Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   120   —

— Dlaczego pani tak surową jesteś dla mnie?
— Dla pana? nie; jestem surową dla siebie. — Znasz pan położenie moje. Nie mam nic nad czyste imię ojca mojego i własne, które już raz narażone zostało. — (Drgnęła mówiąc to ciszej). — Pomiędzy panem a mną, jest różnica stanu i położenia, o której zapomnieć mnie nie wolno.
— Ja jej nie widzę — rzekłem.
— Być może, na chwilę, lecz ja ją czuję. Wychowanie, stan, stosunki, obowiązki mamy różne.
— Ta różnica jest czysto sztuczną — odezwałem się — a serca ludzi zbliżają.
— Na serca nic rachować nie można — rzekła smutnie.
— Zkąd-że to wnosisz pani?
— Patrzę na życie i czerpię z własnego doświadczenia.
Cała ta rozmowa, tak jak ją sobie przypominam, prowadzoną była wcale nie na sposób, w jaki Dosia Wilczkówna mówiła dawniej. W salonie bywała naturalną i naiwną, ze mną umyślnie może starała się mimowoli okazać pospolitą kobietą, jakie na posadzkach woskowanych spotykamy codziennie.
— A więc — rzekłem po kilku próbach i odprawie zawsze wymuszonej i chłodnej — a więc, wydałaś pani wyrok na mnie. Wyznam pani, żem tu pozostał dlatego jedynie, bom się spodziewał przełamać wstręt jej do mnie. Jeżeli to niemożliwe przebacz mi, pożegnajmy się bez urazy i gniewu, daj mi pani rękę i bądź zdrowa. Za parę godzin, jadę. Chciej wierzyć, że jej z duszy szczęścia zyczę.
— Nie wiem, czy głos mój zadrżał od wzruszenia, czy przezeń mówiła prawda, Dosia podniosła oczy w których były łzy, wyciągnęła mi ręce obie, uśmiech smutny przesunął się po jej wargach, stała się jakby odczarowaną i inną.
— Panie Adryanie, tak, bez gniewu, bez żalu, dobrymi przyjaciołmi się rozstać potrzeba. Tak! Nie