, kiedy raz na świat wyjrzała.
Ale nie powiedział nic więcej, pan Adryan nie chciał się wydać ze szczególnem zajęciem nią i zmilczał.
Poczęło się badanie na czasy, na ludzi, na wszystko i ciężkie przepowiednie gorszej przyszłości, do której szło wszystko. Wilczek wzdychał i groził nieochybną karą Bożą.
Po półgodzinnem słuchaniu, Adryan widząc, że się już więcej nic nie dowie, pożegnał starego i pojechał do Zamostowa.
Przypomnienie kasztelanica, który przy pierwszem poznaniu jakiś w nim wstręt obudził, niemiłem czyniło przybycie do ciotki. Było dobrze z południa, gdy konie stanęły przed gankiem. Na pierwszy rzut oka rozpoznać było można, iż w ogrodzie i około domu dawnego starania nie było. Pewien odcień zaniedbania dostrzedz się dawał.
Służący, który wyszedł naprzeciw Adryana, zmięszał się zobaczywszy go i jakby niewiedział co począć, ale w tejże chwili ukazał się na ganku kasztelanic z cygarem w ustach, ubrany letnio i bez wielkiego starania, z twarzą zarumienioną. Poznawszy Adryana podał mu rękę.
— Nie wiem czy Wandzia ubrana — rzekł — chodź tymczasem do mnie, każę jej powiedzieć, że przyjechałeś.
I pociągnął go za sobą.
Pokoje najwygodniejsze w prawo, urządzone były dla pieszczonego kasztelanica, z wielkim zbytkiem i wygodą. Znać w nich jednak już było człowieka nieporządnego, który potrzebował nieładu, aby mu było wygodnie. Popiół od cygar, porozrzucane suknie, poroztrząsane książki, poniszczone sprzęty przykre robiły wrażenie.
— Prawdziwie Wandzia i ja niewiedzieliśmy co myśleć żeście się tak długo nie zgłaszali — rzekł gospodarz rozparłszy się na szezlągu naprzeciw fotelu, w którym posadził Adryana. — No, widzisz, kochany panie — mówił śmiejąc się — czybyś się był spodziewał, że tego osławionego szulera i łotra znajdziesz mężem Wandzi. A! przyznam ci się, że i ja się tego szczęścia nie śmiałem spodziewać, ale ona czuła, że mam dobre serce, żem ją kochał, i że ze mną będzie szczęśliwa. Żyjemy jak w raju. Dałem jej słowo, że w karty grać nie będę.
Rozśmiał się.
— No, juściż tak zapamiętale, jak dawniej pewnie nie, ale dla rozrywki ona mi sama nie broni. Dobra jak anioł.
Gdy to mówił, otwarły się drzwi od pokojów pani Wandy i ona sama weszła blada, poruszona, dziwnie, ręce wyciągając do Adryana, którego uścisnęła serdecznie.
— Jakżem ja szczęśliwa, że cię widzę!
Łzy jej w oczach stanęły, potem jakby sobie przypomniała powagę dawną i spokój, wyprostowała się, i przybrała zwykłą swą postawę. Adryan znalazł ją zmizerniałą, smutniejszą niż była i z wyrazem znękania na pięknej jeszcze twarzy.
— Zkądżeś się wziął? co się z tobą działo? — poczęła pytać.
Ponieważ pan sam jeszcze ubranym nie był, a godzina obiadowa się zbliżała, ciotka wyprowadziła z sobą siostrzeńca do salonu. Dziwił się nie widząc panny Kornelii, ale o tę pytać nie miał ochoty. Wanda sama szepnęła mu wyszedłszy:
— O Dosi ci powiem później.
— Więc jej tu nie ma? — spytał Adryan niespokojnie.
— Nie ma — rzekła ciotka urywając nagle.
— A panna Kornelia?
— Odjechała.
I odpowiedź krótka była i sucha.
— A rejent? — spytał Adryan.
— Rejent — rumieniąc się rzekła hrabina — sam życzył sobie zamieszkać przy kościele, tam mu daję pensyjkę i ordynaryą. Widzisz mój drogi Adryanie — mówiła z tęsknym wyrazem patrząc nie ku niemu, ale na ogród — wiele, wiele się tu zmieniło rzeczy, ja też... Cóż chcesz? tak trzeba było, kobiecie samej zostać na starość, bez opieki, bez towarzystwa, bez przyjaciela, niepodobna. Mój mąż, wierzaj mi, jest dobrym człowiekiem. Może mieć wady, jak wszyscy, ale serce poczciwe.
Westchnęła.
— Wahałam się długo, on mnie kochał, przywiązał się do mnie, jestem szczęśliwa.
Temu wyrazowi pełnemu znaczenia, towarzyszyło cichsze westchnienie, które zdawało się mu zaprzeczać.
Oczy Wandy nie śmiały się zwrócić ku siostrzeńcowi, jakby się lękały, aby z nich innej prawdy nad tę, którą mówiły ustami, niewyczytał.
Jest coś w każdym domu, co zdradza żywot, uczucia i stan jego mieszkańców, nie daje się to pochwycić ani opisać. Fizyognomia szczęśliwego domu może być pozornie taż sama co innego, w którym się zagnieździło cierpienie, oko wprawne po jednem niczem pozna uczucia, które tędy przepłynęły. Zamostów dawniej wydawał się swobodnym, miło w nim było oddychać, wszystko się tu uśmiechało i kwitło, nic nie było w nim zmienionego teraz, a przecież ciężyło coś, chłód jakiś panował, przymus, tęsknota. W ganku wazony zdawały się powiędłe, park zarastał nieczyszczony, na sprzętach znać było obojętność gospodyni na wszystko co ją otaczało. Adryan rozglądał się i miał przeczucia przykre. Nie chciał i nie śmiał się pytać. Ciotka chodziła po salonie, rzucając po słowie, jakby się zmuszała do mówienia, jakby połykała łzy i wyrazy. Spytała, kiedy przyjechał.
Adryan opowiedział swe spotkanie i bytność w Zieleniewszczyznie.
— Jakżeś znalazł tę biedną Lizę i tego szczęśliwego Teodora? — zapytała z uśmiechem przymuszonym Wanda.
— Tak jak ciocia powiada: ją swoją wielkością zakłopotaną, jego przejętego szczęściem zarazem i najprzejednanego z Maciorkiewiczami, których tam właśnie zastałem. Liza kaszle i skarży się, że chora.
— Nie wiem, możeby chciała jechać zagranicę — szepnęła ciotka — a pan Teodor jako dobry mąż, pośpieszy spełnić to życzenie.
O panu Krzysztofie dotąd mowy nie było. Sama wreszcie pani rumieniąc się nieco wspomniała go.
— Dobry, zacny mój przyjaciel postarzał — rzekła wzdychając — nic go już z tej pustelni, do której przyrósł jak żółw do swej skorupy, wyciągnąć nie potrafi. Żyje w świecie umarłych, maluje herby. Spisuje kolligacye, a czasem nas odwiedza. Radabym go widzieć jak najczęściej, bo go doprawdy kocham.
Powiedziała to chłodno na pozór, i westchnęła.
— Zestarzał nad miarę prędko biedny pustelnik — dodała ciszej. — Całą jego pociechą Wacek, którego na szlachcica wedle swej myśli wychowuje.
— A państwo Pawłowstwo? — dorzucił Adryan aby utrzymać rozmowę.
— Szczęśliwi ludzie — mówiła ciotka — gdyby się ich z majątkiem próżność i państwo nie uczepiło. Sama pani poczęła chorować na to dla przypodobania się Krzysztofowi, ale teraz nabrała smaku i dom przestraja dla siebie.
Rozmowę przerwał wchodzący kasztelanic, który na próg z sobą wniósłszy nudę co go męczyła, ziewał witając gościa i żonę dosyć od niechcenia i co najprędzej padł na wygodny fotel spoczywać. Miał twarz i postawę zmęczonego wielce próżnowaniem człowieka. Adryan postrzegł łatwo, że pomiędzy małżeństwem nie było tej harmonii ludzi co się kochają, a której się dla szczęścia ciotki spodziewał. Wanda unikała wejrzeniem męża, on miał minę zakłopotaną winowajcy. Widocznie pomiędzy temi dwiema istotami przeszła już jakaś chmura, która cień na serca rzuciła. Mówiono o rzeczach obojętnych, a ile razy Adryan chciał coś napomknąć o osobach, co go obchodziły, zbywano go milczeniem wiele znaczącem.
Po obiedzie pan kasztelanic zdrzemnął się w krześle, Adryan na ganek wyszedł z ciotką, ale i tu choć byli sam na sam, nie przyszło do prostszego wynurzenia się. Wszystko, co tu widział i co się przed nim kryło, tak rozbudziło ciekawość przybysza, iż postanowił szukać gdzieś wiadomości i klucza do tej zagadki. Ale gdzie? u kogo? zbyt nizko sięgając do znajomych sobie domowników, mógł się narazić na usłyszenie złośliwych fałszów i tłómaczeń nierozsądnych. Na myśl mu przyszedł z kolei i rejent na dewocyi w miasteczku, nie bardzo chętny do zwierzeń i dom państwa Pawłowstwa.
Pozwoli mi ciotka — rzekł wkrótce — ażebym na godzinę jaką pojechał do Pobogowszczyzny?
Wanda zwróciła się żywo, z jakimś uśmiechem smutnym i spojrzeniem znaczącem i zadzwoniła natychmiast, aby kazać konie zaprządz dla Adryana.
— I owszem — odezwała się — pojedź tam, ale powracaj do nas, (poprawiła się), do mnie, będziemy jeszcze z sobą mieli wiele do pomówienia. Nie jestem skłonną do zwierzeń, lecz powoli mój drogi Adryanie, wiele rzeczy będę musiała ci wyspowiadać, a może i rady zasięgnąć.
Umilkła nagle spuszczając oczy. Spojrzała ku salonowi, w którym kasztelanic z cygarem w ustach odpoczywał i zdawała się chcieć dać do zrozumienia, że na teraz mówić więcej nie wypadało.
Coraz niespokojniejszy Adryan wyszedł, gdy mu znać dano o koniach i pojechał. Wcale niespodziane jakieś znajdował tu zmiany, których nawet odgadywać nie śmiał.
