Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   115   —



Zamostów. Październik.

...Pytasz mnie, co się dzieje ze mną? Nie dałem znaku życia od czasu, jakeśmy się rozstali. Ciekawym jesteś losów moich i tych ludzi, do których odbiegłem od ciebie i od świata, czego mi twa przyjaźń darować nie może. Miej-że cierpliwość przeczytać list długi, bardzo długi, chociażby za to, żem ja go miał cierpliwość, jak spowiedź, „czarno na białem“, przy świecy, w chwili, gdym najmniej był do pisania usposobiony, ułożyć. Wierz mi, potrzeba było przyjaźni, poświęcenia niemal, aby ślęczeć nad papierem, męczyć się z piórem, walczyć z niedoschłym atramentem, gdy... nic do tego nie zmuszało, oprócz chęci prędszego zaspokojenia twej troskliwości o mnie.
Słuchaj więc „mych losów powieści“. Wiesz już, żem wyjeżdżając ztąd zostawił mający dorosnąć tu ideał najśmieszniejszy w świecie, dzieweczkę bosą, prościuchną, ładną, naiwną, którą wystawiłem, dla mojej fantazyi, na próbę wychowania, mogącego albo z niej stworzyć istotę nową i zachwycającą, lub nieszczęśliwego cudaka.
Mówiłem ci o Dosi Wilczkównie, znasz trochę ciocię moją, pana Krzysztofa, czcigodnego Teodora, który tak długo na późne ożenienie się zbierał, i wszystkich w okolicy aktorów dramatu, niezasługującego na to imię wspaniałe.
Z bijącem sercem i podbudzoną ciekawością zbliżałem się do Zamostowa. Na drodze, przeznaczenie, fatum rzuciło mi najprzód Teodora, żonatego po uszy, nieco zmienionego, ale równie miłego i przyjaznego, jak dawniej. Z nim musiałem najprzód wylądować w jego domu, gdzie trzpiotowatą Lizę znalazłem wielką panią, strojną, znudzoną, kaszlącą, ze