Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   111   —

wiona była i zamyślona. Zwolna oczy jej podniosły się na siostrzeńca.
— Ty mi to chyba wytłómaczysz — ozwała się poważnie list mu podając — czytaj.
Charakterem niewyraźnym, ręką widocznie drżącą, na wielkiej ćwiartce papieru, stały krzywo nakreślone z pośpiechem, słowa następujące:
„Widząc, że ani pani szczęścia małżeństwo zawawarte nie przyniesie, ani mnie je zapewnić może, czuję się w obowiązku oświadczyć, że przeciwko rozwodowi naszemu nic nie mam i do życzenia jej w tym względzie zastosuję się chętnie. Nie sądzę też, by moja przytomność w Zamostowie miłą jej była i więcej do niego nie wrócę.“
Adryan przeczytawszy list dwukrotnie, podniósł oczy na ciotkę, w której twarzy widać było zdumienie i radość razem.
— Zdaje mi się — rzekł — iż kasztelanic trochę zapóźno uczynił to tylko, co był powinien.
— Ale cóż ludzie powiedzą! co świat! — zawołała ręce łamiąc i padając na krzesło Wanda.
Adryan ramionami ruszył.
— Ludzie i świat uradują się, jak ja.
— Ja nie dałam żadnego powodu — dodała Wanda — ja...
— Zapewne się to później wyjaśni — rzekł Adryan — ale tak, jak jest, cieszę się, że się to stało. Lepiej, szczęśliwiej być nie mogło.
Cały ten dzień zamyślona i niespokojna chodziła Wanda, lecz czuć i widać było, że oddychała swobodniej. W kilka godzin przybyli ludzie od kasztelanica dla zabrania wszystkiego, do czego sobie prawo rościł. Dozwolono zaufanemu kamerdynerowi pakować i brać co mu się podobało. Po dworze całym gruchnęła wieść, iż kasztelanic nie wróci, radość ztąd wybuchła wielka, a rozmaite mieszkanki dworków śpiesznie się wynosić zaczęły, obawiając prześladowa-