Do dworu w Pobogowszczyznie wiodła ulica z klonów i lip, w części wyłamana, lecz jeszcze dosyć cienista. Zbliżał się nią do starego domu, gdy postrzegł dwie białe między drzewami sukienki. — Widocznie były to osoby, które wyszły między cieniste stare lipy przed chwilą, bo nawet kapeluszów z sobą nie miały. Jedna z nich, mniejszego wzrostu białą chusteczką zawiązała sobie twarzyczkę rumianą. Adryan poznał w niej zdala, znacznie wyrosłą i na panienkę już wyglądającą Magdzię. Towarzyszki jej, bardzo skromnie ubranej i z jakąś śmiałością ruchów postępującej obok dziewczęcia, z gałęzią zieloną w ręku, nie mógł zrazu przypomnieć. Było to piękne dziewczę, dumnie i raźnie patrzące w świat, z twarzą nie tak uderzającą czystością nieposzlakowaną rysów, jak bardziej wyrazem pojętności i męztwa. Dopiero po chwili wpatrzenia się, poznał w tej panience dawną Dosię.
Natychmiast kazał konie zatrzymać i wyskoczył z powozu, Magdzia ucieszona krzyknęła z radości klaskając w ręce i ruszyła się podbiedz ku niemu, ale powaga wyrostka, do której uczuła się nagle obowiązaną, wstrzymała ją. Dosia zarumieniła się i na ustach jej poważnych zarysował się uśmiech mimowolny.
— A! to pan! zaraz poznałam go! — zawołała Magdzia.
— Ja także panią, jeślim nie poznał, tom się prędko domyślił — rzekł Adryan witając obie — tylko pannę Wilczkównę, której się tu widzieć nie spodziewałem, która...
— Mów pan otwarcie — przerwała Dosia — którą sobie inaczej wyobrażałeś... nie mogłeś poznać.
— Przepraszam panią, poznałbym ją wszędzie i zawsze.
— Nie miałabym mu za złe gdyby było inaczej, widziałeś mnie pan ostatni raz, podobno boso i w wieśniaczym fartuszku. — Uśmiechnęła się. — Nieprawdaż, że tak mi było lepiej, a teraz podobną jestem do wszystkich.
Patrzała śmiało w oczy Andryanowi mówiąc te słowa, potem wzrok powoli przeniosła na zarumienioną Magdzię.
— Ale chodźmy do dworu, państwo Pawłowstwo niezmiernie panu będą radzi. Ileż to tu razy o nim wspominano? Jak można było tak gdzieś tam daleko się schować i ani dać znaku życia?
— Tak się to złożyło — mówił Adryan bacznie przypatrując się Dosi, która pomimo stroju i zmienionych nieco, uszlachetnionych może ruchów, najmniej podobno z charakteru swojego straciła. Coś na wpół dzikiego, śmiałego, pozostało w niej i teraz. Piękność jej nie straciła nic, ale nie zyskała także, można było powiedzieć, że zmężniała i dojrzała tylko. Czując, że Adryan się w nią wpatruje ciekawie, panna Wilczkówna usiłowała uwagę jego zwrócić na Magdzię, która rada była szczebiotać. — Zbliżano się ku dworowi.
— Widzi pan, poczęło dziewczę, jak się tu wiele zmieniło w Pobogowszczyznie. Nie prawda, że i dom ładniej wygląda, ogród i sztachety, a wewnątrz, zobaczysz pan, jak mama to umiała pięknie urządzić. Nawet stryj Krzysztof pochwalił. A! jak tatko z pana będzie rad i mama i Wacek. Wacek wyrósł okrutnie, aż nadto, taki ogromny się zrobił.
Słuchając tego szczebiotania, przerywanego to uśmiechem, to słowem Dosi, Adryan ciągle się jej przypatrywał. Smutniejszą była, niż niegdyś, poważniejszą, ale tą samą Dosią, której rozumem, wejrzeniem i mową otwartą cieszył się niegdyś Wilczek stary.
W ganku znaleźli pana Pawła, panny pobiegły dać znać gospodyni o gościa przybyciu. W istocie dwór wspanialszy był, wyrestaurowany z pańska, ale, niestety, bez wielkiego smaku. Ganek oszklony pełen kwiatów prowadził do środka. Tu sprzęt cały sprowadzony ze stolicy, przepyszny, wytworny, miał tę wadę, że był taki, jak wszędzie, zwierciadła ogromne, dywany przepyszne, wszystko nowe i jak z igły zwiastowało dorobkiewiczów, którym pilno było pochwalić się z mieniem i smakiem. Paweł po staremu ubrany był z wielką prostotą, ale pani wyszła strojna, z wielkiem staraniem. Nie wpływało to jednak na jej serdeczne, przyjacielskie, szczere gościa przyjęcie, wybiegła naprzeciw Adryana ucieszona, śmiejąca się, szczęśliwa. Wacek gdzieś był na botanicznej wycieczce.
Po wybuchu pierwszej radości, kilka słów zamieniwszy z panem Pawłem, Adryan wybrał się z nim sam na sam do ogrodu, panie domyśliły się, że potrzebowano rozmówić się poufale, na osobności.
— Kochany panie Pawle — począł Adryan — jestem już drugi dzień w okolicy, widziałem Teodora, ciotkę, spotykam na każdym kroku jakąś nową zagadkę, bądź pan łaskaw objaśnij mnie, naucz, wytłómacz, co się tu u was porobiło.
— O czemże chcesz wiedzieć? — spytał Paweł.
— O wszystkiem i wszystkich, czego się sam domyśleć nie potrafię. Zdumieniem dla mnie jest zamążpójście ciotki.
— I było ono niem dla całego sąsiedztwa; ale mógłże kto, najlepiej życzący hrabinie, mięszać się do tego, przestrzegać, odradzać? Najwięcej winien Krzysztof, bo może najwięcej mógł, a sam źle zrozumianą delikatnością się usuwał. To zamążpójście tajemnicze, niezrozumiałe, lękam się, czy uczciwemi środkami dokonane, było sprawą panny Kornelii. — W tem, powtarzam ci, jest coś niepojętego. Nie można się dziwić, że znużona, na rzeczy obojętna dozwoliła kasztelanicowi bywać w swym domu, ale że się zdecydowała wyjść za niego!? Tylko panna Kornelia, która tę sprawę prowadziła cichaczem, wysyłała posłańców, pisywała tysiące listów, przywabiała swego protegowanego, znajdowała preteksty do zatrzymywania go w Zamostowie, może wiedzieć, jak zmuszono hrabinę do oddania ręki kasztelanicowi, ale że ją zmuszono, to pewna.
— Jakto zmuszono? — krzyknął Adryan porywając się — możeż to być?
— Nie mówmy o tem — kończył Paweł — ale powiadam panu, zmuszono ją i to może w sposób, nie bardzo szlachetny i uczciwy. Dziś o tem nie ma już co mówić, gdy rzecz skończona.
Adryan ręce załamał.
— Na tem nie koniec — mówił Paweł. — Hrabina przywiązała się mocno do Wilczkównej, groziło to pannie Kornelii osłabieniem jej wpływu w domu i może wykryciem roli, jaką tam grała. Potrzeba więc było Dosię oddalić koniecznie. Zacna kuzynka wzięła się do tego w sposób nader zręczny. Poczęła kasztelanicowi nastręczać sposobność spotykania się z niewinną i niczego złego nie domyślającą się dziewczyną, która gdyby nie jej męztwo i zacność charakteru, łacno być mogła zgubioną. Kasztelanic, jako płochy i nawykły do pokątnych romansów zawiązał skwapliwie stosunki blizkie z Wilczkówną, która w nich tylko życzliwość i przyjaźń widziała. Z drugiej strony panna Kornelia nieomieszkała drogą kuzynkę zwolna przygotowywać i przestrzegać o zdradzie. Cała ta intryga poprowadzoną była tak zręcznie, iż najszczęśliwiej się udała. Kasztelanic głowę stracił zupełnie, panna Kornelia władała nim, mówiła mu gdzie ma iść, co ma robić, udawała litującą się pośredniczkę, a Dosię starała się jak najmocniej skompromitować. Przychodziło jej to łatwo, bo dziewczę było ślepe zupełnie, nie znało świata, gardziło formami, a nieopatrzność posuwało do najwyższego stopnia. Ułożywszy tak raz schadzkę w oranżeryi, że kasztelanic zastał tam Dosię samą, nakłoniwszy go aby z nią mówił otwarcie, panna Kornelia naprowadziła Wandę na tę chwilę, gdy mąż jej klęczał przed Wilczkówną, a ona jak osłupiała stała niemogąc zrozumieć, co to znaczyć miało. Zdaleka scena ta mogła się wydać daleko straszniejszą, niż była w istocie. Hrabina oczy sobie zakrywszy uciekła. Co zaszło pomiędzy nią a mężem, niewiadomo, ale odtąd pozostali z sobą grzecznie, chłodno i jak obcy. Wilczkówna zaś tegoż dnia pieszo wyszła z Zamostowa do swej zagrody, zkąd myśmy ją wzięli do siebie. Przed Krzysztofem musieliśmy to wcale inaczej wytłómaczyć, gdyż ani krzywdy swej wychowanki, ani zdrady swojego ideału nie przebaczyłby kasztelanicowi. Krzysztof nie wie o niczem, prócz, że Dosia nam do Magdzi była przydatną i żeśmy ją wzięli. Tryumf panny Kornelii zdawał się zapewniony, panowanie jej w domu ugruntowane, gdy jakaś rewokacya domowa, nieznanej nam natury, odkryła część intrygi przed oczyma hrabinej, która jej dom swój kazała natychmiast opuścić. Zdaje mi się, że się u kasztelanowej znajdować musi. Ciotka wasza niechce pokazać przed światem pomyłki, jaką popełniła, czy też intrygi nikczemnej, której się stała ofiarą, żyje więc z kasztelanicem, ale to życie męczennicy, co z uśmiechem znosi boleści.
Adryan łamiąc ręce przechadzał się po ścieżce.
— Jakto? — zawołał — i na to wszystko nie byłoby ratunku i tego nikczemnego pozbyć się nie można?
— Jak? skandalem? rozgłosem? wstydem? upokorzeniem? — spytał Paweł. — Nie wiem jak się prowadzi, to tylko mnie doszło, że grywa jak dawniej, że długi zaciąga, że dawne towarzystwo znowu do Zamostowa zaprasza, i że korzystając z położenia żony nie chcącej się ani odezwać, ani bronić, żyje w sposób najnieprzyzwoitszy dla człowieka będącego głową poważnego domu. Słaba matka płacze nad tem o czem się dowiaduje, ale panna Kornelia pilno się stara najgorsze ukryć przed nią, a resztę jako potwarz zazdrosnych tłómaczyć. Wszystko to, co wam mówię — dołożył Paweł — nie jest może rozgłośnem bardzo, przecież gwarzą o tem ludzie półgębkiem i z każdym dniem staje się to jawniejszem.
— Pan Krzysztof nic nie wie? — dodał Adryan — a bywa tam?
