Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   99   —

się wcale, aby to na nim tak wielkie uczynić miało wrażenie.
Na pierwsze słówko pustelnik się zerwał jak postrzelony i przypadł do Wilczka wołając: Gadaj! co? zkąd? może-li to być, a ja nic nie wiem!
W istocie Krzysztof dzięki umiejętnemu udawaniu Wandy, wcale się niczego nie domyślał, sądził ją szczęśliwą, wiadomość ta przeraziła go, wierzyć jej nie chciał. Wilczek musiał mu powtarzać niemal dosłownie, co od proboszcza Powalskiego słyszał.
Staremu dopiero teraz na wiele rzeczy niezrozumiałych wprzód otwierały się oczy. Kazał mówić leśniczemu i słuchał pohamowawszy się, usta zaciął i ze wzrokiem w ziemię wbitym, długo badał tego posła niedoli.
Powtarzać mu musiał po razy kilka jedno. Krzysztof potrzebował potwierdzenia wiadomości, która nań jak grom spadała. Widać było, iż wcale obojętnym świadkiem tej sprawy być nie myślał. Zatrzymawszy Wilczka dosyć długo, odprawił go wreszcie, a sam wybiegł na ruinę baszty, gdzie zwykł był siadać, gdy z myślami swemi walczył i potrzebował sam być z sobą. Z tych dumań wyrwało go dopiero przybycie Adryana, któremu wskazano gdzie go miał szukać.
Na widok wchodzącego do baszty młodego przyjaciela, porwał się pan Krzysztof, obie ku niemu wyciągając ręce.
— A to mi cię tu Opatrzność zesłała! — zawołał ściskając go.
I zaraz porywczo dodał:
— Byłeś w Zamostowie?
Bystro spojrzał mu w oczy.
— Jadę ztamtąd!
— Dawnoś przybył do ciotki?
— Parę dni, jak w okolicy jestem.
Zawahawszy się nieco, czy ma przed nim mówić prawdę całą, Krzysztof oczyma go jeszcze badał, ale