Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   107   —

mimowolnym świadkiem i słuchaczem, kładnę veto na podobne spotkanie.
— Zostałem napadnięty — rzekł głosem od gniewu zmienionym kasztelanic — rozbój w lesie... gwałt.
— Idź waćpan precz — krzyknął Krzysztof do Adryana — i nie mięszaj się w cudze sprawy, mówię waćpanu, na stronę. Znieważyłem tego jegomości mówiąc mu w oczy prawdę, której nawet tacy, jak on nie znoszą, musimy się więc rozprawić i to niezwłocznie.
— To nie może być! — zawołał Adryan — to nie byłby pojedynek, ale...
— Ale rozbój! rozbój! — począł kasztelanic, który sztrzelby niepuszczał z ręki.
— Waćpan mi jesteś świadkiem, ja się bronię, jestem w swojem prawie. Słowo jeszcze, a strzelę, jak Bóg miły.
Krzysztof milczał.
— Ja po to tu przyszedłem, abym z waszeci wziął rachunek krwawy; po twoją skórę idę i swojej nadstawić się nie zawaham.
— Złóżcie panowie tę broń niewłaściwą — począł Adryan — jeżeli ma być spotkanie, znajdziemy inną.
— Na wszelką gotów jestem, ale tu, zaraz, niezwłocznie — zakrzyknął Krzysztof — nie ścierpię odkładania. Pistolety są na mojej bryczce... u Wilczka.
— Ja waćpanów tu samych nie zostawię — przerwał Adryan.
— A ja tego trutnia z oczów nie chcę stracić, aby mi nie uszedł — zawołał Krzysztof — kroku nie ruszę ztąd.
Stali znowu chwilę, kasztelanicowi ręce dygotały, blady był, ale usiłował się uśmiechać, i mruczał ciągle:
— To rozbój! to rozbój na gładkiej drodze, jak Boga kocham, rozbój!