— Bywa, ale przed nim Wanda grywa komedyę, gra ją kasztelanic, a stary dobrowolnie jest ślepym i chce widzieć szczęście, więc je sobie sam maluje. Gdyby się prawdy domyślił! znasz go, jest niepohamowanie gwałtownym, nie kocha, ale czci i ubóstwia Wandę, mógłby się dopuścić... czegoś, coby sprawę pogorszyło, a stało się wielkich nieszczęść powodem.
Wszystko czego się nagle dowiedział Brzoski tak go przejęło, że w pierwszej chwili chodził jak oszalały, rzucał się i zamyślał tylko, co ma począć, bo nie umiał pojąć, by na nieczynność, w obec takiego stanu, miał być skazanym.
— Kochany panie Pawle — rzekł po milczeniu długiem — jest-żeś pan pewnym tych faktów? nie są przesadzone dowolnie, dopełnione?
— Płyną z najlepszego, czystego źródła, ta biedna, a wielce zacna Wilczkówną, o mało nie padła ofiarą intrygi — mówił Paweł — patrzyliśmy na to, byliśmy poniekąd świadkami. Ja kasztelanica znam dawno, znają go wszyscy. Wanda uchybiła lekkomyślnie wpuszczając go do swojego domu, ale nigdyby za niego nie poszła, gdyby nie zręczne manewra panny Kornelii, która ją potrafiła skompromitować, zmusić niemal do małżeństwa.
Zburzony cały, tak, że na twarzy jego malowały się wszystkie uczucia, jakie w nim opowiadanie wzbudziło, przeszedł Adryan do salonu. Poznała po nim pani Pawłowa to wzruszenie, które wesołością swą i obojętniejszą starała się uśmierzyć rozmową. Brzoski nie mógł nawet wpatrzyć się w Dosię, bo się lękał, aby wzrok jego nie dał się jej domyśleć, że wie te szkarady. Wilczkówna siedziała naprzeciw niego z Magdzią, spokojna, poważna, ciekawie niekiedy mierząc go oczyma. Wiedziała ona, że Adryan był pierwszym, co ją w ten świat chciał wprowadzić, i wdzięczną razem mu była i gniewną. Oboje nie przemówili już do siebie prawie i słowa.
— Byłem u ojca pani — rzekł tylko krótko Brzoski — i ucieszyłem się widząc go w dobrem zdrowiu.
— Biedny ojciec! — szepnęła Dosia — jemu tam tak pusto.
Wkrótce po podwieczorku, Brzoski śpieszył wyjechać napowrót do Zamostowa, pilno mu było widzieć się z ciotką po odkryciu tych tajemnic, i oszczędzić jej przykrych wyznań, jeśliby je czynić chciała. W drodze napadła go burza z ulewą, tak, że i spóźnić się musiał z powrotem i dojechawszy przebierać jeszcze, nim poszedł do salonu. Wieczór już był późny. W pokojach kasztelanica rzęsiste światło i wrzawa oznajmiły mu dosyć liczne i hałaśliwe towarzystwo. Wstępować tam nie miał najmniejszej ochoty, poszedł wprost do ciotki. Zastał ją oczekującą na siebie, ubraną jeszcze i przebiegającą salon wielkiemi krokami. Wyszła naprzeciw niego uśmiechnięta.
— Walerek ma u siebie jakichś nieznośnych gości, są to starzy znajomi, których się pozbyć nie może. Jeśli, o czem nie wątpię, towarzystwo to bawić cię nie będzie, możesz zostać ze mną. Oni sobie zapewne wkrótce pojadą.
Spojrzała mu w oczy Wanda, skłonił się i nic nie odpowiedział, chciała może wybadać, czy wie już o czem, i co mu u państwa Pawłowstwa powiedziano.
— Widziałeś dawną swą znajomą — dodała — i jakżeś ją znalazł?
— Z daleka tylko i na krótko ją postrzegłem — odparł Adryan — ale, jeśli mam szczerym być, wyznam, że nic w mych oczach nie straciła.
— Wątpię, żeby zyskała — odezwała się ciotka z uśmiechem — dziewczę zachowało dawną swą dziką nieco śmiałość, która w salonie może się różnie tłómaczyć. Ludzie nie nawykli do podobnego obchodzenia się, mogą ją brać za daleko gorszą, niż jest w istocie.
— Lecz możnaż o niej co złego powiedzieć? — zapytał Adryan.
— Złego! proszę cię... to złe, jakieby powiedzieć można, jest, jest, jeśli chcesz stosunkowem — mówiła Wanda powoli i cicho cedząc wyrazy — trochę zalotna, trochę płocha, trochę nieostrożna.
Zatrzymała się i spojrzała mu w oczy.
— Czy twoja miłość dla niej wróciła z tobą? — zapytała.
— Nie zmniejszyła się wcale — rzekł Adryan — a dzisiejsze, choć przelotne widzenie, rozbudziło ją mocniej.
— I miałbyś seryo na myśli...
— Starać się poznać ją bliżej — rzekł Adryan — potem, zobaczymy.
— Pozwól-że, bym z tobą szczerą była, bom ja na nią długo chłodniejszemi od twoich oczyma patrzała, mój Adryanie — mówiła Wanda — Dosia, Dosia jest czemś ekscentrycznem, istotą o której wyrzec sąd stanowczy trudno, ma przymioty i wady, lękam się, by te ostatnie zbyt się nie stały wybitne. Posłuchaj, bałamuciła mi Walerego, może najnaiwniej, ale nieco był stracił głowę, i to się stało przyczyną, żeśmy się rozstać musiały. Nie winię kasztelanica, mogło mu się młodsze odemnie dziewczę chwilowo podobać, ale ją, która mnie zdradzała!!
— Przepraszam ciocię — przerwał gwałtownie Adryan — ja winię pana kasztelanica, nie ją. On bardzo dobrze wiedział, co poczynał, ona mogła wcale nie rozumieć tego, że przyjaźń i opieka pozorna mogą pokrywać brudną namiętność kryjomą. Dziewczęciu niedoświadczonemu wybaczyć można nieopatrzność, doświadczonemu człowiekowi płochości takiej darować się nie godzi.
— Ale to nie było nic znowu tak seryo, z jego strony — poczęła Wanda — jam się może niepotrzebnie nastraszyła.
Rumieniec wystąpił na twarz Wandy, spojrzała na siostrzeńca i poznała po oburzeniu, że nie z jej ust po raz pierwszy dowiedzieć się musiał o wszystkiem.
— Co ci mówiono u Pawłowstwa? — wtrąciła nagle — bądź szczerym. Pan Paweł mógł ci prawić jakie niedorzeczne domysły.
Zaczęła się unosić.
— Ludzie są źli doprawdy, nawet kiedy kogoś kochają, tłómaczą sobie wszystko opacznie. Mogli ci pleść niestworzone rzeczy o mnie, o Kornelii, o moim mężu. To są plotki, to bajki, w tem nie ma słowa prawdy! Kornelia sama chciała wsunąć się do kasztelanowej, która ją mieć przy sobie pragnęła, mój mąż jest dobrym człowiekiem, który za grzechy młodości czasem pokutować tylko musi, jak dzisiaj. Stosunki trudniej jest zerwać, niż zawiązać. Proszę cię nie wierz plotkom, ja jestem szczęśliwa.
— Kochana ciociu — odezwał się całując jej rękę Adryan — plotkom mógłbym niewierzyć, ale oczom muszę. Szczęście wygląda inaczej, mówi, patrzy i promienieje, nie tak jak widzę. Ciotka szczęśliwą nie jest, a przywiązanego do niej serca oszukać pobożnie... nie można.
Wanda pochwyciła gwałtownie rękę siostrzeńca, obejrzała się.
— Na Boga — zawołała — milcz! proszę, nie mówmy o tem, są rzeczy spełnione, które się trzeba starać zapomnieć.
Obłąkanym wzrokiem powiódłszy po pokoju, dodała:
— Jeszcze raz, proszę cię, już dosyć o tem.
Ale Adryanowi narzucić milczenia nie mogła nawet powaga ciotki, zbyt był oburzonym.
— Dla obcych będę milczał — rzekł zniżając głos — lecz między mną a ciotką tajemnic być nie powinno. Nie ma tego złego, któreby się nie dało naprawić i usunąć.
— Dość dla zatrucia życia tych śladów, które ono zostawi po sobie — odezwała się Wanda. — Chcieć je usunąć byłoby to przyznać się do niego i do błędów co je sprowadziły. Nie lepiej-że znosić z rezygnacyą w milczeniu?
— Jestem przeciwnego zdania — począł Adryan — trzeba mieć męztwo zrzucenia z siebie okowów ciążących, gdy z nich dla nikogo nie ma korzyści, gdy ofiara ciężka, a daremna. Więc dla miłości spokoju, jakiegoś pozornego życia oddać resztę! A! na to ja nie pozwalam.
Wandzie łzy popłynęły z oczów, które prędko otarła.
— Są tacy losu skazańcy, jak ja, którzy fatalizm swojego przeznaczenia znieść powinni nie targając się przeciwko niemu. Na tych lat pozostałych kilka wartoż starań? Niech wszystko jak jest zostanie, mam dosyć męztwa, bym to zniosła.
Właśnie gdy tych wyrazów domawiała Wanda, z pokojów niezbyt oddalonych kasztelanica, dał się słyszeć okrzyk karciarzy. Snać, jakaś wielka przegrana, czy wygrana paść musiała, Wanda drgnęła, zamilkła. Adryan poruszył ramionami.
W chwilkę potem bocznemi drzwiami, w ubraniu porozpinanem, z cygarem w ustach, z włosami rozrzuconemi wszedł kasztelanic, spojrzał śmiejąc się kwaśno na Adryana i odciągnął na stronę Wandę.
Był tak rozgrzany grą i towarzyszącem jej przyjęciem gości, że nie bardzo zważał na to, iż Adryan mógł łatwo go słyszeć, mówił ochrypłym głosem:
— Trochę nieszczęśliwie dziś grałem, mała gierka przeszła w znaczniejszą.. nic znowu tak strasznego... brak mi tysiąca rubli... proszę cię...
Wyciągnął rękę, jakby po klucze.
— Nie mam ich — odpowiedziała Wanda.
— Ale, cóż znowu! jednego tysiąca.
— Nie mam ich — powtórzyła Wanda.
Kasztelanic rzucił się dosyć niegrzecznie okazując nieukontentowanie i trzasnąwszy drzwiami za sobą, powrócił do graczów.
Wanda zwolna zbliżyła się do siostrzeńca, który stał oburzony.
— To więc są sceny codzienne, na które ten człowiek ciocię wystawia — zawołał — i to znosić trzeba, a może coś gorszego, czemu przytomność moja zapobiegła?
— Wypadek zupełnie wyjątkowy — dodała Wanda — wierz mi.
Adryan chodził zżymając się po salonie, chętka go brała wejść do graczów i obejść się z niemi tak, aby im ochota odeszła drugi raz wrzawliwe sceny wyprawiać. Ciotka, może się domyślając co zamierzał, nagle powiedziała mu dobranoc, i zabrała się iść do swych pokojów.
— Twoje mieszkanie na górze — poczęła szybko — proszę cię nie chodź do nich, nie mięszaj się do niczego, zostaw mnie własną obronę, nie jestem tak słabą, jak sądzisz.
I zadzwoniła, powtarzając dobranoc, a wchodzącemu słudze poleciła odprowadzić Adryana. Musiał jej być posłusznym.
Wchodząc na górę pominął korytarz, na którym głosy z mieszkania kasztelanica wyraźnie się słyszeć dawały, szybkim krokiem przebiegł wschody i zdumiał się wielce, gdy stanąwszy w progu, zobaczył w pokoju swoim siedzącego u drzwi rejenta.
Stary rezydent, wstał serdecznie go witając w milczeniu, długo nie mogąc przemówić słowa.
— Przypadkiem dowiedziałem się o pańskiem przybyciu — odezwał się stłumionym głosem — dostałem się tu umyślnie, by kochanego pana zobaczyć.
— Jam się także do was wybierał — rzekł Adryan.
— Panie, co się tu dzieje! — zawołał po wyjściu służącego stary — co za los naszej pani zgotowano!
— Ale jakże do tego przyszło!
Rejent zakrył oczy.
— Nie pytaj pan, kobieta słabą była i zbyt ufała drugim, padła ofiarą. Zdało się jej, że musiała to uczynić ratując swą sławę, a panna Kornelia wie tylko...
Przerwał nagle.
— Nie, nie chcę mówić o tem i ust sobie, a wam uszu walać. Już nie o tem mówić co było, ale co jest, kochany panie. Na dole po nocach grają codzień. Niech pan spyta i zobaczy kto mieszka we dworku na wsi, kto w oficynie. Panny z miasta! Jedna się nazywa siostra pisarza, druga siostrzenica ekonoma. Cały dwór na to patrzy, w miasteczku weksle kasztelanica jak grad się sypią, a wziął od pani plenipotencyę. A wiesz pan jak się z nią obchodzi?
Adryan przemówić nie mógł.
— Cicho — szepnął po chwili namysłu — dosyć, tak pozostać nie może, naradzimy się co jest do zrobienia, a nieszczęśliwą oswobodzić moim obowiązkiem. Rozmówię się z tym panem i z ciotką, to moja sprawa, bądźcie spokojni. Dajcie mi czas tylko. Bez hałasu załatwić się musi wszystko. Tego rodzaju ludzi pozbywa się łatwo.
Rejent uścisnął rękę jego w milczeniu.

∗             ∗



Tego samego dnia, gdy się to działo w Zamostowie, Wilczek pod wieczór przyszedł na zamek do pana Krzysztofa. Przed starym leśniczym wiele rzeczy ukrywano, o wielu nie miał się zręczności dowiedzieć. Rzadko wychodził ze swego lasu i z obcymi mówił ludźmi. W tych dniach właśnie zapotrzebował sprawunku i powlókł się do miasteczka, za jednym razem postanowiwszy odwiedzić grób żony i zdawna sobie przyjaznego księdza proboszcza. Stary ksiądz był oryginałem w swoim rodzaju, późno już bardzo z kapitana od ułanów zostawszy duchownym, zachował żołnierskiego coś w mowie, obyczaju i obejściu. Nikt nad niego dobitniej do ludu, serdeczniej przemówić nie mógł, ale gdy się nieco uniósł, a to mu się też trafiało, wyrwało mu się z ust i — Do kroć sto tysięcy! — bardzo łatwo, choć później żałował porywczości swojej i pokutę sobie za to zadawał. Znano księdza Powalskiego z jego dobroczynności nieograniczonej i z gwałtownego charakteru i z namiętnej niemal pobożności, bo przy mszy świętej nieraz uniesiony uczuciem, zanosił się od płaczu.
Bali go się też ludzie, bo prawdę wypowiadał, dla nikogo jej w żadne nie upowijając pieluszki.
Wilczka kochał ksiądz Powalski, bo się w nim stara namiętność do lasu i łowów odzywała, myśliwstwem się zajmować nie śmiał i nie mógł, ani na toby mu czasu starczyło, rad więc był choć pogawędzić o łowach.
— Mój ty stary przyjacielu — wołał widząc go — powiedz-że ty mnie, co tam twoi wilcy robią, a masz dużo sarn i kozłów w ostępach, bo u mnie kozłów w parafii podostatkiem. Słowem Bożem do nich strzelam, ale często pudłuję.
I śmiał się ksiądz Powalski.
Tego dnia Wilczek go zastał chmurnym, gniewnym i niemal nieprzytomnym z żalu i bólu. Długo milczał o przyczynie, wreszcie mu się wyrwało. Na sercu miał pożycie kasztelanica z żoną i los Wandy.
Wilczek mało co o tem wiedział, bo córka już ten dom opuściła dawno, i z Zamostowem nie miał stosunków, zachował tylko poszanowanie i wdzięczność dla tej, która się jej wychowaniem z macierzyńską zajmowała troskliwością. Księdza Powalskiego, który co miał na sercu łatwo wyspowiadał, nie bardzo było trzeba naglić do mówienia.
— A to, mospanie, trutnia nam tu do parafii licho wniosło w uczciwy i pobożny dom, zgorszenie i zbytek! Najlepszą w świecie kobietę wplątali w najniegodziwsze stadło z człowiekiem niepoprawnym. Taż to Sodoma i Gomora w tym domu, a ta nieszczęśliwa łzy i jak może brud osłania.
Począł się Wilczek rozpytywać. Księdzu donoszono ze stron różnych, wiedział co się działo w Zamostowie i z żalu nad losem kobiety, która lepszego była warta, niepomiernym gniewem się unosił na kasztelanica. Przez cały czas pobytu leśniczego o tem tylko była mowa, nie dziw więc, że stary wyjechawszy z miasteczka głowę miał nieszczęściem nabitą i serce przejęte, tak, że na zamek do pana Krzysztofa poszedłszy, języka za zębami utrzymać nie mógł. Przyczyny też do tego nie widział, aby przed panem Krzysztofem cokolwiek bądź taić. Nie spodziewał się wcale, aby to na nim tak wielkie uczynić miało wrażenie.
Na pierwsze słówko pustelnik się zerwał jak postrzelony i przypadł do Wilczka wołając: Gadaj! co? zkąd? może-li to być, a ja nic nie wiem!
W istocie Krzysztof dzięki umiejętnemu udawaniu Wandy, wcale się niczego nie domyślał, sądził ją szczęśliwą, wiadomość ta przeraziła go, wierzyć jej nie chciał. Wilczek musiał mu powtarzać niemal dosłownie, co od proboszcza Powalskiego słyszał.
Staremu dopiero teraz na wiele rzeczy niezrozumiałych wprzód otwierały się oczy. Kazał mówić leśniczemu i słuchał pohamowawszy się, usta zaciął i ze wzrokiem w ziemię wbitym, długo badał tego posła niedoli.
Powtarzać mu musiał po razy kilka jedno. Krzysztof potrzebował potwierdzenia wiadomości, która nań jak grom spadała. Widać było, iż wcale obojętnym świadkiem tej sprawy być nie myślał. Zatrzymawszy Wilczka dosyć długo, odprawił go wreszcie, a sam wybiegł na ruinę baszty, gdzie zwykł był siadać, gdy z myślami swemi walczył i potrzebował sam być z sobą. Z tych dumań wyrwało go dopiero przybycie Adryana, któremu wskazano gdzie go miał szukać.
Na widok wchodzącego do baszty młodego przyjaciela, porwał się pan Krzysztof, obie ku niemu wyciągając ręce.
— A to mi cię tu Opatrzność zesłała! — zawołał ściskając go.
I zaraz porywczo dodał:
— Byłeś w Zamostowie?
Bystro spojrzał mu w oczy.
— Jadę ztamtąd!
— Dawnoś przybył do ciotki?
— Parę dni, jak w okolicy jestem.
Zawahawszy się nieco, czy ma przed nim mówić prawdę całą, Krzysztof oczyma go jeszcze badał, ale wzruszenia własnego długo utaić nie mógł. Wskazał na ławie kamiennej obok siebie miejsce gościowi.
— Wiesz, czy nie, co się tu święci! Ja głupi, stary, ślepy, dopiero w tej chwili z boku się dowiaduję o tem, o czem dawno powinienem był wiedzieć, com przeczuć był powinien! Jam ją miał za szczęśliwą, jam się, gwałt sobie zadając, cieszył jej szczęściem, a ta kobieta cierpi, ten nicpoń wdarł się tu na to, niewiedzieć jakiemi środkami, aby jej życie zatruć! Mów, prawda-li to! możeż to być? Wiesz? nie wiesz? to może ludzkie plotki?
Adryan zrazu zmilczał, ale nie przeczył.
— Jesteś pan i byłeś prawdziwym przyjacielem — począł.
— Przyjacielem! — wykrzyknął w uniesieniu pustelnik — przyjacielem, jam się w niej kochał do szaleństwa, ja ją wielbię i czczę... jam dla niej życie dać gotów...
— To co panu opowiadał Wilczek, co ludzie mówią już wszyscy, bo to dla nikogo tajemnicą nie jest, prawda niestety! kasztelanic pozostał takim jakim był rozpustnikiem lekkomyślnym. W domu szulernia, na folwarku metresy najpodlejszego rodzaju, we dworze zgorszenie i rozpusta. Ciotka łzy połykać musi. Byłem niemal świadkiem scen o których mówić nie chcę.
Krzysztof porwał się jakby biedz natychmiast zamierzał.
— Ja... ja tego łotra nauczę! — krzyknął z namiętnością niepohamowaną — ha! myśli że jest bezbronną, że nikt się nie ujmie za nią. Ja mojego życia za nic nie mam i zginę lub go ze świata zgładzę.
Chodził jak nieprzytomny po małej baszcie, potykając się o kamienie i niemal bijąc o ściany.
Adryan się uląkł.
— Panie Krzysztofie — rzekł za rękę go chwytając — jeżeli co poczynać mamy, do czego i ja z chęcią mu służę, należy namyśleć się dobrze, aby zgorszenia i rozgłosu nie powiększać; nie idzie o niego, ale o nią. Na Boga, spokojnie i rozważnie. Mamy dowód najlepszy iż ten człowiek którego miłość takiej kobiety poprawić i opamiętać nie mogła, jest niepoprawnym, trzeba go oddalić. Tak, nad tem się musimy namyśleć.
— Co tu się namyślać — przerwał pustelnik — co tu długo głowę łamać. — Szkodliwemu zwierzęciu kulą w łeb! kulą w łeb, i po wszystkiem... kulą w łeb! kulą w łeb! — powtórzył coraz głośniej parę razy.
— Jednakże to ani tak łatwo, ani godziwie, — przerwał Adryan.
— Co w tem niegodziwego? — wyzwę — począł Krzysztof — opoliczkuję łajdaka, i wyjść musi... zabiję go.
— A jeżeli on pana zastrzeli? — spytał Adryan.
— Byleby sam padł — zgoda i na to — mówił z gorączką niezmierną Krzysztof. — Zresztą padnę ja, waćpan go powinieneś ze świata sprzątnąć.
— Na Boga powoli, powoli z rozwagą — zawołał Adryan — kule nosi przeznaczenie nie zawsze po myśli naszej, trzeba co innego poradzić.
Nie rychło stary, który przed parą dniami oschłym się zdawał, dał się ukołysać i uspokoić. Nie mógł sobie swej ślepoty przebaczyć.
Poszli raczej wykrzykując i żale rozwodząc niżeli radząc do izby zamkowej. Krzysztof latał po niej nie mogąc się pohamować, ilekroć wspomniał na los Wandy. Z rozmowy dopiero dowiedział się o roli, jaką w tem odegrała panna Kornelia, i o całej sprawie Dosi. To go wścieklejszym czyniło, tak że gniew, który Adryan starał się uśmierzać, cały wszedł w niego; zaciął usta, namarszczył czoło i milczał, ale groźniejszym wydawał się jeszcze.
Jak gdyby już coś postanowił, ani rady nie słuchał ani pod koniec z Adryanem mówić o tem niechciał, powtarzał mu: — Wiem co uczynię. — Wyciągnąć z niego co postanowił nie było można. Uląkł się Adryan.
— Bądź waćpan spokojnym — rzekł — ja się z nim we cztery oczy tak rozprawię, że się go pozbędziemy.
Począł go ściskać i całować, zaklinać, prosić przybyły i nic nie wydobył z ust uparcie zamkniętych, powtarzał mu, — bądź waćpan spokojny.
Do późnej nocy trwało to naleganie z jednej, odpór z drugiej strony. Adryan obawiał się go rzucić i pozostał na zamku, kazawszy sobie posłać w salce na ziemi trochę siana i stary dywanik.
Pan Krzysztof chodził do rana po swojej sypialni, kilka razy padał na kolana i modlił się, to znowu wstawał, a nad ranem ze strzelbą na plecach ubrany jak do polowania zjawił się przed Adryanem. Ten niechcąc go puścić zerwał się by mu towarzyszyć.
Mowy już o niczem nie było.
— Dokąd masz jechać? — zapytał stary.
— A pan?
— Jabym chciał do Teodora się dostać — rzekł Krzysztof — mam do niego prośbę i widzieć się z nim muszę.
— Odwiozę pana do Zieleniewszczyzny.
Nie wznawiając wczorajszej rozmowy pojechali w istocie do państwa Teodorstwa. Przybyli tam tak rano, że piękna Liza, która teraz tryb życia na pański zmieniła, spała jeszcze, Teodor był w szlafroku. Zaledwie się przywitali, Krzysztof pod rękę wziął gospodarza i wyciągnął go do ogrodu. Adryan zostawszy w sypialnym pokoju, czekał godzinę, drugą, nareszcie służący przyszedł go na śniadanie prosić od pani, niespokojny więc musiał iść do niej.
Piękna Liza kaszląca była, strojna i melancholiczna. Nie zastał tu jeszcze ani jej męża, ani pana Krzysztofa, wysłano pilno ich szukać w ogrodzie, lecz jeszcze pół godziny czekali nim wreszcie nadeszli oba.
Teodor był blady i widocznie zaniepokojony. Krzysztof udawał wesołego, ale to była jakaś wesołość namiętna, nienaturalna, która zarówno piękną Lizę jak Adryana wylękła.
Teodor w ciągu śniadania dziwnie był zamyślony i milczący, rozmowa nie szła. Gdy nareszcie wstali od stołu, Adryan pośpieszył chwycić pana Krzysztofa, ażeby go wybadać.
— Cóżeście państwo postanowili?
— Jakto? co? nic! ale nic! radziłem się z Teodorem, on jest tego zdania co i ja, że mu jak psu wściekłemu, w łeb strzelić się godzi. A gdzie i jak, to los postanowi.
Więcej pomimo nalegań i zabiegów nie dowiedział się nic Adryan, a Krzysztof fantastycznie, jak był zwykł, nie pożegnawszy się z nikim, za strzelbę wziął wkrótce i pieszo poszedł, mówiąc, że do swoich lasów ciągnie.
Jakoż w istocie, szpiegując go nieco, dostrzegł Adryan, iż poszedł w stronę Zamostowa przeciwną, ku chacie Wilczka, to go uspokoiło, Teodor zatrzymał go na obiad koniecznie. Od niego nie można się było też nic dowiedzieć oprócz tego, że Krzysztof był rozżalony i wzburzony i że się katastrofy można było spodziewać, jeśliby się nie opamiętał.
Nalegając Adryan mógł tylko zmiarkować, iż pan Teodor związał się jakiemś słowem i mówić nie chciał. Skłopotany był mocno, zafrasowany, nie rad z tych odwiedzin i z Krzysztofa.
— Stary dziwak! — odezwał się w końcu — mógł się sam ożenić, ściągał, zwłóczył, brakło mu determinacyi, a teraz za późno mu żale przychodzą. Niechby był miał tak silną wolę, jak ja — dodał — a byłby szczęśliwym i wszystkie te historye miejsca by u nas nie miały.
Adryan powrócił wieczorem do Zamostowa. Tu cisza panowała, powiedziano mu, że kasztelanic tego dnia się nie pokazywał, i że odsypiał za noc spędzoną przy kartach. Wanda blada, ale spokojna, siedziała z książką u siebie. Po oczach znać było, że płakała, lecz rozmowę zwróciła na rzeczy obojętne, poczęła pytać o pana Krzysztofa, trochę wyśmiewać jego dziwactwa, a bardzo chwalić serce. Udawanie wesołości wprawiło ją w humor dziwny, który wiele kosztować musiał. Późno już dosyć, gdy w istocie rozchodzić się była pora, zjawił się kasztelanic, w domowym stroju, trochę kwaśny, niby gościa przepraszając za to, że o nim trochę zapomniał. Parę razy próbował się zbliżyć do żony, lecz ta bardzo grzecznie uchyliła się od niego pod jakimś pozorem. Wyszli potem oba razem. Kasztelanic na cygaro zapraszał do siebie, Adryan odmówił uskarżając się na ból głowy. Rozeszli się na zimno.
Pobyt w Zamostowie był nadzwyczaj przykry, lecz zdawało się Adryanowi, iż powinien był czas jakiś pozostać, a ciotka mocno o to nalegała, by unikając zbliżania się do kasztelanica, spędzał część dnia w sąsiedztwie. Trzeciego czy czwartego wieczora powróciwszy od państwa Pawłowstwa, dokąd go dzika Dosia ciągnęła, ku której próżno się dotąd usiłował przybliżyć, Adryan znalazł w ręku ciotki bilecik Teodora, zapraszający go nazajutrz na polowanie.
Kasztelanic, który nadszedł, oświadczył, że zaproszenie podobne odebrał także i że pojedzie wprost do wskazanej kniei. Ofiarował powóz swój myśliwski Adryanowi, lecz ten, zawsze unikając jego towarzystwa, powiedział, że konno jechać woli.
Poranek był jakiś mglisty i parny, gdy kasztelanic z jednej strony, Adryan z drugiej na prost przez łąki udali się do wskazanego ostępu. Opatrzone było i osaczone gniazdo młodych wilków, które zabrać się spodziewano. Na skraju lasu strzelcy i pan Teodor sam oczekiwali zaproszonych. Wilczek ze swą torbą borsuczą i starą strzelbą, do której był nawykły, rozgospodarowywał się, oznaczając stanowiska. Adryan zasłyszawszy o Krzysztofie, iż miał tam być także, coprędzej dopadł Wilczka, prosząc i zaklinając, aby nieopodal od niego mógł stanąć. Leśniczy zgodził się na to, choć pomrukując. Obława zewsząd otaczała ostęp, nad małą dróżyną u skraju lasu i zarośli poustawiano myśliwych. Cisza panowała w kniei, uroczysta, tajemnicza.
Adryan, którego jakiś niepokój opanował i jakby poczucie, nie wiele stojąc o pilnowanie i zwierza, naglądał ciekawie na stanowiska sąsiednie. — Pana Krzysztofa podszedłszy ukradkiem, zobaczył pod sosną zajętego pilnie nabijaniem aż w dwóch dubeltówkach, z których jedna stała o sosnę oparta. Chociaż nie było bardzo bezpiecznem schodzić z wyznaczonego stanowiska, Adryan nieopodal pozostał, nie spuszczając z oka starego. Na dany znak począł się hałas, wrzawa, napędzanie zwierza i strzały.
Kilka z nich padło w stronach różnych, na naszych strzelców jednak nic nie wyszło, oprócz pary zajęcy, które przepuszczono, bo je bić była nie pora. W chwili, gdy się ta wrzawa już uśmierzać poczynała, pan Krzysztof, który zdawał się wyczekiwać czegoś niecierpliwie, jedną dubeltówkę zostawiwszy przy sośnie, szybkim krokiem, drugą zarzuciwszy na ramię, skierował się ścieżyną w głąb’ lasu. Adryan zdala i ostrożnie, sam prawie niewiedząc dlaczego, pociągnął za nim.
O kilkoro stai spostrzegł kasztelanica, który wyczekawszy snać próżno na zwierza, postawił swą strzelbę i do cygara się ziewając zabierał. Pan Krzysztof wprost szedł na niego[1] Adryan kroku przyśpieszył i w niewielkiem oddaleniu ukrył się za sosną. Następująca scena odegrała się pod jego oczyma, tak, że z niej ruchu ni słowa nie stracił.
Krzysztof podszedł o kilka kroków do kasztelanica i zbladły stanął. Nie przywitał go zwykłym sposobem, ale spojrzawszy nań długo, rzekł:
— Korzystam ze sposobności, aby z panem pomówić, mam do waćpana interes.
— Służę — odparł kasztelanic.
— Sami jesteśmy, nikt nam nie przerwie, rozmówimy się więc otwarcie i stanowczo. Oto przyszedłem waćpanu oświadczyć, że cię mam za łajdaka!
Kasztelanic rzucił się i chwycił machinalnie za dubeltówkę, i pan Krzysztof swoją już trzymał w ręku.
— Zaczekaj waćpan — rzekł zimno — nie masz się czego śpieszyć, na strzelanie mamy czas, ujdzie to potem za przypadkowe postrzelenie, chcę, żebyś wiedział dlaczego cię tak nazwałem. Niepoczciwym sposobem dobiłeś się ręki kobiety, której wart nie byłeś, prowadzisz życie sromotne, hańbisz dom, czynisz ofiarę swą nieszczęśliwą. Ja tego ścierpieć nie mogę.
— Jakiem prawem... — wtrącił wybuchając kasztelanic.
— Prawem uczciwego człowieka, który nie cierpi łajdactwa, prawem przyjaźni i czci dla tej kobiety, prawem lub bez prawa, ale postanowiłem się z wami rozprawić. Staniemy o kroków dwadzieścia, mamy dubeltówki kulami nabite, jeden z nas zginie.
Kasztelanic, któremu strzelba drgała w ręku, pochwycił ją szybko, przyłożył do twarzy, i krzyknął:
— Precz, lub strzelę.
Krzysztof miał także w ręku gotową dubeltówkę, ale nie śpieszył.
Milczeli oba.
— Strzelam do jaskółek kulą — rzekł po chwili — o kroków dwadzieścia położę cię nieochybnie.
Widząc na co się zanosiło, Adryan wyskoczył z kryjówki i rzucił się ku kasztelanicowi, który przestraszony, słysząc chrzęst w krzakach głowę ku niemu pochylił.
Adryan wiedział, że Krzysztof nie strzeli pierwszy na bezbronnego, usiłował więc zapobiedz tylko, by kasztelanic tego nie uczynił. Na widok obcego, obaj przeciwnicy zmięszani stanęli.
— Panie Krzysztofie — zawołał Adryan — byłem mimowolnym świadkiem i słuchaczem, kładnę veto na podobne spotkanie.
— Zostałem napadnięty — rzekł głosem od gniewu zmienionym kasztelanic — rozbój w lesie... gwałt.
— Idź waćpan precz — krzyknął Krzysztof do Adryana — i nie mięszaj się w cudze sprawy, mówię waćpanu, na stronę. Znieważyłem tego jegomości mówiąc mu w oczy prawdę, której nawet tacy, jak on nie znoszą, musimy się więc rozprawić i to niezwłocznie.
— To nie może być! — zawołał Adryan — to nie byłby pojedynek, ale...
— Ale rozbój! rozbój! — począł kasztelanic, który sztrzelby niepuszczał z ręki.
— Waćpan mi jesteś świadkiem, ja się bronię, jestem w swojem prawie. Słowo jeszcze, a strzelę, jak Bóg miły.
Krzysztof milczał.
— Ja po to tu przyszedłem, abym z waszeci wziął rachunek krwawy; po twoją skórę idę i swojej nadstawić się nie zawaham.
— Złóżcie panowie tę broń niewłaściwą — począł Adryan — jeżeli ma być spotkanie, znajdziemy inną.
— Na wszelką gotów jestem, ale tu, zaraz, niezwłocznie — zakrzyknął Krzysztof — nie ścierpię odkładania. Pistolety są na mojej bryczce... u Wilczka.
— Ja waćpanów tu samych nie zostawię — przerwał Adryan.
— A ja tego trutnia z oczów nie chcę stracić, aby mi nie uszedł — zawołał Krzysztof — kroku nie ruszę ztąd.
Stali znowu chwilę, kasztelanicowi ręce dygotały, blady był, ale usiłował się uśmiechać, i mruczał ciągle:
— To rozbój! to rozbój na gładkiej drodze, jak Boga kocham, rozbój!
— Nie draźnij pan i milcz — przerwał Adryan — formy wprawdzie zachowane nie zostały, pan Krzysztof postąpił porywczo.
— Nie chcę skandalu — wrzucił Krzysztof — niech gadają o pojedynku, ktoś kogoś postrzelił, i dosyć.
— Ale za cóż? czego chce odemnie ten rozbójnik! — krzyknął kasztelanic.
— Powiem panu — rzekł Adryan kładnąc rękę na dubeltówce, którą ciągle się zmierzał — że gdyby nie wzgląd na ciotkę, jabym też pana mógł i powinien pozwać o rachunek. Cały świat wie jakim sposobem otrzymaliście tę rękę kobiety nieopatrznej i zdradzonej, cały świat patrzy na wasze postępowanie i jej nieszczęście.
— Więc już dwóch was na mnie! — zawołał usiłując się wyrwać z rąk Adryanowi kasztelanic — to pięknie i rycersko, to po szlachecku.
— A ty mnie, trutniu jakiś — zaryczał Krzysztof — szlachectwa i szlachetności będziesz uczył! ty! ty!
Kasztelanic zbladł i mówić nie mógł, wystąpienie Adryana przeraziło go.
— Czegóż chcecie ode mnie? czego chcecie? — począł bełkocząc.
Pan Krzysztof kurki dubeltówki pospuszczał powoli i począł się zbliżać.
— Czego ja chcę, to ci powiem — rzekł groźnie, ale chłodno — chcę, abyś mi tu przy świadku dał słowo, że póki życia noga twoja w Zamostowie nie postanie. Idź gdzie chcesz, rób co chcesz, ale od tej kobiety wara!! precz! Nie, słowa mało, dasz mi na piśmie, przysiężesz, i ruszaj, gdzie cię oczy poniosą.
Adryan w tej chwili strzelbę wychwycił z rąk kasztelanica i rzucił ją opodal w krzaki. Zdawało się, że napadnięty chciał uciec, rzucił się zrazu, ale wnet zatrzymał.
— Siłą, gwałtem, możecie na mnie wymódz co chcecie, to rozbój, ja zaniosę skargę — począł wołać.
Krzysztof patrzał na swoją dubeltówkę jakby go ochota brała, bez dalszych korowodów wziąć się do niej.
— Tak nikczemnemu człowiekowi możnaby bez zgryzoty sumienia w łeb wypalić — rzekł zwolna — szkoda, żem tego nie uczynił od razu. Daj słowo, i idź precz, a potem skarż. Skarżyć będziemy oba, a do sprawy pociągniemy świadków, nic już nie będzie do stracenia.
— Ale ta nieszczęśliwa kobieta — zawołał Adryan.
— Nieszczęśliwszą przez to nie będzie — dodał Krzysztof.
Kasztelanic stał jak wkuty, blady i widocznie wahając się co pocznie.
— Słowo niech da, i niech idzie gdzie chce — powtórzył Krzysztof. — Słowo niech da.
Uśmiech jakiś dziwny, ironiczny przekrzywił usta panu Waleremu.
— Przemocy uledz muszę — rzekł — i niewiele na tem stracę. Prędzej później poszedłbym i tak ztąd. Snać miłościwa pani sama nasadziła na mnie zbirów.
— Milczeć! — zawołał Krzysztof — idź waćpan i nie wracaj. Gdybyś sprobował się tu pokazać będziemy wiedzieli co z tobą uczynić mamy. Bądź waćpan zdrów.
Kasztelanic, jak gdyby gardził napastnikiem, ręce obie włożył w kieszenie, odwrócił głowę i nic nie mówiąc wolnym krokiem poszedł w zarośle. Adryan i Krzysztof, którzy go oczyma ścigali, zostali w miejscu.
Jeszcze z oczów nie stracili uchodzącego, gdy Adryan ręce załamawszy zawołał do Krzysztofa:
— Panie, czyż się godziło? czyż...
— Godziło się, basta! — odparł Krzysztof — wszystko skończone. Nie wróci, za to ręczę i hałasu robić nie będzie. Znam człowieka. Mówię ci, rzecz skończona, sza! Głowa go bolała i pojechał do domu, idźmy do Teodora.
Adryan słowa przemówić nie mógł, poszli milczący razem, nawołując się na stanowisko. Teodor, Wilczek i inni myśliwi cieszyli się właśnie zabitą wilczycą i zabranemi młodemi, gdy Krzysztof idący przodem zjawił się zupełnie ostygły i spokojny.
Kasztelanic się nam gdzieś zabłąkał — rzekł Teodor — nie widzieliście go?
— Owszem! — odparł pan Krzysztof — głowa go bolała, pojechał spocząć.
Adryan zmilczał, lecz z niespełna pół godziny, niespokojny leciał, konie pędząc, do Zamostowa. Obawiał się tam zastać kasztelanica. Tu go wszakże nie było.
Ciotce nie mówiąc ani słowa, czekał wieczora. Służba pana domu nie mogła pojąć, gdzie zabawił tak długo, lecz fantastyczne jego wycieczki zbyt były częste, aby się dziwować miano opóźnieniu. Koni, któremi pojechał, nie było także do północy. Adryan nie spał, na każdy ruch w podwórzu się zrywając. Dano mu znać, że bryczka kasztelanica i chłopak, który z nim jeździł, przybyli odwiózłszy go do matki. Listu żadnego nie było.
Tak zeszła noc i ranek następny, Wanda unikała zapytania o męża, Adryan o nim nie wspominał. Około południa przybył posłaniec z listem. Siedzieli w salonie, gdy go przyniesiono. Wanda spojrzała na kopertę, zarumieniła się i szepnęła:
— Ale cóż się stało?
I rozerwała pieczątkę. Oczyma przebiegła prędko papier, raz i drugi czytała go, jakby zrozumieć nie mogąc i wstała z nim od stołu niosąc z sobą do okna. Adryan drżący oczyma szedł za nią. Zdziwiona była i zamyślona. Zwolna oczy jej podniosły się na siostrzeńca.
— Ty mi to chyba wytłómaczysz — ozwała się poważnie list mu podając — czytaj.
Charakterem niewyraźnym, ręką widocznie drżącą, na wielkiej ćwiartce papieru, stały krzywo nakreślone z pośpiechem, słowa następujące:
„Widząc, że ani pani szczęścia małżeństwo zawarte nie przyniesie, ani mnie je zapewnić może, czuję się w obowiązku oświadczyć, że przeciwko rozwodowi naszemu nic nie mam i do życzenia jej w tym względzie zastosuję się chętnie. Nie sądzę też, by moja przytomność w Zamostowie miłą jej była i więcej do niego nie wrócę.“
Adryan przeczytawszy list dwukrotnie, podniósł oczy na ciotkę, w której twarzy widać było zdumienie i radość razem.
— Zdaje mi się — rzekł — iż kasztelanic trochę zapóźno uczynił to tylko, co był powinien.
— Ale cóż ludzie powiedzą! co świat! — zawołała ręce łamiąc i padając na krzesło Wanda.
Adryan ramionami ruszył.
— Ludzie i świat uradują się, jak ja.
— Ja nie dałam żadnego powodu — dodała Wanda — ja...
— Zapewne się to później wyjaśni — rzekł Adryan — ale tak, jak jest, cieszę się, że się to stało. Lepiej, szczęśliwiej być nie mogło.
Cały ten dzień zamyślona i niespokojna chodziła Wanda, lecz czuć i widać było, że oddychała swobodniej. W kilka godzin przybyli ludzie od kasztelanica dla zabrania wszystkiego, do czego sobie prawo rościł. Dozwolono zaufanemu kamerdynerowi pakować i brać co mu się podobało. Po dworze całym gruchnęła wieść, iż kasztelanic nie wróci, radość ztąd wybuchła wielka, a rozmaite mieszkanki dworków śpiesznie się wynosić zaczęły, obawiając prześladowania. Do późnej nocy trwało pakowanie i wyjazd służby kasztelanica.
Adryan surowo pilnował, ażeby rozjątrzony dwór stary nie pomścił się za zniewagi i nieprzyjemności, jakich od nowego doznawał. Nazajutrz wymógł na ciotce, aby ratując już nadwerężony majątek, natychmiast odwołała plenipotencyą. Na odgłos o wypadku weksle i wierzyciele płynąć zaczęli. Adryan pobiegł do pana Pawła prosić, ażeby uregulowanie interesów wziął na siebie.
Krzysztofa przez cały tydzień potem nie było, ani się dowiedzieć było można, gdzie się obracał. Wilczek powiadał, że był w lesie. W niedzielę następną, po obiedzie zjawił się, jak zwykle pieszo wszedłszy przez park, i zbliżył się z twarzą dosyć wesołą do ganku! na którym siedziała pani Wanda z siostrzeńcem i panem Pawłem.
— Nóżki całuję pani mojej! — zawołał zbliżając się — piękny dzień mamy! — Spojrzał na jej twarz bladą.
— A jak zdrowie?
Wanda badała go oczyma.
— No chwała Bogu — dodał — widzę, że wszystko dobrze. Jak się ma kochany pan Adryan. Pan zawsze do nas przybywasz przynosząc z sobą pokój i radość.
— Pan wiesz — poczęła nieśmiało gospodyni.
— Wszystko wiem, o niczem mówić nie chcę, coby nam chwilkę swobodną zatruć mogło — rzekł Krzysztof. — Jakże u pani w ogrodzie? co się z kwiatkami dzieje? To mnie najwięcej obchodzi?
— A na zamku? — spytała Wanda.
— Cicho, zielono, spokojnie, jak w grobie — rzekł pustelnik.
Tak obojętna zaczęła się rozmowa, którą pan Krzysztof wesołością rzadko mu przychodzącą, podsycał. Paweł zdumiony był tym humorem, który dotąd jeden Wacek wydobyć czasem umiał ze stryja.
Na Adryana spoglądał uśmiechając się i po chwili dał mu znak, aby z nim zszedł do ogrodu.
— Widzisz — szepnął — truteń się uląkł i czmychnął. Nie mamy się co chwalić z leśnej awantury, o której nikt nie wie, a której i on pewno nie rozgłosi. A cóż? Wanda myśli o rozwodzie?
— Nie mówi nic o nim.
— To on go zażąda pewnie, boć jeszcze jakąś biedną istotę uszczęśliwić musi — mówi Krzysztof. — Dzięki Bogu, Wanda będzie spokojną i pewnie już o zamążpójściu nie pomyśli, po dwukrotnej próbie. Zresztą, gdyby się na co zanosiło — dodał — ja będę na pilnej straży i niedopuszczę. A od czegóż ja tu jestem?
Adryan się uśmiechnął, a Krzysztof skrzywił.
— O! — zawołał — czuję, że masz złe myśli. No, nie lękaj się, mogę cię uspokoić, ja się nie posunę. Moja miłość i cześć jest tego rodzaju, że zuchwalstwem nie zgrzeszy. Będę patrzał i wielbił po cichu, i tego do szczęścia mi dosyć.
Westchnął pan Krzysztof.
— Miłość jesienna! — rzekł smutno — liście zielone, ale zapóźno na kwiaty!

∗             ∗



Powieść, jak wszystkie, na życiu osnuta, a życie nigdy się nie kończy, ogniwa jego, łańcuch na wieczność uwity, spajają się z sobą i ciągną z ciemności przeszłych do przyszłych ciemności. Najtrudniejsze zakończenie, ono zawsze chcąc być z prawdą życia zgodnem, musi być rozciętem pasmem, urwanem ogniwem, złamanem czemś i niedośpiewanem.
Słowa poety prorocze — „Niech słuchacz w swej duszy dośpiewa“ — tak dobrze stosują się do wielkich pieśni, jak do drobnych obrazków. Po za ramami ich, życie ciągnie się dalej, w nieskończoność...
Chcąc zakończyć powieść, chcielibyśmy odesłać czytelnika tam, gdzie ona dotąd się ciągnie z tego samego wątku, w bohaterach nie bohaterskich, lub krwi ich i uczuć potomkach.
Przerzucamy notatki nasze, i szczęściem natrafiamy na zżółkły papieru kawałek, na którym epilog mimowolnie zapisała ręka Adryana. List ten poufny do przyjaciela, zawiera niemal wszystko, co o osobach wchodzących do powieści, dopowiedziećbyśmy mogli, rozwlekłej może, ale pewno nie żywiej i nie lepiej od tego, który się z własnych przygód spowiadał...


Zamostów. Październik.

...Pytasz mnie, co się dzieje ze mną? Nie dałem znaku życia od czasu, jakeśmy się rozstali. Ciekawym jesteś losów moich i tych ludzi, do których odbiegłem od ciebie i od świata, czego mi twa przyjaźń darować nie może. Miej-że cierpliwość przeczytać list długi, bardzo długi, chociażby za to, żem ja go miał cierpliwość, jak spowiedź, „czarno na białem“, przy świecy, w chwili, gdym najmniej był do pisania usposobiony, ułożyć. Wierz mi, potrzeba było przyjaźni, poświęcenia niemal, aby ślęczeć nad papierem, męczyć się z piórem, walczyć z niedoschłym atramentem, gdy... nic do tego nie zmuszało, oprócz chęci prędszego zaspokojenia twej troskliwości o mnie.
Słuchaj więc „mych losów powieści“. Wiesz już, żem wyjeżdżając ztąd zostawił mający dorosnąć tu ideał najśmieszniejszy w świecie, dzieweczkę bosą, prościuchną, ładną, naiwną, którą wystawiłem, dla mojej fantazyi, na próbę wychowania, mogącego albo z niej stworzyć istotę nową i zachwycającą, lub nieszczęśliwego cudaka.
Mówiłem ci o Dosi Wilczkównie, znasz trochę ciocię moją, pana Krzysztofa, czcigodnego Teodora, który tak długo na późne ożenienie się zbierał, i wszystkich w okolicy aktorów dramatu, niezasługującego na to imię wspaniałe.
Z bijącem sercem i podbudzoną ciekawością zbliżałem się do Zamostowa. Na drodze, przeznaczenie, fatum rzuciło mi najprzód Teodora, żonatego po uszy, nieco zmienionego, ale równie miłego i przyjaznego, jak dawniej. Z nim musiałem najprzód wylądować w jego domu, gdzie trzpiotowatą Lizę znalazłem wielką panią, strojną, znudzoną, kaszlącą, ze spazmami i synkiem, który przyniósł z sobą na świat rysy niefortunnie gminne rodziny matki. Niemniej zdrowe chłopię wyjdzie na bardzo znakomitego szlachcica.
Oprócz zmiany w obojgu państwie Teodorostwie, znalazłem inne, niemniej zdumiewające, a nierównie tragiczniejszej natury. Ciotka moja, ta śliczna, smutna królowa, która stworzoną się zdawała, aby być szczęśliwą i szczęściem obdarzać, skutkiem intryg, w których czarne czeluście oka zapuszczać niechcę, wyszła za mąż za człowieka, godnego pierwszego jej małżonka, który ją uczynił nieszczęśliwą. — Dlaczego? jak się to stało? spytaj ironii losu, który sobie z ludzi żartuje.
Poczciwy i zacny pan Krzysztof, który ją kochał szalenie, którego ona kochała, zdziczał i zdziwaczał, nie śmiał sięgnąć po jej rękę, nie czując się jej godnym. Skutkiem tej intrygi, która się rozwiązała niepojętem małżeństwem, mój ideał musiał z tego domu uciekać, aby się schronić przed nikczemnemi napaściami młodego męża i podejrzeniami niesłusznemi ciotki mojej. Panna Kornelia, o której ci wspominałem, zjadliwa istota, potrzebująca knuć coś i spiskować, aby czcze zapełnić życie, wszystko to tak pięknie osnuła i wykonała. Ostatecznie jednak musiała sama ustąpić z placu.
Przybyłem po to, aby ciotkę znaleźć mężnie znoszącą swój los, tego niby wujaszka szulerującego po całych dniach i rozpustującego z miłymi przyjaciołmi, połykane łzy, ukrywaną niedolę.
Pan Krzysztof, Bogu ducha winien, nic nie widział, nie wiedział o niczem, nic się nie domyślał. Siedział w swej pustelni, czytał herbarze, malował szlacheckie godła, a gdy czasem zajrzał do Zamostowa, aby bóstwu cześć złożyć, z twarzy swej pani nie wyczytał łez, co po niej przebiegły. Jakby na mnie los czekał z rozwiązaniem. Przypadek uwiadomił pana Krzysztofa o postępowaniu kasztelanica, o życiu i pożyciu ciotki, o zgorszeniu, które oburzało wszystkich. Człowiek ten na pozór zimny i zastygły, odzyskał całą energię, a nawet dawną charakteru gwałtowność. Byłem świadkiem wybuchu i uląkłem się; gotów był życie stracić i odebrać życie, uczuł się prawowitym obrońcą tej, którą kochał. Starałem się i nieumiałem go pohamować.
Zdaje się, że chcąc znaleźć środek napadnięcia na kasztelanica, ułożył z Teodorem polowanie. Staliśmy na przesmyku. Szczęściem, znajdowałem się blizko niego i przeczuwając coś złego, poszedłem za nim, gdy się zbliżył do winowajcy. Sceny tej odmalować ci nie potrafię. O niewiele szło, by mu z dubeltówki w łeb nie strzelił. Miało się to skończyć na pojedynku, a byłoby może wprzódy zamknęło się zabójstwem, gdybym między nich nie wpadł. Na słowach ostrych tym razem walka się rozbiła, kasztelanic, przeciw któremu i ja wystąpić musiałem, uszedł z placu, widząc się zagrożonym, nie chwilowo, ale w przyszłości również, i wyjechał do matki, od której list przesłał do rozwodu upoważniający. Pan Krzysztof, który nie czuł się godnym ożenić, miał odwagę ocalić tę, którą kochał. Stawił życie i — milczał o tem, tak, że gdyby nie ludzka niedyskrecya (prawdę rzekłszy, moja własna), ciotka by o niczem nie wiedziała.
Grzechy kasztelanica drogo musieliśmy przypłacić a długi jego wynosiły daleko więcej niż najśmielsze przypuszczenia. Część majątku musiała pójść na nie, ale swobody nigdy się nie nabywa zbyt drogo. Niemal od pierwszego dnia ujrzałem na twarzy ciotki spokój i powracające życie. Oddychała lżej, nie ciężył na niej srom tego niedobranego towarzysza.
Wśród tego prologu od mych własnych przygód, ledwiem miał czas zdaleka widzieć Dosię Wilczkównę, ledwie przemówić do niej. Zdała mi się zmienioną powierzchownie, jakby postacią, którą kunsztmistrz zarysował naprzód, a teraz dokończył. To czegom się obawiał najmocniej, jakiej metamorfozy charakteru, jakiegoś rozrostu nienormalnego, czegoś coby jej odjęło wdzięk przyrodzony, i tę uroczą dzikość istoty wykołysanej lasów szumem, nie znalazłem szczęściem. Dosia została w salonie czem była w chacie ojcowskiej. Ale dzikszą może znalazłem ją, niż była. Słówka do niej szepnąć nie mogłem, marszczyła brew i mówiła głośno, na chwilę nie chciała zostać ze mną na stronie. Była-li to obawa, nieufność, czy wstręt, badać nie śmiałem.
Postanowiłem zostawić to czasowi. Taka była rada pana Krzysztofa, który, jak wszyscy starzy, im mniej miał czasu przed sobą, tem więcej się do niego odwoływał. Uważałeś też kiedy ten fenomen życia, że młodzi się śpieszą, a starzy zwłóczą, pierwszym pilno, chociaż wiele mają pola, drugim wszystko idzie za żywo, choć nawet jutro niepewne.
Wymogłem jednak na ciotce i uprosiłem pana Krzysztofa, aby Dosia do ciotki mojej wróciła. Nie przyszło to łatwo, musiała ona pojechać po nią i dopiero po długiej, łzawej, poufnej rozmowie, dziewczę opuściło dom państwa Pawłowstwa.
Miałem więc zręczność widywać ją codziennie. Miała się, jakby przestrzeżona, na niezmiernej ostrożności, odemnie uciekała prawie. Wziąwszy to za wstręt, którego zwyciężać nie chciałem, choć czułem dla niej wzrastającą, wyznaję to ze wstydem, namiętność razem i przywiązanie, wyspowiadałem się ciotce ze stanu mojego ducha i postanowiłem w końcu oddalić się niechcąc narzucać. Ciotka kazała mi czekać. Uległem chętnie. Pan Krzysztof, teraz gdy kasztelanica nie było, jakby opiekun i strażnik swej pani, zaczął też bywać coraz częściej. On także wiedział, że się w Dosi kochałem, ale po staremu, kazał mi mieć cierpliwość i nadzieję.
Dziewczę dziwnie się obchodziło ze mną, płochliwe było, wystraszone, śmiałe ze wszystkiemi, dla mnie trwożne.
Pomimo starań moich, rządkom mógł nawet dłuższą z nią poprowadzić rozmowę. Spotykałem jej oczy, ale wnet postrzegłszy wzrok mój, odwracała je odemnie, czasem poufniej zaczynała już zawiązywać się rozmowa, gdy nagle, jakby coś sobie przypomniawszy, milkła i uchodziła.
Wstręt, który obudza, czuje człowiek zawsze, nie zdawało mi się, ażeby ona miała go dla mnie, jakaś niezrozumiała obawa odpychała ją, coś niepokonanego stało między nami.
Wycierpiawszy kilka miesięcy, postanowiłem stanowczo i otwarcie pomówić z nią. Wyznaję, żem jak student szpiegował ją i szukał zręczności widzenia sam na sam. Doszedłem, że bardzo rano odbywała przechadzki po ogrodzie, odkryłem miejsca, które odwiedzała zwykle i gdzie siadywała. Jednego ranka, znalazłem się niespodzianie przed ławką, na której siedząc bukiet układała. W pierwszej chwili chwyciła za kwiaty przestraszona i chciała uciekać.
— Zatrzymaj się pani, błagam — zawołałem zbliżając się i modląc prawie — jeśli mi każesz odejść, pójdę, ale czyhałem i czyham na chwilę rozmowy, juściż mi się odmawiać nie godzi.
Spojrzała mi w oczy gniewnie prawie.
— Nie miej mi pani za złe, żem jej tu i o tej porze szukał — rzekłem — unikasz pani tak uporczywie, że innego nie znalazłem sposobu.
— Ale czegóż pan możesz chcieć odemnie? — spytała niespokojna.
— Powinnaś się pani była domyśleć, że chcę się do niej zbliżyć, bo mam dla niej uczucie żywej... nazwijmy to przyjaźni... Cóż w tem złego?
— Złem być może, iż ludzie gotowi są przyjaźń tłómaczyć fałszywie, a kobieta ostrożną być musi — odezwała się głosem jasnym. — Za przyjaźń panu jestem wdzięczną, odpłacałam ją wzajemną, niechciejże pan abym ją spokojem moim odpłacała.
— Dlaczego pani tak surową jesteś dla mnie?
— Dla pana? nie; jestem surową dla siebie. — Znasz pan położenie moje. Nie mam nic nad czyste imię ojca mojego i własne, które już raz narażone zostało. — (Drgnęła mówiąc to ciszej). — Pomiędzy panem a mną, jest różnica stanu i położenia, o której zapomnieć mnie nie wolno.
— Ja jej nie widzę — rzekłem.
— Być może, na chwilę, lecz ja ją czuję. Wychowanie, stan, stosunki, obowiązki mamy różne.
— Ta różnica jest czysto sztuczną — odezwałem się — a serca ludzi zbliżają.
— Na serca nic rachować nie można — rzekła smutnie.
— Zkąd-że to wnosisz pani?
— Patrzę na życie i czerpię z własnego doświadczenia.
Cała ta rozmowa, tak jak ją sobie przypominam, prowadzoną była wcale nie na sposób, w jaki Dosia Wilczkówna mówiła dawniej. W salonie bywała naturalną i naiwną, ze mną umyślnie może starała się mimowoli okazać pospolitą kobietą, jakie na posadzkach woskowanych spotykamy codziennie.
— A więc — rzekłem po kilku próbach i odprawie zawsze wymuszonej i chłodnej — a więc, wydałaś pani wyrok na mnie. Wyznam pani, żem tu pozostał dlatego jedynie, bom się spodziewał przełamać wstręt jej do mnie. Jeżeli to niemożliwe przebacz mi, pożegnajmy się bez urazy i gniewu, daj mi pani rękę i bądź zdrowa. Za parę godzin, jadę. Chciej wierzyć, że jej z duszy szczęścia życzę.
Nie wiem, czy głos mój zadrżał od wzruszenia, czy przezeń mówiła prawda, Dosia podniosła oczy w których były łzy, wyciągnęła mi ręce obie, uśmiech smutny przesunął się po jej wargach, stała się jakby odczarowaną i inną.
— Panie Adryanie, tak, bez gniewu, bez żalu, dobrymi przyjaciołmi się rozstać potrzeba. Tak! Nie miej mi za złe. Mnie nie o moje własne, ale o wasze szczęście chodzi! Któż zaręczy, że ta wasza przyjaźń, to nie fantazya, że później...
— Ręczą te dwa lata, po których tu przybyłem niezmieniwszy się przecie.
Zarumieniła się Dosia.
— Nie, nie, nie kuś mnie pan szczęściem, do któregom nie stworzona — rzekła żywo. — Później w życiu uczułbyś we mnie niższą od siebie istotę, dałbyś i mnie to uczuć może, ja sama mogłabym doznać tego uczucia. Nie! nie!
Odwróciła się, usiadła na ławce i zaczęła wiązać kwiaty.
— Jedź pan — rzekła głosem mężnym podając mi rozkwitłą różę — ten kwiat, to pożegnanie i pamiątka. Nie będę niczyją, ale twoją być nie mogę, nie, nigdy.
Zerwała się rzucając kwiaty i uciekła w głąb’ ogrodu. Powróciłem cały zburzony do domu. Do obiadu Dosia nie wyszła. Ciotka mi powiedziała, że chora na głowę, wieczorem jej nie było. Nazajutrz pojechałem się z Wilczkiem rozmówić. Nie taiłem się przed starym, otwarciem mu powiedział, że chcę się żenić z jego córką. Uradował się zrazu, ale wprędce posmutniał. Te same mi czynił zarzuty co ona, też same miał skrupuły, ale je łatwiej mogłem odeprzeć. Obiecał mi mówić z Dosią.
Mówił za mną pan Krzysztof, przemawiała ciotka, ale uparte dziewczę stało przy swojem. Jedynym skutkiem tych nalegań było, że z mniejszą obawą dozwoliła mi się zbliżać do siebie, i nie unikała odemnie. Poznaliśmy się lepiej. A! drogi przyjacielu, duma kobiety jest jednem z uczuć, które najtrudniej zwyciężyć. Dosia lękała się zawsze, aby kiedyś życie uczuć jej nie dało, żem się ja schylił ku niej, jak mówiła. Chociaż napróżno zaprzysięgałem jej, iż ją wyżej stawię nad siebie i wdziękiem i darami Bożemi, i sercem i umysłem. To, co my nabywamy powoli ciężką pracą, ona od natury miała w darze, i wieszczym zgadywała duchem. Miałem ją i mam za jednę z tych wyższych istot, którym się cześć należy, bo na nie Bóg zlał więcej swych promieni, niż na inne pospolite stworzenia. Dla mnie królowa żadna majestatyczniejszą by nie była. Chcesz końca mych przygód? Jednego dnia Dosia wyjechała do ojca i nie powróciła więcej.
Na ojcu wymogła słowo, że mnie nie powie, gdzie się znajduje, uciekła odemnie, niewdzięczna. Czy ją znajdę? czy się spotkamy? czy zwyciężę jej obawę, nie wiem, ale tego jestem pewnym, że nie mam najmniejszej ochoty do ożenienia, i że w sercu miłość dla niej zachowam na zawsze. Tak, jeśli „zawsze“ znajduje się w ludzkim słowniku.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka lub kropki.